Obydwoje patrzyli prosto przed siebie i nie dotykali się ani nie rozmawiali. Jak wracające do domu gołębie, szli tą samą trasą, co przed chwilą ja Julie, zmieniając ją dopiero na Ste. Catherine, gdzie ruszyli na południe, zamiast skręcić na zachód. Skręcili jeszcze kilka razy, klucząc po ulicach pełnych zaniedbanych domów i opuszczonych sklepów, ulicach, które były ciemne i szczerze nieprzyjazne.
Trzymałam się pół kwartału z tyłu, świadoma każdego chrobotu i trzasku, bojąc się, że mnie zauważą. Nie miałam żadnej osłony. Gdyby się odwrócili i zobaczyli mnie, nie miałabym żadnego pretekstu, żadnych wystaw sklepowych, które mogłabym oglądać, żadnych bram, w które mogłabym wejść, niczego, za czym mogłabym się schować, ani dosłownie, ani w przenośni. Wtedy mogłabym jedynie iść dalej i mieć nadzieję, ze byłoby gdzie skręcić, nim Julie by mnie rozpoznała. Nie obejrzeli się za siebie.
Przechodziliśmy przez plątaninę uliczek i podjazdów, a każda następa była bardziej opustoszała od poprzedniej. W pewnym momencie z przeciwnej strony nadeszło dwóch mężczyzn, głośno się kłócąc. Miałam nadzieję, że Julie i jej klient nie obejrzą się za nimi. Nie zrobili tego. Cały czas szli przed siebie i zniknęli za kolejnym rogiem. Przyspieszyłam, obawiając się, że zgubię ich w ciągu tych kilku sekund, gdy byli poza zasięgiem wzroku.
Moje obawy sprawdziły się. Kiedy skręciłam, nie było ich. Ulica była pusta i cicha.
Cholera!
Spojrzałam na budynki po obu stronach, przyglądając się po kolei wszystkim metalowym schodom, wszystkim wejściom. Nic. Ani śladu.
Niech to!
Pędziłam po chodniku, wściekła na siebie, że ich zgubiłam. Byłam w połowie drogi do następnego rogu, kiedy otworzyły się jakieś drzwi i stały klient Julie wyszedł na zardzewiały, metalowy balkon kilka metrów po mojej prawej stronie. Stał odwrócony do mnie plecami, na wysokości moich ramion, ale bluza wyglądała na tę samą. Zastygłam w pół kroku, nie będąc w stanie ani jasno myśleć, ani nic zrobić.
Mężczyzna odchrząknął i po chwili wypluł flegmę daleko na chodnik. Poniósł grzbiet ręki do ust, potem wszedł do środka i zamknął drzwi, nieświadomy mojej obecności.
Stałam tak, jak przedtem, nogi miałam jak z gumy i nie byłam w stanie się ruszyć.
Świetne posunięcie, Brennan. Spanikuj i spaprz sprawę! Może wysłać sygnał świetlny i włączyć syrenę?
Budynek, w którym zniknął, wyglądał na jedyny w rzędzie, który jako tako się trzymał. Gdyby go zburzyć, runąłby cały rząd. Tabliczka na nim oznajmiała: LE ST. VITUS i oferowała CHAMBRES TOURISTIQUES. Pokoje dla turystów. Zgadza się.
Czy było to jego mieszkanie, czy tylko miejscem schadzek? Przygotowałam się na dalsze czekanie.
Znowu zaczęłam się rozglądać za miejsce, w którym mogłabym się schować. I znowu zauważyłam coś, co wyglądało jak wnęka, po drugiej stronie ulicy. Przeszłam przez ulicę i okazało się, że się nie pomyliłam. Może szybko się uczę. Może po prostu miałam szczęście.
Wstrzymałam oddech i wśliznęłam się w ciemność mojej nowej kryjówki. Czułam się tak, jakbym znalazła się w pojemniku na śmieci. Powietrze było ciepłe i ciężkie, śmierdziało moczem i gnijącymi odpadkami.
Stałam w ciasnej przestrzeni, przestępując z nogi na nogę. Wspomnienie pająków skierowanych brzuchami ku górze i karaluchów, gnieżdżących się w słupie, przy którym stałam kilkanaście minut wcześniej, powstrzymywało mnie przed oparciem się o ścianę. Siedzenie w ogóle nie wchodziło w grę.
