Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Idę tak dobry kilometr, zanim głupie wyrzuty sumienia każą mi zawrócić. Miguel nie ruszył się, jak zamurowany gapi się na sklep. Daję mu znak ręką i idzie za mną, bez słowa.

Kierunek: Kongo, na południu. Pomyślałem sobie, że skoro już tu jestem, równie dobrze mógłbym zakończyć ten obchód Afryki małym wypadem do centrum, żeby zobaczyć jakieś zwierzęta i, jeśli się da, załatwić parę kobiet Pigmejów… Znów jesteśmy bez grosza, i nie mamy zupełnie ochoty zawracać sobie głowy. Wychodząc z N'Djameny wybieramy drogę na południe, do Konga pozostało sześćset kilometrów, i ruszamy pieszo.

***

Od paru tygodni idziemy tą długą drogą z czerwonej ziemi, całkowicie prostą, wysadzaną aż po horyzont małymi pokręconymi i kolczastymi drzewkami i wielkimi łysymi baobabami. Mangowce, na których od czasu do czasu znajdujemy wielkie owoce, pozwalają nam się pożywić. Są gorące, w środku płynne i powodują straszliwe biegunki, ale to praktycznie jedyna rzecz, jaką możemy jeść. Parę wiosek, przez, które przeszliśmy, czy pojedyncze chaty napotkane po drodze, ledwie pozwoliły nam na urozmaicenie menu. Jakiś ryż z sosem, papka z prosa i parę liści. Nic wykwintnego.

Mamy to gdzieś. Idziemy spokojnie, dwadzieścia lub trzydzieści kilometrów dziennie. Powoli tracimy poczucie czasu. Jest noc: zatrzymujemy się, żeby spać. Jesteśmy zmęczeni: siadamy. Przez resztę czasu maszerujemy na haju, rozmawiając po drodze.

***

Miguel utyka z tyłu. Ogolił sobie głowę i stracił ząb w wyniku chwili zdenerwowania z mojej strony, kiedy po raz kolejny próbował coś zagrać na swojej trąbce. Ciągle trzyma ją w ręku i od czasu do czasu, bez widocznego powodu, wydobywa z niej jakieś dźwięki. Pod pachą ściska Biblię i małe okrągłe pudełeczko po nesce, w którym znajduje się nasz zapas trawki. Jako dodatkowy bagaż schował do tylnej kieszeni małą papierową szachownicę pokrytą plastikiem i woreczek z figurami, które zrobiliśmy w Czadzie.

Już dawno nasze buty wyzionęły ducha i obaj poobcinaliśmy nogawki naszych dżinsów. Miguel zawiązał sobie na głowie koszulę, niczym turban. Przy każdej okazji, to znaczy niezbyt często, moczy ją wodą ze studni, błotnistą i o nieprzyjemnym ziemistym smaku. Na nogach mamy wspaniałe afrykańskie sandały z kawałków opon. Jesteśmy czarni, spaleni przez słońce, tak długo idziemy tą drogą bez żadnej osłony, i mamy doskonałą kondycję. Jedynym poważnym problemem jest noga Miguela. Nabawił się jakichś pasożytów stóp. Są to małe, jedno lub dwumilimetrowe larwy, gnieżdżące się pod skórą. Dziury, jakie ryją te stworzonka, w połączeniu z naszym nieustającym marszem, powodują prawdziwe cierpienia. Od paru dni zatrzymuję się trochę częściej, na partyjkę szachów. Pozwala to Miguelowi trochę odpocząć.

Podczas tej zwariowanej wyprawy przeżyłem dwie spośród najbardziej pamiętnych damskich przygód mojego życia.

Już parę kilometrów temu zauważyliśmy na horyzoncie samotną chatę przy drodze i powoli zbliżamy się do niej, mając nadzieję, że uda się tam coś zjeść.

Im bliżej jesteśmy, tym bardziej intryguje mnie pewien szczegół. Na wprost chaty porusza się mała turkusowoniebieska plama, dobrze widoczna na tle czerwonej ziemi. Jeszcze kilkaset metrów, i nie może już być żadnych wątpliwości: to porusza się dupcia, z góry na dół, zadek, który wydaje się wspaniały.

