Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wziąłem Yannick za rękę. Zaciągnąłem ją do mojej ciężarówki, nie słuchając jej protestów.

– Wsiadaj.

Oddaliłem się od kowoju jadąc na pełnym gazie, żeby nie mogła wyskoczyć w biegu.

Całym ciężarem swojego ciała przygniatam ją do maski. Obrzuca mnie wyzwiskami i okłada małymi piąstkami, po czym ulega. Załatwiam ją przez cztery godziny.

Krzyczy z rozkoszy, ale także z bólu. Piasek jest parzący, a blacha, na której ją rozłożyłem, jeszcze bardziej. Jej ciało pokryte jest różnymi rodzajami czerwonych plam. O sto metrów dalej zajeżdża na pełnym gazie ciężarówka Samuela Grapowitza i dobiegają z niej dzikie wrzaski. Samuel Grapowitz też się żegna. Yannick od dawna już jęczy, żebym przestał, kiedy ją wreszcie puszczam. Już dwukrotnie podjeżdżał do nas i trąbił citroen 2CV. Czerwona i rozczochrana Yannick za każdym razem kazała mu jechać do diabła.

W jakiś czas później naprawdę rozstajemy się. Żegnamy się ostatecznie.

– I co, malutka, szczęśliwa?

Odpowiada mi "tak" z uśmiechem. Urocze dziecko.

***

Moi ludzie dają już sobie doskonale radę. Obozy są rozbijane i zwijane bez problemów. Wyładowanie 2CV było sprawą banalną i szybko załatwioną. Jos powoli dochodzi do siebie na diecie składającej się z wody po gotowaniu ryżu, która ma silne własności wstrzymujące, za to teraz dokuczają mu zęby.

One i Two cieszą się wracając w rodzinne strony. Wioska, z której pochodzą, znajduje się w rejonie Gao, i będą mogli tam powrócić, kiedy tylko im zapłacę. Wallid również na pewno zostanie w Gao i pozbędę się Albany, który do końca jest trudny do zniesienia. Mnie samemu nie spieszy się do przejazdu do Czarnej Afryki, i staram się przedłużyć farniente wśród Tamacheków.

Dziś po południu niedaleko obozowiska zatrzymują się trzy ciężarówki, wszystkie w paskudnym stanie. To typowe używane wozy, jakie sprzedaje się w Afryce, pierwszą reakcją moich ludzi jest głęboka nieufność.

– Spokojnie, chłopaki, jednego znam.

***

Freda, faceta z Bordeaux, którego poznałem w Niamey, spotykam dwa albo trzy razy w roku. Wesoły Alain, jego kumpel, nie zajmuje się już handlem w Afryce. Fred nadal jeździ szlakiem do Nigru, i utrzymujemy dobre stosunki. Znam również obu jeleni, których zabrał ze sobą. Pierwszego spodziewałem się jeszcze gdzieś tutaj spotkać, to facet z tych, co latami potrafią robić to samo. Jest nim Francis, zwany Sygneciarzem, alfons z Bordeaux i etatowy frajer afrykańskich szlaków. Raz pomogłem go obrobić u Ministra Dobrych Interesów.

Spotkanie trzeciego jest niespodzianką. To Ciastkarz, facet, którego wystawiłem do wiatru i któremu wyjąłem cały szmal trzy lata temu, z Miguelem.

Ależ to było dawno!

Nie jest zachwycony widząc mnie, ale nie jest to też dla niego niespodzianka, bo mówiono mu już o mnie. Mimo wszystko wielkość mojego konwoju robi na nim wrażenie. Sygneciarz rozpływa się w komplementach.

Za plecami Ciastkarza tłumaczy mi obficie gestykulując to, co już dawno zrozumiałem: Ciastkarz to jeleń. Podczas gdy tak się rzuca, stojący z tyłu jak zwykle z kamienną twarzą Fred jednym mrugnięciem oka przekazuje mi drugi aspekt tej sprawy. Jeśli Sygneciarz sądzi, że w całej tej historii jest tylko jeden jeleń, będzie okrutnie rozczarowany.

