Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jon nie czuł nic. Nic – poza tajemniczym zewem nakłaniającym go, aby postąpił dalej, w głąb Puszczy. Coś wołało go, wzywało, ciągnęło. Gdyby nie mała Gajka i niesamowite milczenie ludzi na drugim brzegu, być może chłopiec od razu ruszyłby w gęstwinę Puszczy, gdzie, jak mu się wydawało, dostrzegał Drogę. Ale milczenie Plemienia było wymowniejsze niż jego krzyk i silniejsze niż ciekawość chłopca – wziął więc uratowaną dziewczynkę na ręce i ruszył w dół Rzeki, by znaleźć używany przez wszystkich bród.

Gdy wrócił do Wioski z Gają, która mogła już iść o własnych siłach i radośnie podskakiwała, nikt nie podziękował mu za bohaterski czyn. Przeciwnie: kobiety rzucały wokół niespokojne spojrzenia, mężczyźni obserwowali go z ponurą czujnością, szaman powiedział: “Zanim udasz się do świątyni, muszę okadzić cię dymem”.

– Dlaczego? – zdziwił się Jon.

– Nie możesz skalać domu Dobrego Boga tamtym zapachem…

– Jakim zapachem? Pachnę Rzeką, rybą, sitowiem! – obruszył się chłopiec.

– Nie tylko Rzeką. I Rzeka nie zmyje tego zapachu, a Plemię, nawet twoja matka i ojciec, będzie cię unikać. – Szaman pokręcił głową i nie pytając Jona o zgodę, wciągnął go do swego namiotu (tylko on mieszkał w namiocie ze skór zwierząt; ludzie z Plemienia już dawno zbudowali sobie solidne, drewniane lub kamienne domy. Podobno w Mieście zaczęto nawet budować domy z cegły. Cywilizacja!). Okadzanie świętym dymem było długie i męczące. Jonowi kręciły się łzy w oczach, z nosa spływały krople, a w ustach rósł gorzki smak. Chłopiec zwymiotował. Lecz szaman miał rację: gdy Jon wreszcie wyszedł z jego namiotu, z przekrwionymi od dymu oczami i udał się do świątyni na modlitwę, wszyscy w Plemieniu traktowali go jak dawniej – z rubaszną serdecznością, ciepło. Tyle że nadal nikt nie dziękował za uratowanie dziewczynki. Wydawało mu się, że matka Gai spojrzała na niego z wdzięcznością, lecz nie wyrzekła słowa.

– Czy zrobiłem źle, ratując Gaję? – spytał Jon ojca, gdy zasiedli do wieczornego posiłku. Rodzice spojrzeli po sobie, a ojciec rzekł krótko:

– Zrobiłeś dobrze.

– Co więc zrobiłem źle? – dociekał chłopiec.

– Byłeś na drugim brzegu.

– Przecież ona topiła się tam, nie tu! Jak inaczej mógłbym ją uratować?! – zawołał chłopiec.

Rodzice milczeli, nie patrząc na syna. Jon po raz pierwszy pojął, że Plemię milczy także wtedy, gdy nie wie, jak się zachować. Trzeba ratować tonące dziecko, ale nie wolno przekraczać Rzeki – oto dwa wykluczające się nakazy. To one wywołały w ludziach porażające, kamienne milczenie. I strach.

A jednak bardziej niż to milczenie, bardziej niż krótkotrwałe odrzucenie przez własne Plemię Jon zapamiętał ów dziwny zew drugiego brzegu, tamto palące pragnienie, aby wejść w gęstą Puszczę, odnaleźć przeczuwaną Drogę (nie widział jej, wyczuł tylko jej obecność w regularnym prześwicie poprzez wysoką ścianę lasu) i… i co? Tego właśnie nie wiedział. I to zapragnął zbadać.

Decyzji nie podjął nagle; ta myśl przychodziła do niego krok po kroku, odganiał ją, ale wracała. Przysiadał na pniach nad Rzeką i wpatrywał się w drugi brzeg, w czarną, skłębioną ścianę Puszczy. Puszcza wydawała się tam inna niż ta wokół Wioski: gęściejsza, bardziej mroczna, z ciemniejszą niż zazwyczaj głębią. Drzewa wydawały się tam wyższe i grubsze, a Jon nigdy nie widział nad ich koronami żadnego ptaka. Choćby najmniejszego. Chłopiec wpatrywał się w prawie czarny na tle niebieskiego nieba zarys lasu – i myślał: Gdy byłem na tamtym brzegu, powinienem się bać. Nie bałem się. Powinna spaść na mnie kara, bo złamałem Tabu. Nie spadła. Wszystko powinno mnie tam odrzucać. Coś mnie jednak wołało. I wiem, że tam jest Droga. Nie wiem skąd, ale wiem. Dokąd prowadzi…?

Minęło wiele dni i nocy, nim Jon poddał się i poczuł, że musi to zbadać. Zdecydował się właśnie wtedy, gdy bębny warczały głucho i donośnie, gdy z bębniarzy spływał pot, gdy ludzie w długich sukniach, wysłannicy nowego Boga, skryli się w świątyni i udawali, że nic nie słyszą – gdy Plemię obchodziło Święto Starych Bogów. Nie po to, by ich nadal czcić, ale by ich przebłagać, prosić o wybaczenie zdrady. Patrząc na spoconych bębniarzy, Jon postanowił, że tej nocy sprawdzi, co wołało go na drugim brzegu.

