Wytężyłam słuch. Kakofonia. Wiatr. Krople deszczu. Dalekie grzmoty. Moje dudniące serce. Zza ogrodzenia dobiegała wystarczająca ilość światła, żebym widziała swoje trzęsące się ręce.
No dobra, Brennan, zbeształam siebie, weź się w garść. Nic wartościowego nie przychodzi łatwo.
– Hm. Niezły tekst – powiedziałam głośno. Mój głos brzmiał dziwnie, był przytłumiony, jakby noc połykała słowa, nim zdążyły dotrzeć do moich uszu.
Odwróciłam się w stronę płotu. Kawałek dalej, ogrodzenie łukiem ścinało róg i skręcało ostro w lewo, biegnąc równolegle do ulicy, do której właśnie doszłam. Ruszyłam wzdłuż niego. Trzy metry dalej metalowe ogrodzenie zastąpił kamienny mur. Zrobiłam kilka kroków do tyłu i oświetliłam go. Mur był szarawy, wysoki na jakieś dwa i pół metra i zakończony barierą wystających z niego na dziesięć centymetrów kamieni. Z tego co widziałam w ciemności, wydawało mi się, że biegł wzdłuż całej ulicy, a mniej więcej w połowie jego długości była w nim przerwa. Wyglądało na to, że właśnie tam było wejście na teren posesji.
Szłam wzdłuż muru, pod którym walał się przemoczony papier, potłuczone szkło i aluminiowe pojemniki. Co chwilę moje nogi deptały różne przedmioty, których nie chciało mi się nawet identyfikować.
Po pięćdziesięciu metrach ściana ponownie ustąpiła miejsca zardzewiałej, metalowej siatce. Było jeszcze kilka furtek, zabezpieczonych tak samo, jak te przy bocznym wejściu.-Kiedy zbliżyłam latarkę, żeby się przyjrzeć łańcuchowi i kłódce, zobaczyłam, że jego metalowe ogniwa błyszczą. Łańcuch wyglądał na nowy.
Wcisnęłam latarkę za pas i gwałtownie szarpnęłam za łańcuch. Nie ustąpił. Spróbowałam jeszcze raz, ale z takim samym rezultatem. Cofnęłam się kilka kroków, wyjęłam latarkę i zaczęłam powoli oświetlać nią pręty.
Właśnie wtedy coś chwyciło mnie za nogę. Kiedy skuliłam się i szarpnełam, upuściłam latarkę. Oczyma wyobraźni widziałam czerwone ślepia i żółte zęby. Okazało się, że moja ręka dotknęła plastikowego worka.
– Cholera – powiedziałam. Kiedy uwalniałam się z worka, czułam straszną suchość w ustach, a ręce trzęsły mi się jeszcze bardziej, niż przedtem – Napadnięta i pobita przez reklamówkę,
W końcu zdjęłam worek, który natychmiast odleciał z wiatrem. Słyszałam, jak trzepocze, kiedy rękoma szukałam latarki. Zgasła, kiedy spadła na ziemię. Znalazłam ją, ale nie chciała działać. Najpierw zupełnie. Stuknęłam nią o wnętrze dłoni i wtedy żarówka się zapaliła, jednak na bardzo krótko. Stuknęłam jeszcze raz i światło ponownie rozbłysło, ale było jakieś słabe i niepewne. Nie wierzyłam, że jeszcze długo będzie mi służyć.
Stałam przez chwilę w ciemności, zastanawiając się, co robić. Czy naprawdę chcę się dalej w to pakować? Co ja właściwie chcę osiągnąć? Gorąca kąpiel w domu wydawała się dużo lepszym pomysłem na spędzanie czasu
Zamknęłam oczy i skupiłam się na dźwiękach, starając się wyłowić jakieś odgłosy ludzkiej aktywności. Później, kiedy wielokrotnie wracałam myślą do tego momentu, zastanawiałam się, czy czegoś nie przegapiłam. Chrzęstu opon na żwirze. Skrzypienia zawiasów. Warkotu silnika. Może słuchałam nieuważnie, a może wzbierający na sile wiatr był w zmowie, w każdym razie nic nie usłyszałam.
