Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jean-Paul, twoja kolej.

Bieg, grzęźniecie, łopaty, podkłady.

Ma już wprawę i udaje mu się wyjechać z ławicy nie grzęznąc powtórnie. Nieźle, ale jeśli oczekiwał gratulacji, musi być zawiedziony.

– Albana, właź!

Ten dałby wszystko, żeby znajdować się gdzie indziej. Uczepiony kurczowo kierownicy za każdym przejazdem nawet nie ośmiela się na mnie spojrzeć.

– Indianin!

I dalej tak samo, i zaczynam od nowa. Każdy przechodzi swoją kolej raz, potem jeszcze raz. O dziesiątej wieczorem wysiadam z ciężarówki. Wszyscy zataczają się ze zmęczenia.

– Kończymy.

Padają na ziemię.

– No, chłopaki, składajcie podkłady i właźcie na górę. Wracamy do obozu.

***

Mało przebywam w obozie. Mam jeszcze robotę. Mam klienta na ciągnik z naczepą w wiosce, składającej się z małego skupiska czerwonych domków, z dala od szlaku i od fortu policji. Mój klient to miejscowy hadżi. Jego dom podobny jest do pozostałych, czerwony, kwadratowy i prawie pusty. Zostaję tam aż do późnej nocy. Czas upłynął nam na rozmowach i targach, ale nie udało się dojść do porozumienia. Jak to się często zdarza, będzie potrzebna jeszcze jedna noc. W handlu pełno jest idiotów, którzy uważają, że zrobili dobry interes, jeżeli targowali się przez czterdzieści osiem godzin. Dla nich dyskusja to przyjemność, ale dla Europejczyka jest to ciężkie. Trudno, wrócę tam jutro.

***

Reggane, trzeci dzień. Piję kawę przyniesioną przez Capone'a, całego zaspanego. Mój brygadzista nadchodzi nieco później, wygląda na bardziej wypoczętego.

– Jos. Dosyć mam już tego bałaganu w ładunkach. Dzisiaj inwentaryzacja i ułóżcie wszystko.

Kiwa smutno głową i idzie przekazać wiadomość innym. Capone goli mnie i dołącza do innych.

Słońce już grzeje. Szykuje się piękny dzień. Upływa on na przenoszeniu żelastwa i opon. Bez przerwy chodzę z Jackym wśród krzątających się ludzi i tempo nie słabnie.

Wieczorem jadę ponownie do mojego hadżiego.

Tym razem zabrałem ze sobą Jacky'ego i Samuela Grapowitza. Wiem już, że zejdzie mi cała noc, i nie mam ochoty się nudzić. Wszystko zaczyna się od początku. Wypalamy kilka cepsi, po czym mój gospodarz częstuje nas wielbłądzim mlekiem i suszonymi daktylami.

– Wszystko w porządku, Charlie?

– Tak, doskonale.

– A rodzina, Charlie, zdrowa?

– Tak, hadżi, a twoja?

– Wszyscy zdrowi, dziękuję ci. Ualaj, Charlie, arbatasz, drogo.

– Hadżi, nie mogę opuścić.

– Wiem, Charlie, wiem. Chcesz posłuchać muzyki? Na ziemi stoi radio. Przysuwa je i znajduje zakłóconą stację, jak zwykle. Mam ochotę rozwalić mu odbiornik na głowie.

Wygłupiamy się z Jackym i Samuel Grapowitz opowiada mi jakieś historyjki o dupach, przy czym palimy cepsi za cepsi. Od czasu do czasu hadżi odzywa się.

– Jak rodzina, Charlie, w porządku?

– Tak, hadżi, a twoja?

– Dobrze, dziękujemy ci, Charlie. W jaki sposób mam twoim zdaniem zapłacić arbatasz milion (sto czterdzieści tysięcy franków)? To zbyt drogo.

– Nie mogę opuścić, hadżi.

– Wiem, wiem. Chcesz zapalić kif?

O ósmej rano, po całonocnej wymianie zdań, wstaję.

– Cena jest arbatasz milion, hadżi. Skoro nie możesz zapłacić, sprzedam komu innemu.

– Ualaj, ualaj, Charlie. Kupię twoją ciężarówkę. Kupię: Ale arbatasz milion to bardzo drogo.

Nie dostaję tej forsy za nic! Żeby ją zdobyć, potrzebowałem dwóch nocy walki. Po prostu sprzedaję wóz za cenę, którą wyznaczyłem sobie z góry.

– Kletasz milion, hadżi. Dla ciebie.

