Литмир - Электронная Библиотека
A
A
***

Dziś wieczór faceci z Grenoble skapitulowali. Zajęło im to trochę czasu. Są tu zablokowani od pięciu dni. Od czasu do czasu widywałem ich pętających się bez zajęcia po wiosce.

Na początku Cissoko odgrywał rolę celnika, któremu bardzo przykro, ale który musi przestrzegać przepisów. Później miał już dość tego ich ciągłego przyłażenia. Teraz obrzuca ich wyzwiskami i najstraszniejszymi groźbami, kiedy tylko się pokażą.

Muszę nawet dyskretnie interweniować, żeby ich nie aresztowano. Widzieli, jak błyskawicznie załatwione zostały formalności mojego konwoju, i choć żaden nie jest orłem, w końcu zrozumieli i proszą o zawieszenie broni. Chotard przychodzi mnie o tym zawiadomić, kiedy właśnie jesteśmy z Radijah w połowie partii wojny morskiej.

***

Pełnia księżyca oświetla dolinę Tessalitu. Goście z Grenoble mają swoje obozowisko z dala od moich ciężarówek. Robią mi miejsce i młodszy zabiera głos:

– Będę mówił wprost, dobra? Ile nam dajesz za ciężarówkę i samochód?

To gruboskórne typy, żadnej ogłady. Ich partnerki są brudne. Widać, że dokucza im gorąco, choć są rozebrani do pasa. Nie czuję do nich wrogości. Nie próbują się stawiać, i to ich ratuje.

– Tę samą cenę, którą proponowałem wam w Adrarze, czterdzieści tysięcy franków.

Zgadzają się i odczuwają ulgę po usłyszeniu mojej ceny, która zostawia im niewielki zysk.

– Mam zwyczaj nakładać grzywny na ludzi, którzy mi się opierają, mimo że zostali uprzedzeni o sytuacji, ale macie poczciwe mordy. Chotard, zapłać panom.

Następnie posyłam go po ich paszporty. Po dziesięciu minutach wraca z dokumentami, na których widnieją wszystkie potrzebne pieczątki.

Szczęśliwi z takiego obrotu sprawy obaj Francuzi zapraszają nas do wypicia ich ostatniej butelki wina. Spędzamy razem parę chwil na luzie. Od początku ich podróży mieli problemy na wszystkich granicach. Wydaje się, że nie żywią do mnie żadnej urazy, chyba że są doskonałymi hipokrytami. Przed powrotem do pokoju radzę im, żeby bez zwłoki wracali na północ.

– Czuję do was dużo sympatii, ale nie chcę was tu więcej widzieć.

W naszym pokoju Radijah śpi z głową na książce z obrazkami.

***

Nie pozostaje nam tu wiele do roboty. Kara może już wstać, ale nadal jest bardzo słaby. Myślenie sprawia mu trudność i często robi wrażenie, że jest myślami gdzie indziej. Jest zbyt osłabiony, żeby pracować.

Rozdałem tubylcom prezenty. Szef policji dostał nagrodę, o którą sam mnie prosił w zamian za swoje usługi: Radijah jest zbyt młoda, by wychodzić za mąż i trzeba było przerobić nieco dokumenty malijskiego Stanu Cywilnego. Gliniarz wydał mi fałszywe papiery bez oporów. Dostał w zamian samochód równie solidny jak on sam. Miałem wręcz trudności ze znalezieniem wozu, który by do niego pasował. Nie trzeba mylić hojności z głupotą.

Cissoko, celnik, również otrzymał peugeota 504 w zamian za przytrzymanie facetów z Grenoble. Teraz ten kretyn jeździ przez wioskę na pełnym gazie, tam i z powrotem, a jego czterej podwładni siedzą z tyłu.

Dałem mu w prezencie peugeota, którym przyjechał Chotard. Ten natomiast zasiadł teraz za kierownicą nowo zakupionej ciężarówki. Przez cały dzień uczy się ją prowadzić. Jest spięty, nerwowy, to najgorszy uczeń w całym zespole. Za każdym razem skrzynia biegów niemiłosiernie zgrzyta i wyje. Dopiero groźba ostrych represji zmusza go do zrobienia małego wysiłku.

