Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jacky, nie wytrzymamy następnego dnia. Zdechniemy tu.

– Tak, wiem.

– Najważniejsze, to się stąd wydostać. Niech nas przynajmniej zamkną gdzie indziej. Potem to będzie tylko kwestia czasu, żeby wszystko załatwić. Tutaj tego czasu nie będziemy mieli.

Mam pomysł. To prosty plan, ale liczę na głupotę afrykańskich policjantów, może się uda.

– Ty zagrasz główną rolę, Jacky. Jutro, kiedy nas wypuszczą, musisz upaść. Będziesz udawał atak serca, omdlenie, cokolwiek, co cię przewróci na ziemię, i nie możesz się ruszać. Tamci to chamy. Przekonam ich, że jest tu nam za ciężko. Jeśli uda mi się ich zaniepokoić, umieszczą nas gdzie indziej.

Jacky zgadza się i pozostałe godziny spędzamy na omawianiu planu działania.

***

Jacky to solidny gość i wiem, że mogę mu ufać na sto procent. Doskonale zagra swoją rolę. Był taki moment w jego życiu, w szczególnych okolicznościach, kiedy musiał udawać wariata. Wsadzili go w kaftan bezpieczeństwa, a karaluchy z całej celi przychodziły się ogrzać między jego nogami i pośladkami. Wytrzymał. Jest twardy. W parę miesięcy stał się moim najlepszym kumplem. Zgadzamy się co do pewnych podstawowych spraw.

– Jeśli jutro się nie uda, rąbiemy ich i niech nam Allach dopomoże! Lepiej umrzeć w walce, niż zdychać tutaj.

***

Noc wydaje się nie mieć końca. Jesteśmy gotowi, podnieceni myślą o akcji, ale nie łagodzi to warunków. Tracimy litry wody, słabniemy, trwa to długo.

Wreszcie, o ósmej, drzwi celi otwierają się i powoli wszyscy wychodzą na codzienny dziesięciominutowy spacer.

Teraz wszystko się rozegra. Jacky przechodzi przez drzwi.

– Trzymam za ciebie, Jacky.

Mały uśmiech.

– I ja za ciebie.

Idziemy.

Więźniowie trzymają się w grupie, o parę metrów od celi. Dwóch gliniarzy zostaje przy drzwiach, a trzech stoi przy grupie. Jeden ma broń. Jeśli pójdzie źle, na niego rzucę się najpierw.

Jacky przewraca się.

Jego upadek jest doskonały. Nagle miękną mu nogi i pada całym ciałem, twarzą do ziemi. Ja opieram się o beczkę, z miną, jakbym się dusił. Udawanie nie sprawia mi żadnych trudności. Myślę, że nie wyglądam zbyt ładnie. Pozostali więźniowie, widząc, że Jacky zemdlał, oddalają się, a kilku macha do strażników. Ci spod drzwi zauważyli, to pewne. Mój też, ten z bronią, nie mógł nie widzieć upadku mojego kumpla, który leży nieruchomo.

I nic się nie dzieje.

Żaden z tych skurwieli nie rusza nawet małym palcem. Upływają minuty. Opadam na moją beczkę. Na ziemi Jacky nawet nie drgnie. Trzymaj się, bracie, w końcu będą musieli coś zrobić. Nie ruszaj się.

Gliniarze przy drzwiach machają do więźniów. Koniec przerwy.

Nareszcie coś się dzieje. Powoli, biernie, więźniowie wracają do mamra, bez pośpiechu, ale i bez buntu. To smutny obrazek. Uzbrojony strażnik podchodzi do nas. Jesteśmy teraz sami na podwórzu. Drugi Murzyn podchodzi do Jacky'ego, okrąża go, i daje mu straszliwego kopniaka szpicem buta pod żebra.

Ty kurewski czarnuchu! Skurwielu!

Tamten jeszcze raz obchodzi mojego kumpla dookoła. Ponowny kopniak.

Ponowny skurwielu.

Jacky nie ruszył się. Specjalista od kopniaków patrzy na mnie, spojrzenie kretyna.

– Co myślisz, kutasie, wydaje ci się, że go obudzisz?

