– Czy macie jeszcze jakieś sugestie dotyczące zapobiegania infekcjom w szpitalach?
– Może coś o sterylizacji narzędzi i wyposażenia szpitalnego – zasugerował Jack. – Szpitale stosują różne sposoby. Zajmował się tym Robert Koch, wyjątkowo barwna postać.
Teresa zanotowała tę propozycję.
– Coś jeszcze?
– Obawiam się, że nie jestem w tym najlepszy – usprawiedliwił się Chet. – Ale dlaczego nie mielibyśmy wpaść na kilka drinków do Auction House. Kto wie, jak się dobrze nasmaruje umysł, to może pojawią się nowe pomysły.
Obie panie jednak odmówiły. Teresa wyjaśniła, że muszą kontynuować pracę. Do poniedziałku miały przygotować coś nadającego się do pokazania prezesowi firmy i dyrektorowi wykonawczemu.
– To może jutro wieczorem? – zaproponował Chet.
– Zobaczymy – odparła Teresa.
Pięć minut później Chet i Jack zjeżdżali windą na dół.
– Wywaliły nas – skwitował Chet.
– Są stanowcze – ocenił Jack. – Twardo dążą do celu.
– A ty masz ochotę na piwko?
– Lepiej pojadę do domu. Może chłopaki grają w kosza. Muszę trochę poćwiczyć. Jestem wykończony.
– Koszykówka o tej porze?
– Piątkowy wieczór to wyjątkowy wieczór w mojej okolicy – wyjaśnił Jack.
Pożegnali się przed gmachem spółki Willow i Heath. Chet wsiadł do taksówki, a Jack zabrał się do otwierania kolejnych zamków. Wreszcie wsiadł na rower i popedałował Madison Avenue na północ w stronę Piątej Avenue i skręcił w Pięćdziesiątą Dziewiątą. Stąd wjechał do Central Park.
Zazwyczaj jeździł szybko, tym razem jednak nie spieszył się. Analizował zakończoną przed chwilą rozmowę. Pierwszy raz ubrał swoje podejrzenia w słowa. Wcale nie poczuł się od tego lepiej.
Chet sugerował przewrażliwienie i Jack musiał przyznać sam przed sobą, że było w tym nieco racji. Odkąd AmeriCare pożarła jego praktykę, czuł, że śmierć kroczy za nim krok w krok. Najpierw pozbawiła go rodziny, później zagroziła jego życiu, zsyłając głęboką depresję. Wypełniła przecież jego nową zawodową codzienność. A teraz drażni się z nim tym wybuchem chorób, naigrywa, mnożąc wszystkie te niewytłumaczalne szczegóły.
Gdy wjeżdżał coraz głębiej w ciemność, opustoszały park, jego mroczny i posępny wygląd jeszcze bardziej pobudzały niepokój Jacka. W miejscu, gdzie jadąc rano do pracy, podziwiał piękno, teraz ujrzał szkielety bezlistnych drzew rysujące się na tle groźnie bielejącego nocnego nieba. Nawet odległy, poszarpany zarys uśpionego miasta przybrał złowieszczy charakter.
Jack nacisnął na pedały i rower zaczął nabierać szybkości. Przez chwilę, z jakichś irracjonalnych powodów bał się obejrzeć za siebie. Czuł przejmujący strach, że coś nagle zwali mu się na plecy.
Wjechał w smugę światła samotnej parkowej latarni i zatrzymał się. Zmusił się do odwrócenia i spojrzenia w twarz prześladowcy. Lecz za nim nie było nikogo ani niczego. Wpatrując się w odległe cienie, zrozumiał, że to, co go przeraziło, siedziało w nim samym, w jego głowie. Ta sama depresja, która sparaliżowała go po śmierci żony i córek.
Zły na siebie zaczął znowu kręcić pedałami. Czuł się zażenowany takim dziecinnym strachem. Mógł się bardziej kontrolować. Oczywiście należało wszystko złożyć na karb epidemii, która widać zbytnio go pochłonęła. Lamie miała rację – za bardzo się w to zaangażował emocjonalnie.
