Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Pracujcie! Nie chcę widzieć nikogo bezczynnego.

Mała groźba:

– Zostawię tu pierwszego, który mi podpadnie.

I zaczynamy.

Rząd ciężarówek rozciąga się na pięćset metrów wzdłuż korytarza kolein, którym postanowiłem jechać. Przy kołach każdego wozu pracuje dwudziestka pochylonych ludzi. To nieustający balet. Faceci parami wyciągają podkłady i przenoszą je do przodu. Przy każdej ciężarówce widać w powietrzu cztery czy pięć łopat. Pozostali, na kolanach, wykopują pasek rękami. Kierowcy pomagają w tych pracach ziemnych, po czym skaczą do kabin i wciskają gaz. Pojazd kołysze się, podnosi przód wyrywając się z piasku, po czym z rozpaczą opada. Za każdym razem nie przejeżdża więcej niż metr. W skali konwoju postęp jest prawie niewidoczny.

W ciągu pierwszych godzin upał wzmaga się, aż osiąga maksimum i tak już pozostaje, co jeszcze bardziej utrudnia pracę. Choć balet stał się mechaniczny, upał spowalnia go. Aby to zrównoważyć, nie robimy przerwy. Na czele konwoju moja ciężarówka nie zatrzymuje się nigdy i nawet pomocnicy zaczynają słabnąć. Popołudnie jest rozpalone, bezlitosne i ciągnie się bez końca.

Aż do ostatnich godzin dnia słońce praży niemiłosiernie. Klakklaki nie mogły już znieść bezczynności w obozie i zaoferowały mi swoje usługi.

– Potrzebuję żarcia dla wszystkich. Ugotujcie coś treściwego i gorącego, w dużych ilościach.

Nadzoruję pracę poszczególnych ekip. Pod osłoną nocy, kiedy patrzę gdzie indziej, tempo zaczyna spadać. Trzymam się za ich plecami i nie mają wyboru, muszą brać się do roboty. Dorwałem Indianina, który dekował się za kierownicą zamiast kopać piasek razem z innymi. Wyrzuciłem go z kabiny na ziemię. Ma zdrową reakcję: kopie piasek. Później natknąłem się na Albanę. Siedział sobie po prostu na stopniu, odpoczywając parę minut. Uderzeniem łopaty rozwaliłem mu okulary. Pojękując wbił obie dłonie w piasek i zniknął pod ciężarówką.

***

Posiłki są szybkie. Jemy na stojąco. Klakklaki smarują maścią pierwsze oparzenia. Szczególnie ucierpiał od słońca Capone. Skóra schodzi mu z ramienia płatami, jest purpurowy. Wszyscy Europejczycy cierpią. Ku mojemu zaskoczeniu Chotard nieźle się trzyma.

Nadchodzi moment, kiedy ludzie są już tak wycieńczeni, że rozkazy nie wystarczają. Trzeba też dać przykład. Tego dnia sam też kopię.

Przychodzę pomagać wszystkim ekipom. Moja obecność przywraca im siły i pozwala na pokonywanie kolejnych odcinków. Manewrowanie odbywa się precyzyjnie. Niektórzy znajdują nawet siłę, by żartować, kiedy z nimi pracuję.

***

Konwój rozciągnął się. Większość wozów znajduje się pośrodku. Ciężarówki Albany i Samuela Grapowitza są bardziej w przedzie.

Ponownie ogarnia wszystkich zmęczenie.

Nagle wszystko zostaje przerwane przez wybuch chłodnicy jednej z ciężarówek.

Przybiegam na dźwięk klaksonu. To wóz Samuela Grapowitza, żółty man. Jacky jest już na miejscu.

– Co jest?

Zrozpaczony Samuel pokazuje mi chłodnicę, i oceniam rozmiary. katastrofy. Metalowa kratka pękła i powstała dziura na szerokość dłoni. Rozerwana jest cała dolna część chłodnicy.

– Kurwa mać!

Odpoczynek.

Rozpatrujemy i odrzucamy wszystkie kolejne propozycje. Tym razem daliśmy plamę. Nie mamy ze sobą niczego, co pozwoliłoby naprawić tę kurewską dziurę. Ani spawarki, ani masy uszczelniającej, nic. Ciężarówka stoi na drugiej pozycji i zagradza drogę reszcie konwoju.

