Można również znaleźć moich ludzi w barze. Cztery wentylatory pod sufitem stanowią jedyne źródło chłodu w Gao, o ile działa elektrownia. Oparci o ladę lub rozwaleni w plastikowych fotelach ci krzykacze prześcigają się w przechwałkach.
Capone zapewnia, że przerżnął najgrubszą. Samuel Grapowitz nalega, by uznano go za zwycięzcę pod względem ilości, w czym popiera go jego przyjaciel Wallid, skromnie zadowalający się tylko drugim miejscem. Po serii orgii, które dzielił,ze wszystkimi, Indianin przeżywa kryzys moralny i mówi tylko o swojej żonie. Jos trzyma się na uboczu, bo bolą go zęby. Poradziłem mu, by wezwał na pomoc miejscowego dentystę.
Ten praktykuje na ulicy i przychodzi na wezwanie do domu. Jego narzędzia mieszczą się w małej drewnianej skrzynce. Składają się na nie nóż, kombinerki i obcęgi oraz mała puszka po konserwach na pieniądze. Dentysta to mały bardzo wysuszony Murzyn. Zapewne w ciągu dnia przeprowadził jakąś operację, bo widać plamy krwi na jego szortach i na koszuli.
Jos pociąga potężny łyk whisky.
Bierze butelkę ze sobą i siada pod lampą, pośrodku sali barowej. Pozostali otaczają go kręgiem.
Ponieważ jest zbyt mały w porównaniu z metrem dziewięćdziesiąt Josa, dentysta usiadł mu w końcu na kolanach, by móc dosięgnąć jego ust. Pacjent, jak zwykle spokojny, nie odzywa się, dookoła za to gwarno od komentarzy i śmiechów.
Od czasu do czasu, kiedy karzeł przerywa tortury, Jos pociąga kolejny łyk whisky. Tamten z powrotem włazi mu na kolana i kontynuuje natarcie. Z otwartych ust cieknie strużka krwi i dochodzi obrzydliwy chlupot. Kombinerki pracują. Publiczność zaśmiewa się.
– Dalej, teraz będziesz go miał, ciągnij.
Ale nic z tego. Po upływie czterdziestu minut publiczność zaczyna mieć dość. Niektórzy powrócili już do baru, kiedy dentysta unosi w powietrze ogromny trzonowy ząb, krwawe trofeum w uchwycie kombinerek. Karzeł wygląda na bardzo dumnego z siebie. Nikt nie klaszcze.
Za nim Jos płucze gardło szkocką, parokrotnie pluje krwią, po czym kiwa na swego oprawcę, żeby podszedł.
Ten podchodzi z wyciągniętą ręką, by otrzymać należność. Stojąc mocno na dwóch nogach Jos wznosi rękę do tyłu i wali go fantastycznym ciosem pięści z półobrotu, prosto w mordę. Mały Murzyn odlatuje do lyłu, przewraca fotel, wali łbem o ścianę i powoli osuwa się na ziemię, nieprzytomny.
Bokser palcem rozchyla mu rozwalone wargi i sprawdza, czy wynik jest mniej więcej równy. Wyciąga z kieszeni zwój banknotów i wciska mu w zakrwawione usta.
To dobra zapłata.
Cóż zrobić wobec tego barbarzyństwa, pozostaje tylko się przyłączyć.
Podchodzę ja i wsuwam kilka dodatkowych banknotów. Capone, Indianin, One i Two kolejno składają swego obola. Każdy daje, ile chce, tylko Samuel Grapowitz wychodzi na sknerę wkładając do krwawej mazi jedynie kilka monet.
***
Zostało mi siedem ciężarówek i jeden ciągnik przewożony na naczepie, z którymi pojadę do Segou. Pozbywam się nadmiaru kierowców. Albana wziął zapłatę i zniknął jak złodziej. Mamy go z głowy. Wallid zamierza wydać na miejscu zarobione pieniądze, po czym dołączy do mnie w Segou.
Obaj zawodowcy jazdy do tyłu otrzymują każdy podwójną zapłatę. Nie lubię ich i jest to uczucie odwzajemnione, ale zrobili dobrą robotę. Nie są nawet zaskoczeni, nasz pożegnalny uścisk dłoni jest lodowaty.