Gdy odnalazł źródło swych lęków, poczuł się lepiej. Park jednak nadal wyglądał ponuro. Znajomi ostrzegali go przed jeżdżeniem tędy po nocy, lecz on ignorował ich ostrzeżenia. Teraz po raz pierwszy zastanawiał się, czy jednak nie postępuje głupio.
Wyjazd z parku w stronę Central Park West przypominał ucieczkę z koszmaru. Z ciemnej, przerażająco pustej czeluści parku nagle wyskoczył na zatłoczoną ulicę pełną żółtych taksówek jadących na północ. Miasto żyło. Ludzie spokojnie przechadzali się chodnikami.
Im dalej na północ jechał, tym bardziej nieprzyjemna stawała się okolica. Często teraz spotykał wyraźnie podniszczone, czasami wręcz zrujnowane budynki. Niektóre zdawały się opuszczone, przeznaczone do wyburzenia. Chodniki i jezdnię zalegały nie sprzątane od dawna śmieci. Wałęsające się psy przeszukiwały powywracane kubły.
Jack skręcił w lewo w Sto Szóstą. Gdy tak jechał ulicą, okolice jego mieszkania wydawały mu się tego wieczoru bardziej przygnębiające niż zwykle. Chwila otrzeźwienia w parku otworzyła mu oczy.
Zatrzymał się przy boisku, na którym grywał w kosza. Nie zsiadł jednak z roweru, stopy pozostały w noskach, jedną ręką jedynie przytrzymał się ogrodzenia oddzielającego boisko od ulicy.
Tak jak się spodziewał, plac zajmowali grający. Uliczne rtęciowe latarnie, za których zainstalowanie sam zapłacił, świeciły pełnym blaskiem. Rozpoznał wielu z biegających po boisku graczy. Warren, bez dwóch zdań najlepszy z koszykarzy, także grał tego wieczoru. Jack słyszał jego pokrzykiwanie zachęcające kolegów z drużyny do większego wysiłku. Przegrani będą musieli zejść z boiska i czekać na swoją kolejkę tam, gdzie teraz czekali wcześniej pobici. Zawody zawsze były zażarte.
Jack przyglądał się, jak Warren ulokował w koszu ostatnią piłkę meczu i przegranym nie pozostało nic innego, jak zejść z placu. Przygotowując się do kolejnego meczu, Warren dostrzegł spojrzenie Jacka. Machnął w jego stronę i przyczłapał do ogrodzenia. Tak wyglądał chód zwycięzcy.
– Cześć doktorku, siemanko – przywitał Jacka. – Przyjechałeś pograć czy co?
Warren był przystojnym Murzynem z ogoloną głową, starannie wypielęgnowanym wąsikiem i ciałem jakby zdjętym z posągu greckiego atlety z Metropolitan Museum. Zawarcie z nim znajomości zabrało Jackowi kilka ładnych miesięcy. W końcu rozwinęła się między nimi nić przyjaźni, głównie dzięki wspólnemu zamiłowaniu do ulicznej koszykówki. Jack niewiele wiedział o Warrenie poza tym, że jest najlepszym koszykarzem w okolicy. No może jeszcze i to, że przewodzi lokalnemu gangowi. Rozumiał, że obie pozycje wzajemnie z siebie wynikały.
– Miałem zamiar porzucać – przytaknął Jack. – Kto walczy?
Wejście do gry mogło się okazać trudnym przedsięwzięciem. Na początku, gdy przeprowadził się w te strony, cały miesiąc musiał cierpliwie odczekać, siedząc pod płotem, zanim zaprosili go do gry. Wtedy dowiódł, ile jest wart. Zaczęli go tolerować, gdy okazało się, że trafia do kosza nie z przypadku, lecz z pewną regularnością.
Sprawy posunęły się nieco do przodu, choć nie zanadto, kiedy zafundował oświetlenie placu i odnowił tablice do gry. Oprócz Jacka było jeszcze tylko dwóch innych białych, którym pozwolono grać. Bycie białym stanowiło ewidentną wadę w tej okolicy. Koniecznie należało znać reguły.
– Ron i Jake – odparł Warren. – Ale mogę cię włączyć do drużyny. Stara wołała Flasha do domu.
– Do tego czasu będę już kimał – powiedział Jack. Odepchnął się od ogrodzenia i przejechał ostatni kawałek drogi do domu.