Tak czy inaczej, nie można jej tu zostawić.

Nawet gdybym miał ją kazać ciągnąć i pchać przez dwustu pomocników. Nigdy nie zostawiłem za sobą ciężarówki i dziś nie będzie pierwszy raz.

Podczas gdy w myślach ściągam już wszystkich mężczyzn z wiosek doliny Telemsi, Kara otrząsa się ze stanu półprzytomności, w którym pogrążony był od swojego wypadku, i mówi:

– Ryż i makaron. Ubijasz, ubijasz, dolewasz wody, mieszasz, mieszasz i kładziesz na chłodnicę, i będzie trzymać.

Będzie trzymać? Bardzo bym się zdziwił. Zastanawiam się, czy wstrząs nie doprowadził u niego do całkowitego rozmiękczenia mózgu. Pomocnicy wydają się z nim zgadzać. Wiem, że na szlaku kombinowanie nie zna granic, ale zupełnie bez przekonania posyłam po ryż i makaron.

Wszyscy patrzymy, jak Kara siada i miesza, miesi i ubija przez pół godziny.

Każę wypełnić chłodnicę. Najwyraźniej nie przecieka. Samuel Grapowitz jest przerażony. Odciąga mnie na bok. Ma poparzoną twarz.

– Nie zostawisz mnie tu, co, Charlie?

– A ty co byś zrobił?

Boi się. Jest zbyt zmęczony, by odstawiać jakikolwiek cyrk. Jest zbyt słaby, żeby wziąć na siebie opiekę nad ciężarówką, i sam na pustyni umarłby. Poza tym to mój kumpel.

Jos cierpi i zaczyna się łamać. Oprócz wysiłku wycieńczają go ameba i biegunka. Jego twarz wychudła. Nawet Jacky nie jest już ten sam. Jest brudny, ma wyostrzone rysy.

***

Kara założył swoje spoiwo. Pierwsza papka była zbyt luźna i szybko przeciekła przez dziurę. Teraz zrobił gęstszą. Wałkował swoimi długimi dłońmi, aż wyszedł mu rodzaj kuli. Teraz znów wygląda, jakby trzymało, ale musimy poczekać dwie godziny, żeby nabrać pewności. Musi dobrze wyschnąć. W milczeniu uzbrajamy się w cierpliwość.

Jest zbyt gorąco, żeby spać. Chronimy się pod ciężarówki. Tylko trzy Europejki są jeszcze na nogach. Opatrują poparzenia i pokaleczone ręce. Moje są pokryte pęcherzami, popękane i obolałe.

Wreszcie papka wysycha, jest twarda jak gips.

– Samuel. Włącz silnik.

Zapala i natychmiast z dziury tryska woda. Nie trzyma, oczywiście. Samuel Grapowitz wysiada, znów przerażony, i przychodzi do mnie, żeby porozmawiać.

Kara przygląda się chłodnicy. Woła mnie.

– Zobacz, szefie. Tylko mała dziurka.

Rzeczywiście, większa część spoiwa wytrzymała. Woda cieknie tylko przez mały otwór, i Kara zapewnia, że można to zalepić. Ponownie zaczyna przyrządzać to swoje świństwo. Przy powtórnej próbie zapalenia silnika nie ma już wycieku.

Kiedy wszystko jest wreszcie gotowe, zachodzi już słońce. Pomocnicy i pasażerowie oddalają się, niosąc swoje czajniki czy puszki od konserw oraz służące za dywaniki baranie skóry, i zaczynają swoje pokłony. Chwila doskonałego spokoju emanującego z zachodzącego słońca, z ciszy, która nagle zapadła, i z tej grupy ludzi na kolanach.

***

Posiłek. Wygłaszam mowę, żeby podkręcić zapał ludzi. Puszczam w obieg hasz. Jeszcze kawa i ruszamy.

W czasie pracy zaczynają puszczać nerwy. Coraz częstsze są gwałtowne, desperackie odruchy. Yssouf uderzył Murzyna, który pracował zbyt wolno. Rozwalił mu wargi. Nie interweniowałem.

