Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zaplanowałem dla niego podróż pocieszenia, przez Rio, Bangkok, i dałem mu pieniądze potrzebne do realizacji jego marzenia. Pojedzie pokazać małego najpiękniejszym kobietom świata.

Decyzja Samuela jest sygnałem dla innych. Indianinowi pilno wracać do żony. Jos i Capone tęsknią za ojczyzną.

Któregoś ranka taksówka czeka na nich wszystkich przed bramą, żeby zawieźć ich do Bamako, każdego do swojego samolotu. Capone jest wzruszony i stara się przyśpieszyć odjazd, żeby to ukryć.

– Ale przyjedziesz po nas, Charlie? Nie zapomnisz? Samuel Grapowitz kładzie rękę na sercu.

– Dziękuję, Charlie, dziękuję.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

***

Nasi przyjaciele czarnuchy dają nam parę okazji do pośmiania się. Któregoś dnia podczas spaceru oglądamy scenę ze starego gagu z filmów rysunkowych. Wysoko na drzewie facet piłuje gałąź, na której siedzi, z niewłaściwej strony.

– Zakładam się o sto dolarów, że spadnie.

Ani Jacky, ani Chotard nie zgadzają się ze mną. Chotard sądzi, że facet jednak w końcu się zorientuje.

– Sto dolarów.

– Zakład stoi.

Odczekaliśmy aż do końca. Głośny trzask i gałąź razem z facetem spada prosto do naszych stóp. Murzyn wstał, potarł sobie czoło, uśmiechnął się do nas, po czym podniósł narzędzie i wlazł z powrotem na drzewo.

Ci ludzie zawsze będę mnie zadziwiać.

Wieczorami, kiedy wyświetlają filmy karate, seanse w miejscowym kinie są szczególnie zabawne. Umeblowanie w środku ograniczone jest do minimum, a operator nigdy nie słyszał o kolejności taśm.

Atrakcja polega na walce, jaką toczą między sobą rozjuszeni widzowie, naśladujący karateków, w celu pozbierania monet, które rozrzucam po zakończeniu projekcji.

Nie ma oczywiście mowy, by którykolwiek łagodził ciosy, zadawane kantem dłoni. Walą się wzajemnie wydając dzikie okrzyki i bitwa jest krwawa. Mamy z Jackym ulubione miejsce, mały murek na uboczu, skąd możemy oglądać i robić zakłady. Ci ludzie naprawdę są inni.

***

Jacky czuje się lepiej i jedziemy razem do Bamako, żeby załatwić sprawę tej ciężarówki. Następnego dnia po naszym przyjeździe w hotelowej recepcji czeka na nas wezwanie. Komisarz policji, kobieta, chce nas widzieć w swoim biurze. Nie znam policji w Bamako. Postanawiam pójść. Urzędnicy administracji, zwłaszcza policjanci, łatwo się obrażają i zasłaniają przepisami, wobec których człowiek jest bezsilny.

Przez półtorej godziny czekamy w małym hallu głównego komisariatu. Po centralnym podwórku łażą policjanci, wśród intensywnej aktywności, jaka tu panuje. We wszystkich kątach siedzą cywile. Jakieś kobiety sprzedają szaszłyki i napoje. Zniecierpliwiony mówię wartownikowi, żeby zawiadomił komisarza o naszej wizycie.

– Jestem przewoźnikiem i mam kłopoty z ciężarówką.

Muszę pojechać do Segou. Wrócę za dwa dni.

Kilka godzin później, w hotelu, naszą sjestę przerywa gwałtowne walenie do drzwi. To policja, pięciu gliniarzy, z, pistoletami w dłoniach. Ktoś w rodzaju sierżanta kieruje całą operacją.

– Przychodzę was aresztować.

– Dlaczego?

– Próbowaliście ujść sprawiedliwości. Mam rozkaz was aresztować.

Nie chce negocjować. Ustępuję.

– Chodź, Jacky, zobaczymy, czego chce pani komisarz.

Na dole czeka na nas stary landrower. Szybko odjeżdżamy, po czym wóz psuje się po paruset metrach. Resztę drogi przechodzimy pieszo, w asyście gliniarzy, obrzucani wyzwiskami dzieciaków i zaciekawionymi spojrzeniami przechodniów. W komisariacie kierujemy się w stronę biura, gdzie czekaliśmy rano. Sierżant wrzeszczy coś i trzech gliniarzy zastępuje nam drogę. Idziemy do innego budynku.