Ta noc była do tego wprost idealna: chłopiec wiedział, że po długiej, męczącej ceremonii przebłagania starych Bogów ludzie z Plemienia będą spać wyjątkowo mocno. Będą umęczeni Nocą Bębnów i swoim rozdarciem pomiędzy lękiem przed starymi bóstwami a miłością do Boga Dobroci.

(“Trzeba nam czasu. Dopiero ich nawróciliśmy, dwa, trzy pokolenia temu. Nie mogą się od razu zaprzeć tego, co było całym życiem ich przodków…” – szeptał łagodnie stary kapłan, Isak, nasłuchując niespokojnego bicia bębnów. “Trzeba im zakazać tego bębnienia pod karą męki w piekielnym ogniu!” – irytował się młodszy z kapłanów, Ezra, zatykając uszy, aby nie skalał go natarczywy rytm grzechu. Grzech miał głuche brzmienie bębnów, a nosił imiona zapominanych powoli starych Bogów, bóstw i bożąt, wijów i boginek, wodników i strzyg. Najgroźniejsi jednak byli Bogowie bezimienni. Oznaczało to bowiem, że Plemię wciąż się ich boi i nie chce ich przywoływać, nazywając po imieniu. Plemię, mimo że nawrócone, wciąż doskonale rozróżniało mniej ważne bóstwa i bożęta od groźnych starych Bogów, ale Ezra miał dla nich wszystkich jedno miano: bałwany).

Jon czuł, że Rzekę musi przebyć nocą, by nikt go nie zobaczył. I nocą musi postawić stopy na tamtym zakazanym brzegu. To nie powinno być trudne. Gorzej może być ze znalezieniem dziwnej Drogi lub z upewnieniem się, czy ona w ogóle istnieje; prześwit między drzewami oznaczać może na przykład ścieżkę, wydeptaną przez zwierzynę do wodopoju.

Bębniarze raptownie urwali rytm. Ich ręce odmówiły posłuszeństwa. Bębnili od wczesnego zmierzchu, a nad Wioską od dawna rozpościerała się noc. Starzy Bogowie, a zwłaszcza Bezimienny, otrzymali to, co im się należało i na pewien czas powinni dać spokój Plemieniu, które się od nich odwróciło. Noc była ciepła. Młodzi mężczyźni usnęli tam, gdzie odłożyli bębny, wprost pod granatowym niebem. Reszta ludzi skryła się w swych domach, a szaman w namiocie, stojącym blisko Rzeki. Gdy Jon usłyszał wreszcie ciche poświstywanie ojca i głęboki oddech matki, wstał ze swego łoża i cichutko wyszedł.

Wioska spała, pogrążona w bezpiecznym mroku nocy. Księżyc nie świecił w tej chwili i było wyjątkowo ciemno. Noc zawsze wydawała się Jonowi bezpieczna. Przynajmniej do dziś, tu, na tym brzegu. Jaka była tam? Chłopiec wszedł do Rzeki i chwilę w niej brodził, potem trafił na pierwszą głębię i zaczął płynąć. Płynął rytmicznie i po chwili znów poczuł grunt. Wody dawno opadły, gdyż deszczu nie było od wielu dni i dorosły mężczyzna mógłby przejść na drugi brzeg, zanurzając się najwyżej do ramion. Dla dwunastoletniego chłopca środek Rzeki wciąż był głęboki. Ale pokonał go z łatwością. Wbrew mrocznym, groźnie brzmiącym opowieściom starszyzny, tym razem także nie poczuł krępującego działania Tabu. Szedł wolno po mokrych kamieniach drugiego brzegu, a ciepły wiatr osuszał mu skórę. Nic nie czuł, niczego nie słyszał. Żadnego zewu.

– Może to powinno być gdzie indziej? Spróbuję powyżej… – zdecydował. Nie pamiętał, w którym miejscu poprzednio usłyszał zew. Myślał wówczas tylko o ratowaniu małej Gai. Przeszedł teraz kilkaset metrów w górę i w dół Rzeki, ale wciąż niczego nie słyszał i nie czuł. Po namyśle zagłębił się w Puszczę. Mech pod jego bosymi stopami był miękki, krzewy borowiny drobne i kłujące, a suche gałęzie zbyt ostre. Puszcza wolno gęstniała. Chłopiec nadepnął na coś wyjątkowo ostrego – musiała to być kość jakiegoś padłego zwierzęcia – i wstrzymał okrzyk bólu. Ruszył dalej ostrożnie, cały wysiłek wkładając w badanie stopami podłoża.

Wtedy poczuł: już nie szedł po mchu ani igliwiu. Grunt pod jego stopami stał się dziwnie gładki. Puszcza rozstąpiła się na boki. Jon przykląkł i dotknął dłonią ziemi. To nie była ziemia… Jego dłonie wymacały chłodny kamień. Opadł na kolana i na czworakach ruszył naprzód: wszędzie wokół był gładki kamień. Kamień, kamień, kamień… Wielkie, płaskie, starannie obrobione głazy złączone gliną. Widział je teraz wyraźnie, gdyż nagle zza gęstych chmur wyjrzał księżyc.

2
{"b":"100387","o":1}