Jemy coraz częściej. Yannick i czerwonawa gotują ogromne garnki ryżu i mięsa, a my pożeramy to wszystko.

Od początku obaj zawodowcy wykonują swoją część roboty bez zarzutu. Są wszechobecni wokół swoich wozów, dobrze kierują pomocnikami i nie żałują własnych sił. Wallid korzysta ze swego wielkiego doświadczenia, jego ciężarówka regularnie posuwa się do przodu. U innych praca przebiega automatycznie. Ludzie wyszli już poza zmęczenie. Przestali myśleć, dają się ponieść regularnemu rytmowi.

Harujemy tak jeszcze jedną noc i prawie cały następny dzień. Pod koniec popołudnia moja ciężarówka dociera do skraju skalnej płyty, pierwszego twardego kawałka podłoża po drugiej stronie Marcouba.

Nareszcie.

***

Idę wzdłuż konwoju, by raz jeszcze poderwać ekipy do pracy. Bliskość celu pobudza energię. Po trzech godzinach doskonałej roboty cały konwój wyjeżdża z piasku i ustawia się. Trzy dni i dwie noce, żeby przebyć piętnaście kilometrów!

Ludzie powyłączali silniki i pokładli się wokół ciężarówek. Rozkoszujemy się tak przez godzinę wypoczynkiem, kiedy wybucha dramat.

Yssouf, pomocnik, podszedł do Kary od tyłu, pośrodku obozowiska, i walnął go korbą w głowę, rozciągając na piasku. Uderzenie było nie do przewidzenia. Z daleka, bezsilni, widzieliśmy wszystko dokładnie.

Przez sekundę trwa potworna cisza.

Potem wszystko kipi. Tamachekowie, za którymi zaraz biegną kierowcy, rzucają się na Yssoufa, który usiłuje wymknąć się tej hordzie, ale bardzo szybko zostaje porwany i znika pod gradem uderzeń. Pomocnicy Bambara nadbiegają, żeby go bronić, i w końcu pasażerowie przyłączają się do tej dzikiej kotłowaniny.

Wkrótce walczą wszyscy. Tamachekowie przeciw czarnym, czarni przeciwko Tamachekom. W powietrzu świszczą trzonki łopat i siekier, wszystkich ogarnia szaleństwo. Ciosy zadawane są z pełnego rozmachu. Zaczyna się rzeź. Żadne wrzaski nic tu nie pomogą.

Biegnę po karabin i chwytam Weatherby oraz garść naboi. Dwie pierwsze kule przelatują tuż nad głowami, ale ogłuszające wystrzały zatrzymują gwałtownie masakrę.

– Przestaniecie wreszcie, skurwiele!

Cisza.

– Rozwalę łeb pierwszemu, który się nie uspokoi.

Nikt się nie rusza. Ładuję dwa kolejne naboje do komór i kieruję broń na grupę Murzynów.

– Wy, Bambarowie, jazda stąd. Do ciężarówek.

Ponieważ nie słuchają, składam się do strzału i celuję prosto w nich. Odruchowo cofają się i ustępują.

– Pozostali, rozejść się.

Wszyscy wycofują się. Koniec.

***

Bambarowie odprowadzają Yssoufa, a ja podchodzę do Kary. Wbrew wszelkim oczekiwaniom jeszcze żyje. Klakklaki, które w tym czasie przybiegły, krzątają się przy nim.

Wszyscy są zmęczeni i podniecenie szybko opada. Przez cały wieczór ostentacyjnie chodzę z bronią, i rozkazy są rygorystyczne. Uprzedziłem wszystkie ekipy, że będę strzelać do każdego, kto będzie łaził po terenie. Kierowcy mają nie opuszczać kabin. Pierwszy raz zdarza mi się coś takiego pośrodku Sahary.

***

Później, kiedy nastroje uspokajają się nieco, idę do Yssoufa. Zdrowo dostał. Cała twarz jest zakrwawiona. Ma rozbity nos i oba łuki brwiowe, jedno ucho jest naderwane. Całe ciało pokryte jest siniakami.

50
{"b":"93994","o":1}