Ten wypięty tyłek zakryty niebieską spódnicą jest majestatyczny. Pochłonięta całkowicie swoją pracą kobieta, ucierająca proso w ogromnym moździerzu przed chatą, nie słyszy, jak nadchodzimy.

– Dzień dobry!

Nie przerywając pracy odwraca głowę w naszym kierunku, patrzy na nas i odpowiada w miejscowym języku. Pełnymi dłońmi obejmuję poruszające się pośladki, otrzymując w odpowiedzi jedynie obojętny śmiech kobiety i absolutne przekonanie, że muszę mieć ten tyłek.

– Ej! Ślicznotko!

Znaczącym międzynarodowym gestem proponuję jej:

– Bum-bum, ty i ja?

Tym razem przestaje pracować, patrzy na mnie i odpowiada mi międzynarodowym znakiem: pieniądze.

– Nie ma pieniędzy, ślicznotko.

Przygląda się nam, jej wzrok pada na srebrną bransoletkę na ręku Miguela, to już ostatnia. Pokazuje mi ją palcem.

– Nie, Charlie, nie ma mowy!

Miguel zrozumiał i cofa się z ręką na bransoletce, żeby ochronić to swoje srebrne świństwo.

– Miguel!

– Charlie, posłuchaj…

– Daj mi tę bransoletkę.

– Nie, Charlie, to pamiątka. To ostatnia rzecz, jaka mi została po Virtudes, mojej narzeczonej…

Virtudes? Narzeczonej? Co to znaczy?

– Miguel, daj mi to.

– Nie!

Cotnął się o trzy kroki, z wypiętą piersią, zmarszczonymi brwiami, gotów bronić swojej ozdoby. Szybko uspokajam go ruchem ręki. Muszę koniecznie mieć ten niebieski tyłek, i będę musiał zabrać się do tego podstępem.

– Uspokój się! Spokojnie! Chodź tu. Chodź, mówię ci. Chcę z tobą pogadać.

Odciągam go trochę na bok i każę usiąść. Kładę mu rękę na ramieniu, patrząc prosto w oczy, i wyjaśniam:

– Dużo dla ciebie zrobiłem, prawda?

– Ale Charlie, miej chociaż trochę szacunku…

– Zrobiłem coś dla ciebie, tak czy nie?

– Tak, Charlie, zrobiłeś dużo, nie wiem, jak ci dziękować, ale…

– Możesz mi podziękować. Nie proszę, żebyś mi dał tę bransoletkę. Zależy ci na niej, to pamiątka, rozumiem to. Ale możemy o nią zagrać w szachy.

Wstaje, zupełnie nie uspokojony.

– To niesprawiedliwe, grasz dużo lepiej ode mnie.

– Turniej w piętnastu partiach, daję ci dwanaście wygranych, to chyba w porządku, nie?

Krzywi się, myśli, i w końcu się godzi.

Od następnego ranka rozpoczyna się turniej, na maleńkim kawałku pnia drzewa. Kobieta na nowo podjęła pracę, o parę metrów od nas. Patrzy, jak gramy, obojętnie, i przerywa swoje zajęcie jedynie, by iskać któreś ze swoich Murzyniątek, które od czasu do czasu przychodzi szukać schronienia przy jej kolanach. Jej mąż wrócił wczoraj późno wieczorem, a dziś rano ponownie wyruszył w busz, z łukiem i strzałami na plecach.

Wygrywam wszystkie partie tego pierwszego dnia, doprowadzając do wyniku 6 do 12, kiedy mąż wieczorem wraca, najwyraźniej z pustymi rękoma. Idę spać dobrej myśli. Zmniejszyłem swój handicap o połowę. Jutro, najdalej pojutrze, niebieska spódnica i śniące mi się po nocach pośladki będą moje.

Następnego dnia wieczorem jestem już mniej pewny siebie. Miguel wygrał dziś jedną partię. Nie dość, że zmniejszyło to mój margines bezpieczeństwa, w dodatku zaskoczyła mnie jego taktyka.

W ciągu dnia stawka tej walki, niecierpliwie oczekująca swojej zapłaty, przyszła dowiedzieć się, jak sprawy stoją. Ale te kawałki drewna na papierku nic dla niej nie znaczą.

Podnosi spódnicę i potrząsa tyłkiem przed moim nosem, wskazując na bransoletkę Miguela.