Domi, Yannick i czerwonawa boczą się na nas. Moi ludzie zajęci są kobietami jednej z najpiękniejszych ras świata, i panny klakklaki sporo straciły na wartości. Tamachekowie wygadali się. Cały Tessalit wie o ich seksualnych obyczajach, i otacza je powszechny ostracyzm. Reputacja, jaką im zbudowałem, powinna towarzyszyć im teraz w całej Afryce.

***

Dziś wyjeżdżamy. Uprzedzeni poprzedniego dnia pracownicy pożegnali się ze swoimi wybrankami i mieli czas, żeby się wymyć, przebrać i ogolić. Na naczepach wiszą prawdziwe ludzkie winogrona. Ludzie w okolicy wiedzą, że nigdy nie każę płacić za przejazd, w przeciwieństwie do innych, i chcąc jechać na południe czekają, aż nadjedzie mój konwój. Wspinają się z pięćdziesięcioma kilogramami bagażu i lokują się, gdzie mogą.

Kara i Yannick wsiedli do mojej kabiny. Stoję przy stopniach, kiedy podbiega do mnie Radijah. Rzuca mi się na szyję i niezręcznie próbuje pocałować. Zostaje tak w moich ramionach, jej śliczną twarzyczka wtulona jest w moją szyję.

– Wrócisz po mnie?

– Ależ oczywiście, Radijab. Jesteśmy teraz małżeństwem.

– Tam w ciężarówce to twoja biała żona?

– Ależ nie, nie niepokój się.

Odsuwa się nieco ode mnie. Jest poważna.

– Wiem, że masz dużo pieniędzy i że kupiłeś dużo kobiet. Pocieszam tę małą kobietkę i odsyłam ją do rodziców.

***

Inni też chcieliby, żebym wrócił, na przykład Cissoko i jego banda celników, których apetyty są coraz większe.

– Wrócisz, prawda, panie Charlie?

Mam słabość do uroczystości, i na moją prośbę Cissoko wydaje komendę "baczność", a ja dokonuję przeglądu.

Ci naprawdę skorzystali z mojej szczodrobliwości. Kiedy tak stoją w szeregu przede mną, z ogromnymi kaczymi stopami i z dupami wypiętymi do tyłu, można zrobić inwentarz wszystkiego, co im przywiozłem. Najwyższy, pośrodku, ma na głowie pilotkę, którą wcisnął sobie aż na policzki. Mały grubas z gołymi stopami w plastikowych sandałach dumnie pręży pierś, ozdobioną dwoma skrzyżowanymi pasami na naboje, jakie nosi się w operetce. Najwspanialej wygląda porucznik Cissoko, ma epolety z frędzlami, niebieską koszulę, beżowe szorty, gigantyczne spadochroniarskie buty, za pasem parę rękawic motocyklowych, manierkę, od której zgubił korek, i ze dwadzieścia breloczków. Generał Lee byłby zdziwiony widząc, że panowie Murzyni dumnie przypięli sobie na piersiach emblemat Południowców w postaci dwóch skrzyżowanych karabinów. I tak pięciu wyszamerowanych imbecyli, nadal stojąc w szeregu, macha mi na pożegnanie, podczas gdy konwój powoli zaczyna się toczyć.

Niebawem przysłania ich tuman kurzu.

***

Krótki postój w Aguelock daje nam okazję pierwszy raz rozdać trochę żywności. Otwieramy skrzynie mleka w proszku i cukru oraz worki z ryżem i rozdzielamy to wszystko wśród ludności. W Aguelock jest około trzydziestu domów, prawie wyłącznie zamieszkanych przez Tamacheków. Na tym odludziu, gdzie nigdy nic nie przejeżdża, przybycie konwoju jest wielkim wydarzeniem. Ze wszystkich stron wybiegają dzieci i biegną w stronę ciężarówek. Jedziemy bardzo powoli, żeby żadnego nie przejechać. Wielu pomocników pochodzi stąd, więc daję im trochę wolnego, żeby mogli przywitać się z rodzinami. Niepokoi mnie Kara. Kiedy nie śpi, przez większość czasu jest nieobecny duchem. Praktycznie nie nadaje się do niczego, a nas czeka przejazd przez Marcouba. To najtrudniejsze miejsce na tym szlaku. Strefa ryzyka ciągnie się tylko przez piętnaście kilometrów. Nieustający wiatr nanosi na ziemię grubą warstwę piasku, miękką, ruchomą i zmieniającą się za każdym przejazdem.