Przed budynkiem zsiadł z roweru i zarzucił go sobie na ramię. Zanim wszedł do środka, podniósł wzrok i przyjrzał się fasadzie. Był w zbyt krytycznym nastroju, aby zaprzeczyć, że nie prezentowała się dobrze. Właściwie należało stwierdzić, że budynek prezentował się wyjątkowo obskurnie. Kiedyś musiał wyglądać elegancko, gdyż jeszcze dziś widoczne były fragmenty ozdobnego gzymsu pod krawędzią dachu. Dwa okna na trzecim piętrze zostały zabite deskami.
Budynek miał pięć pięter, a na każdym były dwa mieszkania. W całości zbudowano go z cegły. Jack mieszkał na trzecim piętrze, które dzielił z Denise, niezamężną nastolatką z dwojgiem dzieci. Drzwi frontowe otworzył kopnięciem. Nie było w nich zamka. Ostrożnie, aby nie nadepnąć na jakiś walający się na schodach kawał tynku, zaczął wspinać się na górę. Gdy mijał drugie piętro, dotarły do jego uszu odgłosy kłótni i brzęk tłuczonego szkła. Taka niestety była wieczorna rzeczywistość.
Z rowerem na ramieniu musiał się trochę nagimnastykować, żeby dotrzeć do swojego mieszkania. Zaczął gmerać w kieszeni w poszukiwaniu klucza, lecz niemal natychmiast zorientował się, że nie będzie mu potrzebny. Kawałek futryny na wysokości zamka został wyłamany. Sterczały tylko drzazgi.
Pchnął otwarte drzwi. W mieszkaniu panował mrok. Nasłuchiwał przez chwilę. Usłyszał jedynie sprzeczkę z dołu i odgłosy ruchu ulicznego. W mieszkaniu panowała całkowita cisza. Postawił rower, sięgnął ręką do włącznika i zapalił wiszącą pod sufitem lampę.
Pokój dzienny został wywrócony do góry nogami. Nie miał zbyt wielu mebli, ale to, co miał, zostało przewrócone, opróżnione albo połamane. Zauważył, że małe radio stojące zazwyczaj na biurku zniknęło. Wprowadził rower do pokoju i oparł go o ścianę. Zdjął kurtkę i powiesił ją na kierownicy. Teraz podszedł do biurka. Szuflady były wyjęte i opróżnione. Pośród rozrzuconych na podłodze przedmiotów znajdował się album z fotografiami. Schylił się i podniósł go. Otworzył i westchnął z ulgą. Nie były zniszczone. Zdjęcia stanowiły jedyną dla niego wartościową rzecz.
Położył album na parapecie i przeszedł do sypialni. Włączył światło i ujrzał podobny widok. Większość rzeczy została wyrzucona z szafy na podłogę, podobnie z szafki przy łóżku.
Stan łazienki niczym nie odbiegał od reszty mieszkania. Cała zawartość apteczki znalazła się w wannie.
Z łazienki poszedł do kuchni. Spodziewając się tego samego, włączył światło. Stłumiony okrzyk wyrwał mu się z ust.
– Niepokoiliśmy się o pana – powiedział potężnie zbudowany ciemnoskóry mężczyzna. Siedział na stole. Cały, włącznie z rękawiczkami i czapką z daszkiem, ubrany był w czarną skórę. – Wypiliśmy całe piwo z lodówki i zaczęliśmy się niecierpliwić.
W kuchni było jeszcze trzech innych mężczyzn ubranych identycznie jak pierwszy. Jeden z nich przysiadł na parapecie. Na stole leżał prawdziwy arsenał, Jack rozpoznał nawet pistolet maszynowy.
Jack nie znał żadnego z nich. Zaskoczył go fakt, że ciągle jeszcze byli w mieszkaniu. Już raz go okradziono, ale wtedy nikt nie został, aby napić się piwa.
– Może byś tak wszedł i usiadł – zaproponował wielki czarny facet.
Jack zawahał się. Wiedział, że drzwi na klatkę schodową są otwarte. Czy zdołałby uciec, zanim złapią za broń? Wątpił i nie zamierzał sprawdzać.