To szczere wyznanie miłości podwyższa mi ciśnienie, zaćmiewa umysł i sprawia, że przegrywam partię. Miguel dobrze wykorzystał moje lekcje, przecież grywamy tak już od miesiąca, odkąd idziemy tą drogą. Dziś wieczór jest 11 do 13, a ja sądziłem, że wygram w ciągu tego dnia.

Rankiem trzeciego dnia ten sukinsyn wygrywa pierwszą partię. 11 do 14. Przez cały dzień walczę jak wariat, bo forma Miguela rośnie. Nie doceniłem go. Bardzo inteligentnie wybrał taktykę systematycznej obrony, o którą rozbijają się wszystkie moje ataki. Następnie wykorzystując moje osłabienie pozwala sobie na luksus paru posunięć, które odpieram z najwyższym trudem.

Kiedy wraca mąż, nadal z pustymi rękami, mamy remis 14 do 14.

A kobieta coraz bardziej się niecierpliwi.

Za obopólną zgodą postanawiamy odłożyć decydującą partię na jutro, żeby przedtem dobrze wypocząć. Przez cały wieczór nie zamieniamy słowa, jemy podpłomyki przyniesione przez kobietę i kładziemy się spać nie mówiąc sobie dobranoc.

Następnego dnia rano po obu stronach pnia zasiadają wrogowie.

Przemyślałem swoją technikę. Przesunąłem pień tak obliczając jego nowe położenie, żeby Miguelowi przez cały dzień słońce paliło kark. Wszystkie chwyty dozwolone. Sześć godzin później, kiedy zbliża się pora powrotu męża, przegrałem.

Ma mnie. Królowa, goniec i jeszcze cholerny pionek. Parę dalszych ruchów i dostaję mata, nic się nie da zrobić. Podnoszę głowę, patrzę na niego, a on daje upust swojej radości. Jednym susem podrywa się, chwyta trąbkę i wypuszcza ku niebu przeciągły dźwięk triumfu.

Skurwiel!

Nie ma dwudziestu rozwiązań. Wygra, i będę musiał go ogłuszyć, żeby zabrać mu bransoletkę. Ze wszystkich sił dmie w trąbkę, śmieje się i tańczy.

Przepraszam cię, Miguel, walnę cię bez złości, ale jest poza dyskusją, żebym miał zostać pozbawiony mojej przyjemności.

Miguel w końcu odkłada trąbkę, siada, kieruje ku mnie szeroki dziurawy uśmiech i wyciąga rękę, żeby mnie wykończyć. Tuż przed zrobieniem ruchu poprawia położenie małego pionka, który właśnie ma spaść, na brzegu kartki.

Skaczę na równe nogi.

– Dotknięte! Dotknięte!

– Co, przecież by spadł!

– Dotknięte, musisz zagrać pionkiem, którego dotknąłeś. Takie są zasady.

W takich sytuacjach moja zła wola nie zna granic, i nic na to nie można poradzić. Powołuję się na międzynarodowe przepisy szachowe, odpowiada, że nigdy ich nie stosowaliśmy.

– Właśnie, najwyższy czas. Dość już tego kantowania.

W mniej niż pół godziny później podchodzę triumfalnie do mojej wymarzonej, z bransoletą w ręku, po uprzednim postawieniu Miguela na straży, żeby nie dostać strzałą od zazdrosnego męża.

Murzynka śmieje się i chce zaciągnąć mnie do chaty. Zatrzymuję Ją i gestem każę dalej tłuc proso. Właśnie tak ją chcę mieć. Zabiera się do roboty, a ja nareszcie unoszę niebieską spódnicę.

Niesamowita rozkosz, zupełnie wyjątkowa, lecz niestety zbyt krótka.

Ale, po raz pierwszy odkąd rżnę się w Afryce, mam wrażenie, że przyjemność jest wspólna. Jedną ręką tłukąc proso moja zdobycz nie wypuszcza z drugiej swojej bransoletki, szczebiocąc radośnie; od czasu do czasu odwraca się do mnie, zaaferowanego za jej plecami, pokazuje mi bransoletkę i uśmiecha się błyskiem wszystkich zębów. Ach! Miłość!

6
{"b":"93994","o":1}