Przez otwartą bramę pierwszy wjechał Człowiek na Ośle, nazywany przez tłum Królem, a za nim, szurając sandałami, jeden po drugim weszło dwunastu najwierniejszych Uczniów; jako trzynasty postępował Chłopiec ze snu Jona, a potem parły nieprzebrane tłumy, przepychając się chaotycznie i gwałtownie, śpiewając i tańcząc na cześć Człowieka.
Jest Królem – pomyślał Jon z dumą, ale zaraz wrócił niespokojnymi myślami do śledzenia Chłopca.
Pochód wlał się na ulice miasta. Człowiek z kilkoma Uczniami i wyznawcami skierował się na odpoczynek ku ogrodom, a paru pozostałych Uczniów wraz z grupami pielgrzymów rozproszyło się po Świętym Mieście.
Jon z niepokojem spostrzegł, że Chłopiec nadal tropił jednego z Uczniów, wysokiego, o urodzie przykuwającej uwagę, odzianego dostatniej niż reszta wybranych mężów. Jest pięknym, postawnym młodzieńcem i dba o siebie – pomyślał ze zrozumieniem, choć złota bransoleta na przegubie mężczyzny kojarzyła mu się raczej z próżnością niż dbaniem o schludny wygląd. Czy to przypadek, że Chłopiec właśnie jego wybrał spośród najbliższych wyznawców Człowieka, a teraz podążał za nim krok w krok? Może właśnie tego Ucznia chciał zabić…? Może skusiła go złota bransoleta, a Chłopiec nie jest bojownikiem idei, lecz zwykłym rzezimieszkiem?
W Stolicy, gdzie znajdowała się Świątynia Świątyń, tłumy mieszkańców wyległy na ulice, by przyjrzeć się Królowi i jego wyznawcom. Niektórzy uśmiechali się kpiąco i szydzili z Człowieka, inni sekretnie lub jawnie dołączali do pielgrzymów. Całe Święte Miasto, wszyscy jego mieszkańcy, było dziś podzielone na zwolenników i wrogów Człowieka. Nawet ci, którzy do tej pory byli wobec Niego obojętni, musieli zająć stanowisko teraz, gdy Człowiek ten zgodził się wjechać do Stolicy na ośle.
Żołnierze i przedstawiciele Imperium śledzili widowisko z dystansu, lecz czujnie, zajmując pozycje pod murami domów i urzędów lub wyglądając przez okna. Póki pielgrzymi wychwalali swego Króla, śpiewali i tańczyli na Jego cześć, nie podważając autorytetu obecnej władzy – najeźdźcy z Romy okazywali ostentacyjną obojętność. Sam Namiestnik wyglądał z okien swego pałacu raczej z ciekawością, niż podejrzliwie. Ten Król nie wydawał się mu zagrażać. Zresztą Człowiek wciąż podkreślał, że Jego Królestwo jest nie z tej ziemi – i do uszu wysłanników Imperium musiała dojść ta bezpieczna deklaracja. Nieziemskie królestwa ich nie interesowały, gdyż nie można było pobierać z nich daniny, czerpać złota do skarbców, zmuszać mieszkańców do niewolniczej pracy.
Pielgrzymi rozchodzili się teraz po Stolicy, gdyż niektórzy widzieli ją po raz pierwszy w życiu, inni pragnęli pomodlić się w Świątyni Świątyń, jeszcze inni chcieli odwiedzić znajomych czy krewnych, którzy tu osiedli. Święte Miasto pełne było ludzi, co nie było niczym dziwnym, wrzało od emocji, co trochę niepokoiło. Dla niektórych było wszak jasne, że na tym incydent nie może się skończyć, że to dopiero początek. Czego…?
Jon, śledzący jednego z Uczniów i podążającego za nim Chłopca, nie spuszczał ich z oczu i dostrzegł, że urodziwy Uczeń oddala się od grupy pielgrzymów i – rozglądając się wokół niespokojnie – skręca w jedną z licznych uliczek Stolicy. Miasto było tak zatłoczone, że z łatwością można było tropić podejrzanych. Jon ze zdumieniem odkrył, że teraz skradają się i kryją za przechodniami wszyscy trzej, a każdy z sobie tylko wiadomych powodów krył się. Uczeń, zmierzając do sobie tylko znanego celu, krył się Chłopiec, jakby nie chciał być zauważony przez Ucznia i wreszcie krył się Jon, który chciał ujść uwagi obu.
Uczeń z jednej uliczki skręcił w drugą, w trzecią, wyszedł na szeroki plac i zbliżył się do budowli, która już z daleka wyglądała na siedzibę ważnego urzędu. Ważnego – choć nie aż tak jak budynki, które zajmowali stronnicy Imperium. Uczeń rozejrzał się ostrożnie i obszedł budynek wokół. Odszukał boczną, mało uczęszczaną bramę – i zniknął w środku. Chłopiec podążający za nim przysiadł teraz w cieniu kolumnady, Jon zaś skrył się za pniem najbliższej palmy. Zerkając w stronę zdobnych kolumn, z niepokojem patrzył na kpiący grymas widoczny na twarzy Chłopca. (Znam ten uśmiech… ale skąd? chyba z mojego snu? – myślał). Ten poruszył się, rozejrzał, jego długie, obojętne spojrzenie zdawało się przewiercać palmę na wylot, po czym nagle wstał i zaczął zmierzać prosto do Jona.
