Литмир - Электронная Библиотека

– Absolutnie wystarczy – zapewnił Richard i poszedł do łazienki umyć ręce.

Kiedy wrócił, Teresa włożyła płaszcz.

– Dokąd idziesz?

– Wychodzę. Przejdę się, a ty go w tym czasie zabijesz.

– Zaraz. A czemu ja?

– Jesteś mężczyzną – odpowiedziała ze złośliwym uśmiechem. – To męska robota.

– Do diabła z tym. – Nie zamierzam go zabijać. Nie mógłbym. Nie mogę zastrzelić kogoś skutego kajdankami.

– Nie wierzę ci. Gadasz bez sensu. Nie miałeś skrupułów, gdy wkładałeś śmiercionośne bakterie do nawilżaczy, które miały ratować bezbronnych ludzi, chociaż wiedziałeś, że ich mordujesz, a teraz masz wyrzuty sumienia.

– To bakterie zabijały. To była walka między bakterią a systemem immunologicznym człowieka. Ja właściwie nie zabijałem. Oni mieli szansę.

– Zaraz, chwileczkę, uspokój się! – zawołała Teresa, wznosząc oczy w górę. – Dobra, bakterie zabijały nie ty. Teraz też nie ty zabijesz, tylko kula. Może być? Uspokaja to twoje pokrętne poczucie odpowiedzialności?

– To co innego. Tego się w ogóle nie da porównać.

– Richard, nie mamy wyboru. Inaczej pójdziesz na resztę życia do więzienia.

Richard z wahaniem spoglądał na leżący na stoliku rewolwer.

– Bierz go! – rozkazała, widząc, że patrzy na broń.

Ruszył, ale zaraz się cofnął.

– No dalej! – nalegała.

Podszedł do stolika i niezdecydowanym ruchem sięgnął po rewolwer. Trzymając za rękojeść, kciukiem odciągnął kurek.

– Dobrze. Teraz idź tam i zrób to.

– Może gdybyśmy zdjęli mu kajdanki, a on zaczął uciekać… – powiedział. Nie dokończył, widząc wpatrzone w siebie płonące złością oczy siostry.

Bez ostrzeżenia spoliczkowała go. Richard cofnął się pod uderzeniem. Złość w nim zakipiała.

– Nawet nie myśl o tym, głupku. Nie mamy innego wyjścia. Rozumiesz?

Richard przyłożył dłoń do palącego policzka i spojrzał na nią, jakby spodziewał się zobaczyć krew. Nagła furia uszła z niego jak powietrze z przebitego balonu. Zrozumiał, że Teresa ma rację. Skinął wolno głową.

– Dobra. Zabieraj się do roboty. Będę na zewnątrz. – Skierowała się do drzwi. – Zrób to szybko i nie narób bałaganu – powiedziała jeszcze i wyszła.

W pokoju zapanowała cisza. Richard nie poruszył się. Obrócił tylko rewolwer w dłoni, jakby chciał mu się dokładnie przyjrzeć. W końcu odezwał się Jack:

– Nie wiem, czy słuchałbym jej. Możesz dostać wyrok za zarażonych, jeśli udowodnią, że to ty stałeś za wszystkim, ale zabicie mnie w ten sposób, z zimną krwią, oznacza w Nowym Jorku karę śmierci.

– Zamknij się! – wrzasnął Richard. Wszedł do kuchni, stanął za Jackiem i wycelował.

Minęła pełna minuta, dla Jacka trwała ona wieczność. Wstrzymał oddech. Po chwili wypuścił powietrze i gwałtownie zaczął kaszleć. Nagle zobaczył Richarda odkładającego broń na stół kuchenny. Podbiegł do drzwi, otworzył je i krzyknął w noc:

– Nie mogę tego zrobić!

– Ty cholerny skurwysynu! – odkrzyknęła siostra.

– Czemu sama tego nie zrobisz? – odszczeknął się Richard.

Już chciała odpowiedzieć, ale zamiast tego weszła do domu, podeszła do kuchennego stołu, chwyciła broń i zbliżyła się do Jacka. Trzymając rewolwer oburącz, wycelowała w twarz. Jack patrzył prosto w jej oczy.

Koniec lufy zaczął drżeć. Nagle Teresa zaklęła i rzuciła rewolwer z powrotem na stół.

– O, żelazna dama nie jest tak twarda, jak myślała -zakpił Richard.

– Zamknij się! – krzyknęła.

Usiadła na kanapie. Brat usiadł po przeciwnej stronie. Poirytowani spojrzeli na siebie.

– To się zamienia w kiepski żart – stwierdziła.

– Oboje jesteśmy zbyt zdenerwowani – dodał Richard.

– To chyba pierwsze mądre słowa, jakie ci się dziś udało powiedzieć. Jestem wyczerpana. Która godzina?

– Po północy.

– Nic dziwnego. Boli mnie głowa.

– Ja też się źle czuję.

– Prześpijmy się. Załatwimy to rano. Teraz nawet nie potrafię patrzeć prosto przed siebie.

Jack obudził się o czwartej trzydzieści nad ranem. Drżał. Ogień w kominku zgasł i temperatura szybko spadała. Chodnik dawał nieco ciepła i Jackowi udało się nim owinąć.

W pokoju panował mrok. Teresa i Richard poszli do osobnych sypialni, nie zostawiając żadnego światła. Jedynie przez okno nad zlewozmywakiem wpadało do kuchni nieco światła. Jack rozpoznawał kształty mebli.

Nie wiedział, co pogarsza jego samopoczucie – strach czy grypa. Przynajmniej nie dokuczał mu teraz kaszel. Rymantadyna być może jednak uchroniła go od pogrypowego zapalenia płuc.

Przez kilka minut pozwolił sobie na luksus nadziei, że nie wszystko stracone. Kłopot w tym, że ta nadzieja była minimalna. Jedyną osobą, która wiedziała, że próbki dżumy z National Biologicals odpowiedziały pozytywnie na testy porównawcze, był Ted Lynch, lecz on nie wiedział, co to oznaczało. Agnes by wiedziała, nie było jednak powodu, żeby Ted rozmawiał o tym z Agnes.

Jeżeli nie należało spodziewać się pomocy, pozostało mu spróbować ucieczki. Odrętwiałymi palcami zbadał rurę, do której był przykuty. Szukał jakiegoś uszkodzenia, nieszczelności. Niczego takiego nie znalazł. Przekładał kajdanki na różne pozycje i zapierając się nogami, próbował ciągnąć. Zrezygnował, gdy bransoletki poprzecinały mu skórę na nadgarstkach. Rura ani drgnęła.

Jeżeli ma uciec, będzie musiał to zrobić, kiedy pozwolą mu rano pójść do toalety. Nie miał pojęcia, jak to zrobić. Całą nadzieję pokładał w tym, że nie będą zbyt czujni.

Przeszedł go dreszcz, gdy zastanowił się, co może przynieść ranek. Dobry nocny wypoczynek może wzmocnić postanowienie Teresy. Fakt, że ani ona, ani Richard nie potrafili go zeszłego wieczoru zastrzelić z zimną krwią, był słabą pociechą. Oboje byli tak egoistyczni, że nie powinien bez końca na tym polegać.

Używając nóg, jeszcze raz udało mu się wślizgnąć pod chodnik. Usadowił się najwygodniej, jak mógł. Gdyby miała się pojawić jakaś okazja do ucieczki, chciał być fizycznie zdolny wykorzystać ją jak najlepiej.

88
{"b":"94324","o":1}