Kiedy wchodzimy do pokoju, rozumiem, że cała sprawa śmierdzi trochę bardziej, niż myślałem. Maleńkie biuro zawalone jest torbami i ubraniami w nieładzie. Jacyś faceci siedzą przy stole, przed nimi leży księga.

To areszt.

Odwracam się do Jacky'ego i ostrzegam po hiszpańsku:

– Uwaga. Bądź w pogotowiu.

Chcą nas zamknąć. Jest ich pięciu, uzbrojonych, za naszymi plecami, plus ci od księgi. Nie mamy żadnych szans.

– Proszę dać swoje rzeczy osobiste.

– Dlaczego? Chcę się widzieć z komisarzem.

Krzyczy, żebyśmy mu nie komplikowali roboty, sierżant robi krok do przodu. Nie chcą o niczym słyszeć, uczepieni jedynych rozkazów, jakie otrzymali. Wyciągam z butów pieniądze. Jacky robi to samo. Kładziemy na stole dwieście tysięcy franków, nasz mały zapas na zabawę. Stos banknotów wzbudza pożądanie. Sierżant proponuje mi, żeby po prostu nie wpisywać pieniędzy do rejestru.

– Włożymy do koperty, napiszesz na niej swoje nazwisko i dobrze.

Pomimo braku zaufania do ich oficjalnych dokumentów dyktuję skrybie, co ma napisać w księdze. Oprócz pieniędzy jest moja złota sprzączka od paska, nasze łańcuszki i mały złoty podkład, który noszę jako medalion. Zdejmowanie tego wszystkiego, przed tymi małpami to prawdziwa tortura.

Wypychają nas z pokoju i pod dobrą eskortą prowadzą do końca podwórza komisariatu. Jesteśmy boso, bez pasków, całkowicie bezbronni. Budynek to długi pawilon z blaszanym dachem. Jedynym otworem jest okienko w drzwiach. Śmierdzi.

Poczekaj. Chcę się widzieć z komisarzem. Zaprowadź mnie do komisarza.

– Już wyszła.

– Kiedy wróci?

– Jutro rano. Przyjdzie do ciebie.

Sierżant odsuwa zasuwę. Wpychają nas do środka, smród zapiera nam dech w piersiach, to zwierzęcy odór, jakby gęsty, w dodatku panuje tu niewiarygodna wilgoć, która natychmiast sprawia, że zlani jesteśmy potem. Znaleźliśmy się w piecu, gorącym i śmierdzącym.

Ciemności są całkowite, nie widać absolutnie nic, ale są tu ludzie, i to dużo. Zaledwie weszliśmy i natykamy się na tłum, w zwartym szeregu, tłum stojących ludzi.

Moje oczy przyzwyczajają się do ciemności. Wszędzie przede mną głowy Murzynów, jedne przy drugich, błyszczące oczy, jakieś odblaski, więcej nie widać. I na całym ciele czuć dotknięcia.

Moim pierwszym odruchem jest rozpychać się i walić, żeby się odsunęli. Spośród tej gęstwy głów odzywa się nagle jakiś głos i wita nas. Przestaję boksować dookoła. Zdaje się, że to nic nie pomoże. Jest nas tu zbyt wielu, żeby zrobić miejsce, a nikt nam źle nie życzy.

Inny głos, równie spokojny, wyjaśnia nam, że trzeba oddychać przez okienko w drzwiach jak długo się przy nim jest.

Potem nie twoja kolej. Czekać.

Wdycham długie hausty powietrza. Po paru minutach pchają z lewej i musimy się przesunąć.

Kiedy tylko jest się dalej od okienka, zaczynają się trudności z oddychaniem. Powietrze jest zepsute, parzące, przepełnione smrodami nie do zniesienia. Jestem przemoczony, czuję, jak pot kapie mi na stopy. Jacky, który jest niższy, znika między Murzynami i jest w dużo gorszym stanie. Włosy lepią mu się do głowy, a jego twarz ocieka potem.