Patrzy mi prosto w oczy jego cała afrykańska głupota. Prawie słychać, jak myśli. Sporo czasu zajmuje mu sformułowanie pytania:

– Co mu jest?

Zwracam się do uzbrojonego, wygląda na nieco mniejszego idiotę.

– Słuchaj. My, biali, nie przyzwyczajeni do takiego więzienia. Inni podchodzą. Niebawem stoi wokół mnie pięciu. Dalej tłumaczę mojemu, który słucha mnie uważnie.

– Takie więzienie, niedobre. Rozumiesz? Zbyt ciężkie dla nas, białych. My umrzeć tam.

Kiwa głową. To już jakiś początek. Ale inny, mały i wysuszony, zaczyna krzyczeć:

– Jak to niedobre? Dobre dla innych, więc dobre dla ciebie też. Pierdol się. Zwracam się znów do mojego:

– My, nie tak silni. Dużo mniej silni. Rozumiesz? Mniej silni, wiesz?

– Tak, mniej silni.

Posuwamy się. A tamten sabotuje mi robotę.

– Więzienie dobre dla wszystkich. Wszyscy tak samo, jest równość.

Nie zwracam na niego uwagi. Nie spuszczam z oczu mojego.

– Ja czuć się niedobrze. On zemdlał. Rozumiesz? Chory.

– Tak, chory.

– Jeśli wrócimy tam, umrze. Ty będziesz odpowiedzialny. Przez twarz przebiega skurcz paniki. Krzykliwy zarzuca go zdaniami w dialekcie. Nalegam.

– Ty odpowiedzialny. Odpowiedzialny, niedobrze. Odpowiedzialny!

Daje znak podnieconemu, żeby wreszcie zamilkł. Drapie się w głowę, w brzuch, w jaja i postanawia:

– Tego trzeba tam zanieść. Jest chory.

Dwóch podnosi Jacky'ego i prowadzą nas do małego budynku oddalonego od reszty komisariatu. Wchodzimy do pokoju, rodzaju sali wypoczynkowej połączonej z biurami, i tam nas zostawiają.

– Jacky.

Otwiera oczy, rozgląda się po tym niezbyt atrakcyjnym, ale normalnym otoczeniu, i jednakowo reagujemy:

– Uf!

***

Wywalczyliśmy względną swobodę ruchów, ale nudzimy się okropnie przez następnych dziewięć dni. Dostaliśmy z powrotem nasze buty i trochę pieniędzy na życie.

Pokój i biura pomalowane są łuszczącą się zieloną farbą. W kącie żółtawa umywalka z kranem, w którym od dawna nie ma już wody. Żeby się napić albo umyć, trzeba wychodzić do kranu na podwórzu. Łóżka to zwykłe prycze z dziurawymi moskitierami. Nie ma nic innego do roboty jak przyglądać się widowisku, jakim jest sam komisariat. Mały staruszek oskarżony został o kradzież orzeszków. Dwóch gliniarzy każe mu połknąć orzeszki wraz z łupinką. Następnie jeden z nich siada okrakiem na starcu, który jest już na czworakach, i popędzając go uderzeniami w kark każe się zanieść do drzwi mamra w głębi podwórza, za które wpycha staruszka kopniakiem.

Ci ludzie są inni. Kupujemy sobie jedzenie na podwórzu. W biurach obok naszego pokoju pracują wyłącznie inspektorzy w cywilu. Są równie tępi i złośliwi jak pozostali, ale wobec nas zachowują się normalnie. Zaczynamy nawiązywać przyjaźnie, żeby ich przekupić i korzystać z ich drobnych usług.

Policjanci zabawiają się, jak mogą. Mają warcaby i w skupieniu rozgrywają długie partie. Zamiast kamieni używają kapsli od coca-coli. Nie umieją przegrywać i po każdej rozgrywce przegrywający wyciąga z celi więźnia, żeby go pobić dla wyładowania złości.

Zupełnie inni niż my.

Wreszcie zawiadamiają nas, że dziś rano zobaczymy się z komisarzem. Dla nas oznacza to koniec kłopotów. Będziemy mogli wyjaśnić całą sprawę. Gdyby były problemy, tym łatwiej będzie nam zawrócić w głowie temu komisarzowi, że jest samicą, a więc w naturalny sposób wrażliwa jest na męskie wdzięki.

