Литмир - Электронная Библиотека

Nagle pojawiło się mnóstwo światła i samochód zatrzymał się pod jakimś dachem. Kiedy Jack usłyszał, że okno od strony kierowcy otwiera się, zrozumiał, że znaleźli się przy wjeździe na płatną drogę. Zaczął wołać o pomoc, lecz głos miał słaby i cichy.

Richard zareagował błyskawicznie, odwracając się i uderzając go jakimś twardym narzędziem. Trafił w głowę. Jack upadł na podłogę.

– Nie bij za mocno – upomniała brata Teresa. – Zaplamisz samochód krwią.

– Uznałem, że ważniejsze jest zamknąć mu pysk – odpowiedział i wsunął kilka monet do automatu przy szlabanie.

Teraz głowa bolała Jacka jeszcze mocniej. Zamknął oczy. Próbował znaleźć wygodniejszą pozycję, chociaż nie miał dużego wyboru. Los się nad nim w końcu zlitował. Zapadł w niespokojną drzemkę, rzucany z boku na bok. Po przejechaniu bramki wjechali na wijącą się szosę.

Obudził się na kolejnym postoju. Ostrożnie uniósł głowę. Znowu na zewnątrz paliły się lampy.

– Nawet o tym nie myśl – upomniał go Richard. W ręku trzymał rewolwer.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał słabym, drżącym głosem.

– Przed sklepem. Teresa chciała kupić parę rzeczy.

Po chwili wróciła z torbą pełną jedzenia.

– Rusza się? – zapytała.

– Tak, obudził się.

– Próbował krzyczeć?

– Nie. Nie odważył się drugi raz.

Jechali przez następną godzinę. Teresa z Richardem dalej starali się zrzucić całą winę jedno na drugie. Żadne z nich nie chciało ustąpić.

W pewnej chwili zjechali w boczną drogę i jechali nią, telepiąc się na głębokich koleinach. Jack znowu skrzywił się z bólu, gdy jego ciało zaczęło bezwładnie podskakiwać.

Gwałtownie skręcili w lewo i zatrzymali się. Richard wyłączył silniki i oboje wysiedli. Jack został w wozie sam. Unosząc głowę jak najwyżej, zdołał dojrzeć skrawek nocnego nieba. Było bardzo ciemne. Podkurczył nogi, ukląkł i spróbował wyrwać kajdanki spod fotela. Nie dał rady. Zahaczone były o część stalowej konstrukcji.

Położył się na podłodze i zrezygnowany postanowił czekać. Minęło pół godziny, zanim przyszli po niego. Otworzyli dwoje drzwi po stronie pasażera.

Teresa zdjęła mu z jednej ręki bransoletkę kajdanek.

– Z wozu! – zakomenderował Richard. Rewolwer trzymał wycelowany w głowę Jacka.

Zrobił, co mu kazano. Teresa szybko podeszła i ponownie skuła obie ręce Jacka.

– Do domu!

Jack ruszył przed siebie na chwiejnych nogach. Szedł przez mokrą trawę. Było znacznie zimniej niż w mieście, z ust unosiły się obłoki pary. Przed nim w ciemności zamajaczył biały, wiejski dom. Światła z okien oświetlały ganek. Dostrzegł ulatujący z komina dym i kilka iskier.

Gdy dotarli na ganek, Jack rozejrzał się. Po lewej stronie zauważył ciemny zarys szopy. Dalej rozciągało się pole. Jeszcze dalej majaczyły wierzchołki gór. Nie dostrzegł żadnych świateł. Miejsce było samotnią ukrytą z dala od ludzkich osiedli.

– Dalej! – ponaglił Richard, szturchając Jacka lufą rewolweru w żebra. – Do środka!

Wnętrze urządzone było wygodnie w stylu angielskiego domku letniskowego. Po obu stronach kominka zbudowanego z polnych kamieni stały kanapy. Większą część podłogi pokrywał dywan w orientalne wzory. W kominku płonął wesoło ogień.

Przez wykończone łukiem przejście wchodziło się do kuchni. Stał w niej duży, okrągły stół i drewniane krzesła z drabinkowym oparciem. Za stołem zainstalowano prymitywny piec kuchenny. Pod drugą ścianą znajdował się przymocowany do niej stylowy żeliwny zlewozmywak.