Czas wlókł się. Nie spuszczałam oczu z budynku, ale myślami byłam bardzo daleko. Myślałam o Katy. Myślałam o Gabby. Myślałam o St. Vitusie. Świętym Wicie. Kim to on był? I jak by się czuł, wiedząc, że w miejscu nazwanym jego imieniem mieści się taka nora? A czy święty Wit nie jest nazwą choroby? Czy też pomylił mi się ze świętym Elmem?
Myślałam również o St. Jacquesie. Zdjęcie zrobione przy bankomacie było tak słabej jakości, że twarz pozostawała w cieniu. Tamten staruszek miał rację. Rodzona matka nie poznałaby go na tym zdjęciu. Poza tym mógł zmienić fryzurę, zapuścić brodę i zacząć nosić okulary.
Inkowie zbudowali sieć dróg. Hannibal przekroczył Alpy. Seti zasiadł na tronie. A nikt nie wszedł ani nie wyszedł z St. Vitus. Starałam się nie myśleć, co się odbywa w jednym z pokojów. Miałam nadzieję, że facet jest szybki Gdyby nie był, to by trafił się naprawdę rzadki okaz, Brennan.
W mojej kryjówce nie było przewiewu, a ściany z cegły ciągle utrzymywały ciepło nagromadzone w ciągu upalnego dnia. Koszula zrobiła się wilgotna i lgnęła mi do skóry. Głowa też była spocona i czasami kropelka potu spływała mi po szyi albo po twarzy.
Przestępowałam z nogi na nogę, obserwowałam i myślałam. Powietrze było strasznie duszne. Niebo migotało i cicho szumiało. Kosmiczny szum, nic więcej. Od czasu do czasu samochód oświetlił ulicę, aby po chwili zniknąć i ponownie pogrążyć ją w ciemności.
Zaczynałam mieć dosyć upału, zapachu i ciasnej przestrzeni. Między oczyma czułam tępy ból, a w gardle zaczynałam czuć przedwymiotne skurcze. Pomyślałam o tym, żeby stąd pójść. Przykucnęłam.
Nagle coś nade mną zamajaczyło! W głowie zaczęły kłębić mi się najróżniejsze myśli. Czy to przejście dokądś prowadzi? Głupia! Nie sprawdziłam ewentualnej drogi ucieczki!
Jakiś mężczyzna wyszedł na ulicę, grzebiąc przy czymś na wysokości pasa. Spojrzałam na przejście za sobą, ale było tam kompletnie ciemno. Byłam w pułapce!
Potem było jak w eksperymencie z fizyki, z działającymi na siebie siłami o takiej samej wartości i przeciwnym zwrocie. Wyprostowałam się i zachwiałam na zdrętwiałych nogach. Mężczyzna też zatoczył się do tyłu, a na jego twarzy pojawił się wyraz skrajnego zdziwienia. Zauważyłam, że jest Azjatą, chociaż w ciemności widać było tylko jego ośle zęby i zaskoczone oczy.
Przywarłam do ściany, w równym stopniu dla wsparcia, co dla osłony. Posłał mi spojrzenie pełne zdziwienia, potrząsnął głową jakby zakłopotany, po czym kołysząc się na nogach ruszył wzdłuż ulicy, wciskając koszulę do spodni i zapinając zamek.
Przez chwilę po prostu stałam w miejscu, uspokajając łomoczące nieprzytomnie serce.
To włóczęga, który chciał się tylko wypróżnić. I już sobie poszedł.
A co by było, gdyby to był St. Jacques?
Dobrze, że nie był.
Nie zostawiłaś sobie drogi ucieczki. Zachowujesz się jak kretynka. Dasz się zaraz zabić.
To był tylko włóczęga.
Idź do domu. J.S. ma rację. Zostaw to glinom.
Oni sobie z tym nie poradzą.
To nie jest twój problem.
Ale Gabby, tak.
Pewnie jest w Ste. Adele.
Kiedyś tam u niej byłam.