Zaczynam widzieć trochę lepiej. W tej komórce z blaszanym dachem stoją młodzi, starzy, różni. Ściągam koszulę, wyżymam ją i cieknie strużka wody. A jesteśmy tu dopiero niecałą godzinę.

Koszmarna historia!

***

Powoli poruszamy się. Co dwie lub trzy minuty tłumek otrząsa się i każdy przesuwa się o parę kroków. Pora, by następny pooddychał przez okienko.

Co za przyjemność pociągnąć haust świeżego powietrza! Ale do mojej kolejki daleko. Nadal cały spływam potem. Są zapewne dni, bardziej upalne niż inne, kiedy padają tu trupy.

Żeby oszukać rosnące przerażenie, nawiązuję rozmowę z sąsiadami. Niedawno odpychałem ich bezmyślnie, ale nie da się tu przetrwać w samotności. Wszyscy są chętni do konwersacji. Każdy opowiada, za co się tu znalazł. Pierwszy, z którym rozmawiam, miał dług w wysokości tysiąca franków CFA, czyli czterech dolarów. Posiedzi tu dwadzieścia dni. Inny ma spędzić cały miesiąc w tym piekle. Ten znowu jest tu już od tygodnia. Nie mogę w to uwierzyć.

Jak oni tu wytrzymują, jak w ogóle pozostają przy życiu? Jeden z więźniów opowiada o sobie. Im dłużej słucham, tym niebezpieczniejsza wydaje mi się pułapka, w którą wpadliśmy. Faceci są tu z zupełnie niewiarygodnych powodów. Jeden źle naprawił samochód gliniarza, inny wystawił dla władz zbyt wygórowaną fakturę, trzeci uderzył kuzyna gliny. Niektórzy nie wiedzą, kiedy wyjdą.

***

To zły sen. To prawdziwy średniowieczny loch. Nie ma przepisów, króluje głupota. Koniecznie trzeba, żeby ta komisarzówa przyszła i wyciągnęła nas stąd.

W miarę wysłuchiwania informacji i historyjek dowiaduję się paru praktycznych szczegółów, równie ciekawych, co wszystko inne: jedzenie przynoszą tu rodziny. Jeśli nikt nie przyjdzie, nie ma co jeść, to proste!

Wypuszczają ich raz dziennie, rano, na dziesięć minut, wtedy można odlać się i wysrać. Jeśli któryś nie wytrzyma i zrobi w środku, wzmaga to smród. Wszyscy ludzie wokół śmierdzą. Podobnie jak Jacky i ja, obficie się pocą. Zapach potu jest kwaśny i trudny do zniesienia.

Wreszcie, po iluś godzinach, zbliża się moja kolej, by pooddychać przy okienku. Jestem od niego zaledwie o metr, kiedy gliniarz na zewnątrz podaje facetowi w środku skręta z trawki. Pracuję łokciami, pociągając za sobą Jacky'ego, i podchodzę do niego. Nie robi trudności i daje nam się zaciągnąć. Te długie sztachy czystej trawki dobrze nam robią.

Piekło to stworzono z myślą o Afrykanach. Odkąd jestem na tym kurewskim kontynencie, wielokrotnie uderzała mnie ich moralna i fizyczna wytrzymałość. Są silni, niewiarygodnie odporni i obdarzeni zadziwiającą zdolnością znoszenia przeciwności losu, wolą nieograniczonego wytrwania, i to bez buntu. W ten właśnie sposób przez wieki pozwolili się zamienić w niewolników. W tym mamrze oni mogą przeżyć, ale nie dwaj biedni biali, którzy nie lubią cierpieć. Nie wiem, czy pani komisarz przyjdzie, ale my musimy stąd wyjść.

Kiedy wszyscy padli bezładnie, żeby spać, usiadłem z Jackym na czymś w rodzaju wąskiej ławki pod ścianą. Obaj jesteśmy cali mokrzy i ubrania mamy przemoczone. Trawka otępiła nas trochę i dobrze nam to robi. Rozmawiamy przez chwilę, tylko tyle, ile trzeba, żeby zachować spokój. Opowiadamy sobie, jak to komisarzówa przyjdzie i zwolni nas z przeprosinami, ale żaden z nas w to nie wierzy.

55
{"b":"93994","o":1}