Richard popchnął Jacka do kuchni i wskazał mu chodnik pod zlewozmywakiem. Jack domyślił się, że zostanie przykuty do rury wodociągowej. Poprosił o możliwość skorzystania z toalety.

Prośba doprowadziła do kolejnej sprzeczki między rodzeństwem. Teresa chciała, żeby Richard poszedł z Jackiem do łazienki, lecz ten stanowczo odmówił. Odparł, że sama może to zrobić. Upierała się jednak, że to jego zadanie. W końcu ustalili, że Jack może iść sam do łazienki, w której okno jest małe, więc nie zdoła się przez nie przecisnąć.

Gdy pozostał sam, wyjął tabletkę rymantadyny i zażył ją. Miał przeczucie, że lek jednak nie powstrzymał rozwoju infekcji, chociaż na pewno spowolnił jej rozwój. Bez wątpienia, gdyby nie brał rymantadyny, jego stan byłby znacznie gorszy.

Kiedy wyszedł z łazienki, Richard zabrał go z powrotem do kuchni i tam, jak Jack wcześniej przewidział, przykuł do rury wodociągowej. Teresa i Richard usiedli przed kominkiem na kanapie, Jack tymczasem dokładnie przyjrzał się rurze, przy której został uwięziony. Szukał sposobu ucieczki. Niestety nie była to nowoczesna rura z PCV, lecz stara, żeliwna. Spróbował pociągnąć, ale nawet nie drgnęła.

Rezygnując na moment z wysiłków, postanowił znaleźć sobie najwygodniejszą pozycję. Położył się na plecach na chodniku. Słuchał ciągnącej się jeszcze przez chwilę kłótni między Teresą a Richardem o odpowiedzialność za katastrofę, do której doszło. Powoli ich argumenty stawały się bardziej racjonalne. Wiedzieli, że muszą podjąć jakąś decyzję.

Leżał płasko na plecach, więc wydzielina z nosa zaczęła spływać do gardła. Kichnął kilka razy, co wywołało atak kaszlu. Kiedy wreszcie atak ustąpił, zorientował się, że patrzy w twarz Teresy.

– Musimy wiedzieć, w jaki sposób dowiedziałeś się o laboratorium Frazera? – powiedział Richard, kolejny już raz przykładając lufę rewolweru do głowy Jacka.

Jack bał się, że jeśli wyda się, iż jest jedyną osobą, która zna prawdę, bez zmrużenia oka zabiją go.

– To było proste – odparł.

– Opowiedz – poprosiła Teresa.

– Po prostu zadzwoniłem do National Biologicals i spytałem, czy ktoś ostatnio zamawiał bakterie dżumy, a oni powiedzieli, że laboratorium Frazera.

Teresa zareagowała, jakby dostała w twarz. Wściekła odwróciła się do Richarda.

– Tylko mi nie mów, że zamawiałeś towar. Myślałam, że masz to wszystko w swojej kolekcji?

– Dżumy nie miałem. Sądziłem, że dżuma narobi najwięcej hałasu w mediach. Zresztą co to za różnica? I tak nie dojdą, skąd pochodzą bakterie.

– Tu także się mylisz – oznajmił Jack. – National Biologicals znakuje swoje kultury bakterii. Odkryliśmy to w zakładzie już dawno.

– Ty idioto! Ślady za tobą ciągną się aż do drzwi mieszkania! – krzyknęła Teresa.

– Nie wiedziałem, że oznaczają swoje bakterie – odpowiedział potulnie Richard.

– O Boże! – jęknęła Teresa, spoglądając bezsilnie w sufit. – To znaczy, że wszyscy w jego zakładzie wiedzą o sztucznym zakażeniu dżumą.

– Co teraz zrobić? – zapytał nerwowo Richard.

– Poczekaj chwilę – powiedziała Teresa. Spojrzała na Jacka. – Nie jestem pewna, czy mówi prawdę. Nie bardzo mi to pasuje do tego, co mówiła Colleen. Zaraz do niej zadzwonię.