Uspokoiwszy się nieco, wznowiłam obserwację. Znowu pomyślałam o patronie tego przybytku. I skojarzyłam. Taniec świętego Wita. Szeroko rozpowszechniony w szesnastym wieku. Ludzie robili się nerwowi i drażliwi, a ich kończyny zaczynały swędzieć. Myśleli, że to jakiś rodzaj histerii i oddawali się w opiekę świętego. W takim razie co ze świętym Elmo? Ogień? Tak! Ognie świętego Elma. Miało to chyba coś wspólnego z ziarnem zarażonym sporyszem… Zdaje się, że po tym też ludzie wariowali.
Potem myślałam o miastach, do których chciałabym pojechać. Abilene. Bangkok. Chittagong. Zawsze podobała mi się ta nazwa, Chittagong. Może pojadę do Bangladeszu. Doszłam do litery D, kiedy Julie wyszła z St. Vitusa i spokojnym krokiem ruszyła po ulicy. Ja czekałam. Już mi nie była potrzebna.
Nie musiałam długo czekać. Moja ofiara też wyszła. Dałam mu odejść na jakieś pół kwartału, po czym ruszyłam za nim. Jego ruchy przypominały mi szperającego w śmieciach szczura. Szedł powoli przed siebie, zgarbiony, ze spuszczoną głową, przyciskając torebkę do piersi. Kiedy za nim szłam, porównywałam jego sylwetkę do tej, którą widziałam uciekającą z pokoju przy Berger Street. Z tego, co pamiętałam, nie za bardzo do siebie pasowały, ale St. Jacques był zbyt szybki, a jego pojawienie zbyt niespodziewane. To może być on, ale ja po prostu nie zdążyłam mu się wtedy dobrze przyjrzeć. Ten facet z pewnością nie ruszał się szybko.
Trzeci raz w ciągu trzech godzin kluczyłam po labiryncie nie oświetlonych, bocznych ulic, podążając za ofiarą tak blisko, jak śmiałam. Modliłam się o to, żeby nie wstąpił do kolejnej piwiarni. Nie miałam już ochoty na dalszą obserwację.
Niepotrzebnie się martwiłam. Po chwili kluczenia w plątaninie bocznych ulic i uliczek, mężczyzna skręcił po raz ostatni i wszedł prosto do budynku z szarego kamienia z łukiem nad wejściem. Ten dom wyglądał jak setki innych, które mijałam tego wieczora, chociaż był nieco mniej zapuszczony, kamień trochę mniej brudny, a przerdzewiałym schodom prowadzącym do drzwi nie aż tak bardzo trzeba było farby.
Szybko wspiął się po schodach, czemu towarzyszyły głośne, metaliczne dźwięki jego kroków, po czym zniknął w drzwiach zdobionych rzeźbionymi ornamentami.
Prawie natychmiast na drugim piętrze zapaliło się światło, ukazując na wpół otwarte okno i nieruchomo wiszące zasłony. Za nimi widać było ciemną sylwetkę ruszającą się po pokoju.
Przeszłam przez ulicę i czekałam. Tym razem nie odkryłam żadnego przejścia.
Przez chwilę sylwetka ruszała się to do przodu, to do tyłu, po czym zniknęła.
Czekałam.
To on, Brennan. Wynoś się stąd.
Może kogoś odwiedza. Może coś zostawia.
Masz go. Ruszaj już.
Spojrzałam na zegarek – dwadzieścia po jedenastej. Jeszcze wcześnie. Jeszcze dziesięć minut.
Nie trwało to nawet tyle. Sylwetka pojawiła się ponownie, uniosła okno maksymalnie do góry i zniknęła. Potem w pokoju zgasło światło. Czas spać!
Czekałam jeszcze pięć minut, żeby się upewnić, że nikt nie wychodzi z budynku i już nie musiałam więcej siebie przekonywać. Ryan i chłopaki mogą go stąd ściągnąć.
Zapisałam adres i zaczęłam kluczyć w stronę samochodu, mając nadzieję, że uda mi się go znaleźć. Powietrze było ciągle ciężkie, a upał równie uciążliwy jak po południu. Liście i zasłony wisiały nieruchomo, jakby je wyprano i powieszono, żeby wyschły. Neony St. Laurent migotały nad szczytami ciemnych budynków, oświetlając labirynt ulic, którymi przemykałam.
Na zegarze w tablicy rozdzielczej była północ, kiedy wjechałam do garażu. Idzie mi coraz lepiej. Jestem w domu przed świtem.