Pożegnanie One i Two przebiega w cieplejszej atmosferze. Zdjęli swoje numerowane czapki. Stoją jeden koło drugiego, oparci plecami o bar, i szczerzą wszystkie zęby do zgromadzonych. Nalegali, żeby postawić wszystkim kolejkę. Propozycja spotkała się z powszechnym aplauzem. Każdy otrzymał podwójną pensję i będą mogli kupić sobie najlepszą kobietę w wiosce. Może nawet wystarczy na zagospodarowanie się.
Ta pożegnalna kolejka daje sygnał do rozpoczęcia zabawy. Ślepiec, największy alfons w Gao, wpada do baru i swobodnie podchodzi do kontuaru.
– Charlie. Gdzie jesteś? Wiem, że tam jesteś.
Odkąd się znamy, chyba nigdy nie przebrał się ani nie wyprał swojego bubu. Zrobił mi świństwo i odpłaciłem mu tym samym. Od tej pory poszukuje mnie.
– Charlie, jesteś mi winien pieniądze.
– To nieprawda. Chodź, dam ci zarobić.
Zamawiam u niego na noc coś luksusowego. Obiecuje mi młode dziewczęta. Zabieram pracowników na przegląd Gao by night przy ciepłej whisky.
Do odwiedzenia mamy trzy nocne lokale. Wnętrza są względnie czyste. Całe wyposażenie to parę metalowych stolików i nieodłączne plastikowe fotele. Spotkać tam można dobrze sytuowanych Murzynów, studentów i kurwy. Muzyka wyje bez przerwy. W tym wilgotnym upale nikt nie tańczy.
Moi ludzie, pomocnicy i kierowcy, wrzeszczą i opowiadają o swoich wyczynach. Samuel Grapowitz i Capone udają przystojniaków i zabijaków wobec Murzynek. Zachowują się po europejsku, starając się osiągnąć urokiem osobistym coś, co dostać mogą tylko za pieniądze.
Chotard, Jacky i ja siedzimy przy stoliku i rozprawiamy o tym feneku, co do którego jestem pewien, że fenekiem nie jest. Chotard ma na ten temat swoje zdanie.
– To zwierzę to szakal.
– Sam jesteś szakal, Chotard! Ty, on naprawdę przypomina szakala.
Co jakiś czas któryś pracownik podchodzi do mojego stolika, żeby podziękować mi za wszystko, co dla nich zrobiłem. Pozostawiam ich w oparach alkoholu, zanim staną się zupełnie nie do wytrzymania. Zresztą robota nie jest jeszcze zakończona.
Jestem pewien, że to nie fenek.
***
Nazajutrz rano, po przebudzeniu, mam do swojej dyspozycji same trupy. O brzasku konwój podjeżdża do przystani promu, dwa kilometry od Gao. Niger to szara płaszczyzna wody. Płynie powoli, gładko, okolica wygląda zacisznie. Po drugiej stronie wznoszą się strome brzegi. Szlak objeżdża je w miałkim piachu.
Dziesięciu Murzynów pracuje przy promie, to znaczy przy podłej metalowej platformie, na której przeprawić się może na raz tylko jedna ciężarówka. Potrzebujemy całego dnia, by w komplecie znaleźć się po drugiej stronie. W końcu ruszamy i grzęźniemy w piachu,
Manewrowanie paraliżuje konwój. Zbyt wiele czasu zajmuje nam przejechanie tych stu metrów. Wystarczyła jedna zabawa, żeby nastąpiło ogólne rozprzężenie. Celem przypomnienia wszystkim obowiązującego regulaminu zarządzam ogólny przegląd wozów, smarowanie, pompowanie opon i tak dalej. Ruszamy dalej w nocy. Nikt nie dokończył posiłku. Osobiście zająłem się przyprawieniem potraw, wrzucając po dwie garście pieprzu do każdej menażki. Tylko Jacky i ja zjedliśmy normalnie. Poprosiłem go, żeby dolał trochę oleju napędowego do zapasu wody pitnej, żeby nadać jej niedobry smak. Z wrodzonej złośliwości nalał za dużo i nikt nie może pić. Nie jest to bezsensowne okrucieństwo. Muszę wziąć ludzi z powrotem w garść, i narzucić im normalny rytm pracy.