Rozmowa Teresy z Colleen była krótka. Teresa powiedziała swojej podwładnej, że martwi się o Jacka, i poprosiła ją, aby porozmawiała z Chetem i wypytała go, jak rozwinęła się sprawa z teorią o celowych zakażeniach. Chciała wiedzieć, czy ktokolwiek jeszcze podpisuje się pod nią. Poinformowała Colleen, że choć sama jest w tej chwili nieuchwytna, zadzwoni za piętnaście minut, by dowiedzieć się, co ustaliła.

W czasie oczekiwania przeważnie milczeli. Teresa jedynie zapytała Richarda, czy na pewno zniszczył wszystkie bakterie. Brat zapewnił ją, że wszystko spuścił z wodą.

Po kwadransie raz jeszcze połączyła się z Colleen. Na koniec krótkiej rozmowy Teresa podziękowała i odwiesiła słuchawkę.

– To pierwsza dobra wiadomość dzisiejszego wieczoru. Nikt w Zakładzie Medycyny Sądowej nie daje złamanego centa za teorię Jacka. Chet powiedział Colleen, że wszyscy kładą to na karb nienawiści Jacka do AmeriCare.

– Więc może nikt inny nie wie o laboratorium i oznaczonych bakteriach – doszedł do wniosku Richard.

– No właśnie. A to dramatycznie zmienia sytuację. Teraz musimy jedynie pozbyć się Jacka.

– A jak to zrobimy?

– Po pierwsze weźmiesz łopatę, wyjdziesz i wykopiesz dół. Najlepiej za stodołą, pod jeżynami.

– Teraz?

– Przecież nie możemy z tym czekać w nieskończoność, ty idioto.

– Ziemia jest pewnie zmarznięta. To jakbym miał kopać w granicie – narzekał Richard.

– Trzeba było pomyśleć wcześniej, kiedy warzyłeś to całe piwo. Wynoś się stąd i zabieraj do roboty. Łopata i kilof powinny być w szopie.

Richard mamrotał coś pod nosem, wkładając kurtkę. Wziął latarnię i wyszedł.

– Tereso, nie sądzisz, że posunęłaś się trochę za daleko? -zapytał Jack.

Wstała z kanapy i weszła do kuchni. Oparła się o kredens i spojrzała na Jacka.

– Nie próbuj wzbudzić we mnie litości. Ostrzegałam cię kilkanaście razy, żebyś zostawił tę sprawę. Teraz możesz winić wyłącznie siebie.

– Nie wierzę, że kariera zawodowa jest dla ciebie aż tyle warta. Umarli ludzie, a umrze jeszcze więcej, nie tylko ja.

– Nigdy nie chciałam, żeby umierali. To zawdzięczamy memu pustogłowemu bratu. Kochał się w tych mikrobach od szkoły średniej. Kolekcjonował bakterie jak filatelista znaczki. Podniecały go. Może powinnam była się spodziewać, że kiedyś popełni jakieś szaleństwo, zresztą czy ja wiem. Teraz próbuję jedynie wyciągnąć nas oboje z tego bałaganu.

– Przecież jesteś rozsądna. Doskonale wiesz, że jesteś równie winna jak on.

– Jack, coś ci powiem. W tej chwili zupełnie nie dbam o to, co myślisz.

Wróciła do kominka. Słyszał, że dorzuciła kilka polan do ognia. Złożył głowę na przedramieniu i zamknął oczy. Mizernie się czuł, był chory i przerażony. Skazaniec daremnie oczekujący ułaskawienia.

Kiedy godzinę później otworzyły się drzwi, Jack podskoczył. Znowu się zdrzemnął. Pojawił się nowy symptom choroby – gdy poruszał gałkami oczu, czuł przejmujący ból.

– Wykopanie dziury okazało się łatwiejsze, niż myślałem – stwierdził Richard. Zrzucił kurtkę. – W ogóle nie była zmarznięta. Kiedyś musiało w tym miejscu być bagno, bo nie natrafiłem na ani jeden kamyk.

– Mam nadzieję, że dół jest dostatecznie głęboki – odezwała się Teresa, odkładając książkę. – Nie chcę więcej żadnych wpadek, jak na przykład wypłukanie ciała przez wiosenne deszcze.

87
{"b":"94324","o":1}