Wzięłam głęboki oddech, wyprostowałam się i spojrzałam w ciemność panującą za ogrodzeniem. Dawno temu byłam w Egipcie w grobie w Dolinie Królów, kiedy wysiadło światło. Pamiętam, jak stałam w tamtym ciasnym pomieszczeniu, pogrążona nie w zwyczajnych ciemnościach, ale w miejscu zupełnie pozbawionym światła. Czułam się tak, jakby to był koniec świata. Kiedy starałam się dostrzec coś za płotem, tamto uczucie powróciło. Co kryło mroczniejsze tajemnice? Grób faraona czy ciemność za murem?
X coś oznacza. To coś jest w środku. Ruszaj.
Zawróciłam do rogu i wzdłuż siatki doszłam do bocznego wejścia. Jak otworzyć zamek? Oświetlałam latarką metalowe pręty, szukając odpowiedzi na to pytanie, kiedy błyskawica oświetliła wszystko wokół, jak lampa błyskowa. W powietrzu unosił się zapach ozonu, a ja czułam mrowienie na głowie i rękach. Wtedy właśnie zobaczyłam znak po prawej stronie bramy.
W świetle błyskawicy wyglądał jak mała, metalowa tabliczka przytwierdzona do prętów. Chociaż była stara i zardzewiała, napis był wyraźny. Entree interdite . Wstęp wzbroniony. Skierowałam na niego latarkę i starałam się przeczytać mniejsze litery pod napisem. Coś de Montreal. Wyglądało jak Archidiakon. Archidiakon Montrealu? Był ktoś taki?
Skupiłam wzrok na malutkim kółku widocznym pod napisem. Delikatnie zdrapałam kciukiem trochę rdzy. Zaczął wyłaniać się znak, przypominający górną część herbu, który wydawał mi się znajomy. Po chwili olśniło mnie. Achdiocese. Archidiecezja Montrealu. Oczywiście. Była to własność kościoła, pewnie opuszczony klasztor. Cały Quebec był nimi usiany.
No dobra, Brennan, jesteś katoliczką. Chronioną na terenie należącym do kościoła. Graj defensywnie. Skąd mi się biorą te sportowe skojarzenia? Przypływają razem z ogromnymi ilościami adrenaliny wpuszczanej w mój krwiobieg. W następnej chwili czułam już tylko paraliżujący strach, potem znowu adrenalinę i tak w kółko.
Włożyłam latarkę w dżinsy, po czym złapałam łańcuch prawą ręką, a lewą chwyciłam pręt i już miałam szarpnąć, kiedy zorientowałam się, że łańcuch nie stawia żadnego oporu. Ogniwo po ogniwie, prześlizgiwał się między kratami i owijał się wokół mojej ręki, jak wąż na gałęzi. Zdjęłam rękę z pręta zaczęłam obydwoma rękoma przyciągać do siebie ten łańcuch. Nie puścił zupełnie, bo kłódka zaklinowała się między prętami. Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Kłódka była zaczepiona o ostatnie ogniwo, ale nie była zamknięta.
Zdjęłam ją, przeciągnęłam resztę łańcucha między prętami i przyglądałam się i kłódce, i łańcuchowi. Kiedy zdejmowałam łańcuch, wiatr przycichł i zapanowała niepokojąca cisza, która aż dudniła mi w uszach.
Przewiesiłam łańcuch przez prawą część bramy i pociągnęłam lewą do siebie. Było tak cicho, że zawiasy wydawały się głośno krzyczeć. Żaden inny dźwięk nie mącił ciszy. Nie było słychać żadnych żab. Żadnych świerszczy. żadnych gwizdków pociągów w oddali. Jakby wszechświat wstrzymał oddech, czekając na kolejny atak burzy.
Brama otworzyła się opornie. Weszłam do środka, zamykając ją za sobą. Ruszyłam wzdłuż drogi, a moje buty cicho chrzęściły na żwirze. Oświetlałam latarką drogę przed sobą i gęstwinę po obu jej stronach. Po dziesięciu metrach zatrzymałam się i skierowałam promień światła w górę. Plątanina złowieszczo nieruchomych gałęzi tworzyła nad moją głową łukowate sklepienie.
Ele mele dudki, człowieczek malutki. Super. Zaczęłam myśleć o dziecięcych rymowankach. Byłam tak spięta, że aż się trzęsłam i czułam w sobie dosyć energii, żeby odmalować cały Pentagon. Sypiesz się, Brennan, upomniałam siebie. Pomyśl o Claudelu. Nie. Pomyśl o Gagnon i Trottier, i Adkins.