Furia, która wpuszcza nas do swego biura, natychmiast odbiera nam wszelkie złudzenia. Jest to Murzynka w wieku około trzydziestu pięciu lat. Ciało ma niezłe. Trudno ocenić twarz, bo zniekształcona jest grymasami gniewu.

Jacky i ja patrzymy po sobie. Obaj odświeżyliśmy się i odpicowali. Z nią nie mamy żadnych szans, ma wyciętą łechtaczkę. Robię Jacky'emu znak, jakbym obcinał sobie palec wskazujący. Zrozumiał i potakuje.

– Co to za gest?

– To nic, proszę pani. Proszę mówić dalej.

Mówi dalej. Śledztwo zaczęło się od ciężarówki zaparkowanej w Bamako. Dalej dochodzi do Interpolu, wspominając po drodze o całym spisie najróżniejszych przestępstw. To długa litania kłamstw bez sensu, która potwierdza to, czego się obawiałem. Jesteśmy tu z powodu moich wrogów, którzy opłacili komisarza albo należą do jej rodziny. Grzecznie słuchamy do końca i wracamy do pokoju, żeby zacząć działać.

Obiecaliśmy dużo pieniędzy jednemu z inspektorów za przekazywanie listów. Znam w Bamako paru byłych ministrów oraz dawnego przedstawiciela kraju w ONZ. Jacky pisze do francuskiego konsulatu i do Chotarda.

Żaden z moich "przyjaciół" nie odpowiada i moje obawy potwierdzają się. Mają mnie tu na celowniku i Mali przestało być przyjaznym krajem, którym było dotąd. Jacky otrzymuje odpowiedź od konsula, który odwiedza nas w komisariacie.

To stary dyplomata, jeszcze z czasów Służby Kolonialnej, alkoholik, miły, ale mało skuteczny wariat. Zgadza się z nami co do wartości prawnej oskarżeń, wysuniętych przez komisarza. Wystarczy mu powiedzieć słowo i moglibyśmy wyjść, ale czekamy jeszcze trzy dni, zanim grubas decyduje się zastukać do właściwych drzwi, żeby pójść do niej i ją przekonać. Wreszcie wychodzimy, w towarzystwie konsula.

***

Po powrocie do Segou podsumowujemy sytuację z Chotardem, którego ogarnęła panika. Zdaję sobie sprawę, że przeciągnąłem już zdrowo strunę. Nasze ostatnie nieszczęścia to ostrzeżenie. Nie możemy już zostać w Mali. Czas zakończyć tę przygodę, wyciągnąłem z niej ile się dało. Niebezpieczeństwo jest teraz zbyt duże. Jeśli po latach przygód jestem jeszcze przy życiu i na wolności, to dlatego, że zawsze wiedziałem, kiedy odejść.

Najprostsze rozwiązanie to wyjechać do Wagadugu i czekać tam na Chotarda. Ten ostatni zbierze forsę, która nam się należy w ramach spłat kredytu. Jacky nie zgadza się.

– Mam dosyć Afryki.

Nie trzeba dużo czasu, żeby mnie przekonać. Walczyłem, zrobiłem burdel jak zwykle, pomagałem na swój sposób, zakosztowałem wszystkich przyjemności. Ja też jestem już nasycony.

Jacky wyciągnął atlas. Z zamkniętymi oczyma dotyka palcem mapy świata.

– Ameryka Środkowa.

Zebraliśmy gotówkę. Chotardowi poleciliśmy czekać tu na resztę i dołączyć do nas później, po czym zmyliśmy się wprowadzać burdel gdzie indziej.

Nie będzie wyścigu. Żałuję tylko Radijah,

Jacky i ja przez wiele lat byliśmy razem.

Capone i Jos poszli własnym kursem.

Albana zbytnio pluł na alkohol i w końcu od niego umarł.

Rasizm Indianina okazał się proroczy: po powrocie do domu zastał żonę z Afrykaninem.

Chotard uciekł z pieniędzmi. To szakal.

Opowiadano mi o hidalgu, zmarłym z przedawkowania heroiny, który jeździł po Azji dmuchając w starą trąbkę.

56
{"b":"93994","o":1}