Dla samochodu osobowego to pestka. Sprawna zmiana biegów i zwrotność pozwalają na szybkie manewry i na wzięcie rozpędu w miejscach, gdzie jest twarde podłoże. W przypadku ciężarówki ma się pewność, że ugrzęźnie się wiele razy. Kiedy jedzie się ciągnikiem z załadowaną naczepą, przejazd zamienia się w wyczyń.

W takim terenie trzydziestotonowy pojazd robi się bezradny. O ile dysponuje ogromną mocą uciągu, jego przyśpieszenia są praktycznie żadne. Mając przedni napęd i ogromny, ciężar z tyłu, potrafi ugrzęznąć niesłychanie szybko.

Późnym popołudniem zatrzymuję się na początku strefy. W moich światłach widzę dwie głębokie koleiny. Pomocnicy i pasażerowie korzystają z postoju, by oddalić się nieco i zmówić małą modlitwę do Allacha, prosząc o możliwie bezbolesny przejazd. W tym czasie idę się rozejrzeć. Piasek ten jest nieprzewidywalny. Niekiedy jego kolor i konsystencja pozwalają odgadnąć, co nas czeka, lecz wielokrotnie zdarzało się, że przewidywania takie okazywały się błędne. To samo dotyczy wszystkich sposobów, stosowanych przez mieszkańców Sahary. Żaden nie jest stuprocentowo pewny. Co do mnie, to wolę jechać w nocy. Piasek nie jest wtedy taki suchy i mniej się grzęźnie. Poza tym niewątpliwie ciężkie prace łatwiej wykonywać w stosunkowo chłodnym nocnym powietrzu. Ponieważ najlepszym sposobem sprawdzenia, co nas czeka, jest jechanie do przodu, próbuję przedrzeć się przez koleiny i po paru metrach grzęznę w piasku.

Po całonocnej pracy ujechaliśmy do przodu nie więcej, jak sto pięćdziesiąt metrów.

Przeprawa będzie trudna.

Jest już gorąco, kiedy każę zsiąść wszystkim pasażerom. Trzeba pozbyć się zbędnego balastu. Każę urządzić prowizoryczny obóz dla kobiet, dzieci i starców, o parę kilometrów stąd, na uboczu.

Podczas gdy pozostali pracują, przeprowadzam selekcję oddzielając starców od leni.

– A ty, ile masz lat?.

– Trzydzieści pięć. Jestem stary.

Trzeba trochę powrzeszczeć, zanim kolumna około czterdziestu niezdolnych do pracy gotowa jest do wymarszu. Wsiadam do peugeota 403 hadżiego z Reggane, żeby dopilnować urządzenia obozu. Jedziemy wzdłuż Marcouba. Jest to płaskowyż z lekkim wzniesieniem pośrodku. Zbudowany jest z szarego, martwego piasku. Wielka płyta nagiej skały wyznacza koniec trudności.

Rozpinamy płachty, żeby zrobić trochę cienia. Kilku pomocników przyniosło żywność, ryż, herbatę, cukier i drewno. Trzy klakklaki na mój rozkaz pozostaną tutaj.

Uspokojony odjeżdżam. Oddaliłem wszystkich tych, którzy nie są do niczego przydatni. Są urządzeni jak się dało najlepiej i nie będę musiał sobie nimi zaprzątać głowy w czasie akcji.

Dla lepszej przyczepności spuściliśmy trochę powietrza z opon. Przede mną stu pięćdziesięciu ludzi, rzucam parę rozkazów, które natychmiast zostają przetłumaczone.

49
{"b":"93994","o":1}