Obróciłam się w prawo i skierowałam promień latarki tak daleko, jak tylko sięgał, i pozwoliłam mu zatrzymać się na chwilę po kolei na każdym drzewie stojącym wzdłuż drogi. Wyglądały jak nie kończąca się procesja. Kiedy oświetliłam drzewa po lewej stronie, wydawało mi się, że jakieś dziesięć metrów dalej zauważyłam przerwę w gęstwinie.
Cały czas oświetlając to miejsce, ruszyłam powoli do przodu. To, co wydawało się być wyłomem, wcale nim nie było. Rząd drzew nie był przerwany, ale to miejsce wyglądało jakoś inaczej. Potem zrozumiałam. To nie chodziło o drzewa, tylko o krzaki. Zarośla były rzadkie i gdzieniegdzie prześwitywała spod nich ziemia, a pnącza wyglądały nader mizernie w porównaniu do innych w pobliżu. Wyglądało to jak wykarczowane miejsce, które zaczeło ponownie zarastać.
Pędy są młodsze, pomyślałam. Świeższe. Poświeciłam wokół latarką. Karłowata roślinność wydawała się tworzyć wąski pasek, wijący się wśród drzew, jak strumień. Albo ścieżka. Zacisnęłam rękę na latarce i ruszyłam Kiedy zrobiłam pierwszy krok, rozszalała się burza.
Siąpiącą mżawkę zastąpiła prawdziwa ulewa i drzewa zaczęły się kołysać, ich gałęzie unosiły się do góry i spadały w dół, jakby to było tysiąc latawców Niebo przecinały błyskawice, którym po chwili towarzyszyły grzmoty, i tak w kółko, jak goniące się nawzajem demony. Trzask. Gdzie jesteś? Bum. Tutaj. Zerwał się wściekły wiatr, ciskający krople deszczu we wszystkie strony
Woda zmoczyła mi ubranie i przylepiła włosy do głowy. Ściekała mi po twarzy, rozmazując obraz i boleśnie kłując mnie w ranę na policzku. Mrugając oczyma, wcisnęłam włosy za uszy i przejechałam ręką po oczach. Wyciągnęłam koniec koszuli ze spodni i owinęłam w niego latarkę, żeby woda nie dostała się do środka.
Skuliłam ramiona i szłam dalej po ścieżce, nie mając pojęcia, co się kryje poza trzymetrowym okręgiem mojego słabego światła. Kierowałam latarkę to w prawo, to w lewo, pozwalając jej muskać drzewa po obu stronach, jak psu na smyczy, który węsząc, zygzakiem posuwa się przed siebie.
Po jakichś piętnastu metrach, zobaczyłam to. Kiedy zastanawiałam się nad tym później, zrozumiałam, że kiedy to zauważyłam, mój mózg w ułamku sekundy skojarzył bodziec wzrokowy z już wcześniej nabytym doświadczeniem. W jakiś sposób wiedziałam, co widzę, nim rzeczywiście moje zmysły zapercypowały to, co zobaczyłam.
Kiedy się zbliżyłam i promień wyłowił to z otaczającej ciemności, w pełni do mnie dotarło.
Poczułam zawartość żołądka w ustach.
W rozedrganym świetle zobaczyłam brązowy, plastikowy worek na śmieci wyzierający spod błota i liści. Z jednej strony był skręcony i zawiązany w supeł. Węzeł wystawał z ziemi, jak lew morski wypływający na powierzchnię, żeby zaczerpnąć powietrza.
Patrzyłam jak deszcz smaga worek i otaczające go błoto. Woda bombardowała ziemię wokół płytko zakopanego worka, zamieniając ją w błoto i powoli, ale konsekwentnie odsłaniając dół. Im więcej worka było widać, tym większą słabość czułam w kolanach.
Błyskawica wyrwała mnie z odrętwienia. Podeszłam, a raczej podbiegłam w podskokach do worka i pochyliłam się, żeby się mu przyjrzeć. Schowałam latarkę do dżinsów, po czym chwyciłam worek za węzeł i pociągnęłam. Tkwił w ziemi ciągle zbyt głęboko, żeby można go ruszyć. Spróbowałam rozwiązać supeł, ale palce ślizgały mi się po plastiku. Nie dawał się rozwiązać. Przystawiłam nos do worka i wciągnęłam powietrze. Błoto i plastik. żadnego innego zapachu.