Widział mnie cały czas! Wie o mnie! Teraz spyta, czemu go śledzę, a ja, poza snem, nie mam żadnego powodu, który by to usprawiedliwiał – myślał w popłochu Jon.
Chłopiec podszedł i rozsuwając koszulę na piersi, powiedział:
– Chcesz sprawdzić, czy to ja? Tak, to ja. Chcesz, dotknij… Od nasady szyi do brzucha ciągnęła się podłużna, niepokojąca blizna, która wyglądała tak, jakby ktoś go rozpłatał, by wyjąć serce.
– Oczywiście nie wiesz, że to właśnie twoja zasługa, prawda? – zaśmiał się Chłopiec. – Nie pamięta się zdarzeń, które dopiero nastąpią!
– Ja? Ja to zrobiłem? – wymamrotał oszołomiony Jon, a Chłopiec znowu się zaśmiał (śmiał się stanowczo zbyt często i nie wtedy, gdy śmiać się powinien).
– No cóż, gdybyśmy chcieli być dokładni, to zrobisz mi to cięcie za dwa tysiące lat, więc jeszcze za nie nie odpowiadasz. Ale czas nie ma tu najmniejszego znaczenia. Jesteś winny. Bo to jednak ty zrobiłeś, właśnie ty, a nie Królowa Śniegu, mimo że wolałbyś nie być za to odpowiedzialny, bo ciąży ci to poprzez czas i przestrzeń – odparł Chłopiec zagadkowo i dodał: – Wiedziałem, że tu będziesz i wiem, że jest tu Dziewczyna…
– …Dziewczyna? – spytał Jon niepewnie. Mowa Chłopca wydawała mu się równie niepojęta i niepokojąca jak on sam. – Jaka Dziewczyna?
– Dziewczyna, która także tu jest, ale jej nie ma. Naprawdę dopiero ją spotkasz, by popełnić kolejny błąd, już drugi, licząc ten, który masz wobec niej na sumieniu. Ten Który cię wysłał poprzez szklane klatki światów, chciał czegoś innego. Tymczasem ty tylko raz spisałeś się dobrze: na samym początku, jeśli liczyć wedle ciebie, a na samym końcu, licząc wedle miar czasu. Było to wtedy, gdy rozpłatałeś moje ciało.
– Nic nie rozumiem – powiedział spłoszony Jon. Ten sen stanowczo zaprowadził go w gąszcz wydarzeń zbyt niepojętych i niepokojących i Jon zastanawiał się teraz, czy w ogóle warto było się w to mieszać. Nie, nie ma prawa się wahać! Wahanie nie wchodzi w grę, gdy można uratować Człowieka! Ale żeby cokolwiek zrobić, trzeba rozumieć. Jon zaś niczego nie rozumiał ze słów Chłopca.
– Nie rozumiesz? Mogłem to przewidzieć. Nigdy nie byłeś zbyt pojętny. Ale też On nie wybrał cię dla twej inteligencji. Szukał kogoś silnego i ufnego, komu mógłby zawierzyć i kto zawierzyłby Jemu. Szukał sługi, Jonie. Nie przewidział, że nie chcesz być niczyim sługą. Ani jednego, ani tym bardziej dwóch panów. Tylko tobie czasem się wydaje, że wybrałeś, że kochasz. Naprawdę wybrałeś wolność, czyli siebie. Bo wolni najbardziej kochają siebie, rozumiesz? Nie, nie rozumiesz… – zaśmiał się Chłopiec. – W każdym razie wiedz, że jedyne, co zrobiłeś właściwie, to ta blizna… – i Chłopiec znowu rozwarł szeroko swoją koszulę. Jon jeszcze raz uważnie przyjrzał się jego piersi – i nagle, w ułamku sekundy, przed oczami pojawiła mu się jaskrawa biel, potem wszystko zamigotało boleśnie i znowu widział przed sobą tylko chudego, śniadego Chłopca. Oparł się o zjeżony pień palmy i otarł pot z czoła.
– Nie wiem, kim jesteś i czego tu szukasz. Wiem tylko, że śniło mi się, iż knujesz coś złego. Gdy patrzę na ciebie, myślę, że jesteś płatnym zabójcą. Kogo chcesz zabić?
Chłopiec znowu zaczął się śmiać, a długa, wąska blizna pulsowała w rytm przyśpieszonego oddechu.
– Ależ jesteś naiwny…! – śmiał się Chłopiec. – Białe to dla ciebie białe, a czarne to czarne i nic pomiędzy nimi! Nie, nie jestem tu po to, by zabić. Nie tym razem. Przeciwnie. Przybyłem, by ocalić kogoś od śmierci. Prosił mnie o to Ten, który cię tu wysłał. Świadczy to, że jest litościwy.
– Kto? – spytał zdumiony Jon.
– Ja Go nie znam. To ty masz do niego dostęp, gdy odpoczywasz w Drodze. Ja jestem tylko narzędziem, stworzonym zresztą twoją ręką. Więc czemu nie chcesz mnie używać? A jeśli już ktoś ci funduje taką podróż, to, do diabła, oddaj Mu przysługę!