Fred nie zmienił się. Za okularami intelektualisty ukrywa się bezlitosny pirat, naciągający każdego frajera, jaki mu się nawinie. Jako zawodowiec nie może nie mieć się przede mną na baczności, choć nie ma żadnego powodu. Ich pobyt nie trwa długo i odjeżdżają do Gao.

Konwój wjeżdża na teren Czarnej Afryki. Wyjechaliśmy już z pustyni. Piasek porośnięty jest teraz drzewami, karłowatymi i wysuszonymi, ale jednak zielonymi.

Jesteśmy w drodze od pięćdziesięciu trzech dni, trwa to o wiele dłużej niż zwykle. Ciężarówki zmieniły wygląd. Wszystkie odsłonięte powierzchnie pokryte są skorupą suchego piasku. Opony, łyse już w momencie wyjazdu, są miejscami poszarpane. Przednie szyby są matowe. Niektóre wozy zdradzają objawy mechanicznego zmęczenia. Będę musiał się ich pozbyć w pierwszej kolejności.

Ale zmęczony jest nie tylko materiał.

Ludzie również mają dość. Kiedy konwój ustawił się już na parkingu wielkiego hotelu Atlantide w Gao, polecam Josowi, by zorganizował warty, żeby nie dopuszczać ciekawskich zbyt blisko, po czym zarządzam ogólny odpoczynek.

***

W sali hotelowego baru rozpoczyna się dzień rozrywki i zabawy. Miejska elektrownia nie działa i lodówki nie chłodzą. Zdobywamy jednak lód. Anyżówka to jedyny zimny napój, jaki możemy znaleźć. Wszyscy z rozkoszą rzucają się na nią. Siadam z Jackym i Chotardem, który karmi mlekiem małego feneka, kupionego w Tabankort kilka dni temu. Na pierwszy rzut oka zwierzę przypomina feneka: cztery łapy, ogon i uszy.

– Jacky, jesteś pewny, że to naprawdę fenek?

– Jasne, że jestem pewien!

– W takim razie dlaczego jest taki ohydny i śmierdzi jak kozioł?

– Zazdrość z ciebie wyłazi. Poczekaj, aż trochę podrośnie, i jak się go umyje i wyszczotkuje, zobaczysz, że będzie wyglądał wspaniale.

Bez przerwy podchodzą do nas różni notable i hadżiowie, którzy chcą rozmawiać o interesach. Umawiam ich na nastepnyy dzień, na ósmą.

***

Są punktualni. Niektórzy są nawet na miejscu o ósmej rano. Inni łażą po hotelu oczekując na okazję rozmowy ze mną.

Handel ten jest korzystny i niezwykle łatwy. Handlarze i przewoźnicy mogą kupować na miejscowym rynku wyłącznie nowe ciężarówki, które kosztują bardzo drogo. Ja przywożę im pojazdy za pół ceny. Wyrywają je sobie, chociaż obecnie rynek nie jest już tak dobry, jak na początku.

Przyjmuję klientów w moim pokoju i powtarza się ciągle ten sam scenariusz. Chotard zajmuje się targowaniem, z dokładnością do dziesięciu lub dwudziestu tysięcy franków mniej lub więcej.

Szybko pozbywam się tych, którzy przychodzą udawać kupców dla samej przyjemności pogadania, co jest częstym przypadkiem, a także tych, których wstępne propozycje nie mieszczą się w ramach uznanych przeze mnie za rozsądne. Przed moimi drzwiami tłoczą się dwa rodzaje poważnych klientów: przewoźnicy, poszukujący ciężarówek, i kupcy pragnący nabyć pojazdy, części do nich bądź jedno i drugie. Zamierzają albo używać ciężarówkę dla własnych potrzeb, albo też przeznaczyć ją do dalszej odprzedaży. Tak jak przypuszczałem, pierwsza transakcja, jaką zawieram, to sprzedaż pięćdziesięciu tysięcy litrów oleju napędowego. Otrzymuję za nie czterokrotną cenę z powodu braków rynkowych, o których trzeba powiedzieć, że nieźle mi służą. Opony znikają stosami. Stanowią w Afryce rzadki towar, który sprzedaje się doskonale. Niekiedy służą nawet jako środek płatniczy w drobnych interesach. Części mechanicznych nie sprzedaję na sztuki. Są do wzięcia całymi partiami. Po dwóch dniach nie zostaje już nic.