***
Okolica jest pagórkowata. Nie ma ściśle wytyczonego szlaku, poza śladami kół pomiędzy drzewami. Te ostatnie zaczynają osiągać spore rozmiary i gdzieniegdzie pojawiają się baobaby. Pierwszych sto kilometrów przejeżdżamy bez kłopotów. Dalej pora deszczowa narobiła szkód i musimy zwolnić tempo. Za jednym przejazdem udaje się nam pokonać maksymalnie trzydzieści kilometrów. Błotniste odcinki to pułapki, w których ciężarówki grzęzną bez końca.
Błoto nieustannie zalewa dziury, z mozołem wykopane przed kołami. Podkłady ślizgają się bezradnie i nie pozwalają przejechać więcej niż najwyżej pół metra. Koła rozchlapują błoto. Ubrania i włosy mamy posklejane tym czerwonym świństwem.
O ile na początku starali się zasłaniać, pracownicy szybko zrozumieli, że najskuteczniej jest zanurzyć się, uklęknąć i prowadzić walkę w samym oku cyklonu. Ranek nadal zastaje nas w tym błotnym oceanie. Dodaję po dwie garście pieprzu do posiłku. Nie ma nic do picia, nie licząc kawy.
– Ruszamy!
Jest mniej gorąco niż na pustyni, ale upał bardziej daje się we znaki. Nawet jeśli człowiek się nie rusza, trudno wytrzymać. A przed nami błoto, ciągle błoto.
Jos ugrzązł aż po osie. Nawet przednie koła zanurzają się. Ciężarówka wygląda, jakby tonęła. Długo mordowaliśmy się z podkładami, po czym trzeba było zmienić taktykę. Moja ciężarówka posłużyła jako ciągnik, przywiązany do wozu Josa kablami. Oba współpracujące silniki pozwoliły wreszcie wyciągnąć wóz z tej brei. Całość zatrzymała nas na dwie godziny. O tyle mniej czasu mamy na wypoczynek.
Błoto jest wszędzie. Moi ludzie nigdy nie byli tak usmarowani. Wszyscy są wściekli do maksimum. Praca i wypoczynek przebiegają w milczeniu, nie licząc paru krótkich wybuchów. Przy czwartym z kolei niejadalnym posiłku Capone cisnął swoją menażkę przez środek obozu i zamknął się w kabinie.
Wysiłek Samuela Grapowitza, by wytrzymać, jest godny szacunku. Przygarbił się jak sęp. Nie uśmiecha się już wcale, napięty i wyczerpany, w czarnym nieprzemakalnym płaszczu ubrudzonym zaschniętą gliną.
Chotard wywrócił się jak długi w błoto i twierdzi, że ktoś podstawił mu nogę. Radzę mu, żeby o tym zapomniał.
Jos trzyma się, ale także chętnie zrezygnowałby z tego dodatkowego odcinka. Od czasu wyjazdu z Gao tylko przez dwie godziny jechaliśmy bez trudności, przekraczając masyw górski Hombori, koło wsi o tej samej nazwie. Wznoszą się tu dziwne szczyty, wyglądające, jakby wyrastały bezpośrednio z równiny, jak zęby. U ich stóp kamienisty grunt zapewnia twarde podłoże, ale trwa to zbyt krótko.
***
Wyjeżdżamy z błota i napotykamy kolejne przeszkody. Wśród drzew i ciągłych podjazdów droga nie nadaje się do użytku. Ciężarówki zatrzymują się przed dwumetrowymi dziurami, które niekiedy przytrzymują nas godzinami. Trzeba przejeżdżać pod kątem prostym, przez pagórek, nie niszcząc łącza między ciągnikiem a naczepą.
Choć przejazd jest teraz mniej spektakularny, dalszy teren jest uciążliwy. Trzeba pokonywać pagórek za pagórkiem. Ciężarówki niebezpiecznie przechylają się na boki. Jeśli w porę nie zauważy się dołka, cała kabina wylatuje w powietrze. Od ciągłej pracy przy kierownicy bolą ramiona. Powoli posuwamy się w terenie dobrym dla czołgów, ale jednak jedziemy naprzód.