Załatwiłem też sprawę hadżiego z Reggane, który przyjechał tu zarejstrować swoją ciężarówkę. Handlarz Bau Traure, który w tym czasie przebywał w no man's land, odwiedza mnie ponownie i wyrównujemy rachunki. W wyniku tego spotkania sprzedaję dwie ciężarówki i trzy spośród ciągników przewożonych na naczepach.

Trudne są te dni negocjacji. Całe szczęście, że jest ze mną Chotard w roli kozła ofiarnego i że korzystam z pomocy Jacky'ego, który spędza ze mną gros czasu. Jedyną wadą jego odwiedzin jest to, że przynosi ze sobą swego rzekomego feneka. Pomimo powtarzanych kąpieli zwierzę uparcie śmierdzi coraz bardziej.

– To nie może być fenek.

– Ależ jest, zapewniam cię.

– W takim razie to jakaś rasa śmierdzących feneków.

Czwartego dnia robimy rachunki.

– Chotard, ile mamy?

Rzuca się na kalkulator. Płacą nam we frankach malijskich, frankach CFA i frankach francuskich, a Chotard przelicza na dolary.

– Mamy dwieście czterdzieści tysięcy dolarów.

Niezła suma. Na częściach mamy dobre przebicie, W sumie sprzedaliśmy sześć ciężarówek na trzynaście, wliczając w to wóz gości z Grenoble, trzy spośród czterech ciągników, i zostały nam już tylko trzy peugeoty 504. Mam wielu potencjalnych klientów na pozostałe ciężarówki, w Mopti i w Segou, są to praktycznie pewne zamówienia, które ostatecznie zaokrąglają nasze obroty.

Tego samego wieczoru świętuję ten sukces z Jackym idąc z wizytą do domu kurtyzan, gdzie zwykle zajmują się nami jasnoskóre Mauretanki, do których należy przybytek.

Mam w tym burdelu faworytę. To bardzo jasna Metyska, moja jednoręka. Nie do uwierzenia, ile potrafi zdziałać jedną ręką.

Rozkoszuję się chwilą intymności z dwiema specjalistkami, kiedy do naszego pokoju wprowadzają małą dziewczynkę.

Jest bardzo młoda, nie ma nawet zawiązków piersi. Moim pierwszym odruchem jest ją odesłać, ale kiedy przyłącza się do zabiegów moich towarzyszek, drugi odruch każe mi ją przerżnąć. W końcu nie trzeba przesadzać.

W ten sposób w Afryce osiągam dwa bieguny mego życia seksualnego. Najmłodszą właśnie miałem. Dokonałem inseminacji najstarszej na Wyspach Kanaryjskich, kiedy poznałem Jacky'ego. Była to angielska lady, przyznająca się do siedemdziesięciu pięciu lat, a wyglądająca na osiemdziesiąt. Wychodząc z założenia, że wszystkiego w życiu trzeba zakosztować, odważnie poszedłem na front. Porzuciłem ten relikt epoki wiktoriańskiej w stanie omdlenia będąc o krok od nekrofilii.

***

Pozbyłem się większości pomocników. Zatrzymałem przy sobie tylko kilkunastu Tamacheków, w tym Karę i Ahmeda. W pierwszej kolejności odesłałem Bambarów i Fulbejów. Murzyni to dobrzy pracownicy, ale Tamachekowie to dla mnie teraz część rodziny. Odchodzący kolejno podchodzili do mnie i każdemu dawałem, co mu się należało. Wielu odjechało jeszcze tego samego wieczoru lub nazajutrz rano, ciężarówkami ciągnącymi na północ.

Moi ludzie robią z hotelu burdel. Parking za budynkiem zamieniony został w wioskę. Ludność Gao, która nigdy nie ma nic innego do roboty jak tylko oglądać nadarzające się widowiska, tłumnie ściąga obejrzeć, utrzymywana z dala od parkingu przez naszych wartowników. Pomiędzy ciężarówkami płoną ogniska. Murzynki w różnym wieku i różnej tuszy gotują, piorą i od czasu do czasu są wciągane do kabin.

52
{"b":"93994","o":1}