Daje mu to premię dwudziestu tysięcy franków. Co do mnie, mój zysk wynosi siedemset procent.

Chce kupić ciężarówkę tu, ale odebrać w Mali, żebym mu ją przewiózł tam i zarejestrował.

– Bądź gotów do wyjazdu, hadżi. Nie wiem, kiedy wyruszę. Mogę cię zawiadomić w każdej chwili, w ciągu najbliższych dni.

***

Nie mam już dla nich żadnej roboty. Pracownicy są bezczynni. Koło wozu Capone'a słyszę: "Czekam!", "Wchodzę!", "Rypię!" itd. Co to ma znaczyć: "Rypię!"? Po południu jest jeszcze gorzej. Jos, Capone i Indianin wyciągnęli kule i grają, z papierowymi łódkami na głowach. Wydaje im się pewnie, że są na koloniach. Jacky i ja też trochę gramy. Dla nas kwestia "bliżej czy dalej?" nie jest problemem. Obaj chcemy bliżej. Po dziesięciu minutach tej kretyńskiej gry rzucamy kulami byle gdzie, z całej siły. Jeden z pomocników dostaje w kostkę, i porządnie go boli. Przestajemy.

***

Reggane, piąty dzień. Zabroniłem gier.

Kiedy przechodzę koło nich, chłopaki spuszczają wzrok, żeby uniknąć mojego spojrzenia. Przez cały dzień drzemią. Ta bezczynność denerwuje mnie, łażę po obozowisku we wszystkie strony. Kiedy przechodzę koło ciężarówki Albany, któraś z owiec zakupionych w Adrarze popełnia błąd i beczy. Włażę na górę i wyrzucam trzy za burtę. Niewinne zwierzęta płacą za wszystkich.

***

Reggane, szósty dzień. Nadal łażę.

Obóz jest pusty. Aby nie znaleźć się na mojej drodze, chłopaki pochowały się gdzie popadnie. Jeden z turystów najwidoczniej nie zrozumiał powagi sytuacji. Bez mojego zezwolenia zszedł ze swojej naczepy, gdzie nieźle się muszą smażyć w tym słońcu, i podszedł do mnie, nieświadomy niczego.

– Dzień dobry, eee… Koledzy chcieliby się dowiedzieć, czy niedługo wyjedziemy?

Łapię kamień i chybiam o włos. Wycofuje się i biegnie do swojej ciężarówki. Gonię go. Drugi kamień uderza go w ramię. Skacze na koło wołając pomocy. Tamci z góry wyciągają do niego ręce. Jego wielka dupa kołysze się chwilę. Znika w momencie, kiedy już miałem złapać go za nogę i zrobić mu Bóg wie co.

Przez dłuższy czas wygrażam wściekle chodząc wzdłuż naczepy.

***

Następnego ranka nareszcie przyjeżdża pracownik Ajudżila i zawiadamia mnie, że Rabah wyjechał służbowo i że ma wrócić po południu. Ryczę z radości. Chłopaki wyłażą ze swoich kryjówek.

– Capone, Indianin. Ruszajcie. Wyjeżdżamy natychmiast. – I walę z całej siły Capone'a w plecy, co wywołuje uśmiech na wszystkich twarzach. Jeszcze jeden dzień i mogłoby się to dla nich wszystkich źle skończyć. Wyczuli to.

Wyjeżdżam z dwiema cysternami.

Przejeżdżamy odległość Reggane-Adrar w rekordowym czasie. W Adrarze Rabah zostawił pompiarzom instrukcje. Jeden z nich absolutnie odmawia obsłużenia mnie. W drugiej pompie nie ma dość oleju napędowego, żeby napełnić obie cysterny. Wysyłam Indianina do Timimun i czekamy.

Zabiera mu to dużo czasu.

Jest druga po południu i jeśli Rabah teraz wróci, jestem załatwiony.

– Charlie. To on.

Rzeczywiście nadjeżdża jego cysterna. Indianin zatrzymuje się przy nas i podniesionym kciukiem sygnalizuje, że wszystko w porządku. Adrar-Reggane, nowy rekord. Zgodnie z moimi instrukcjami konwój gotów jest do wyjazdu, ciężarówki ustawione są rzędem na szlaku. Przed powrotem do swojej kabiny robię małą zbiórkę.

– Mamy pięćdziesiąt trudnych kilometrów przed dojechaniem do znakowanego szlaku. Trzymajcie się gęsiego, w jednej linii za mną, przez tych pięćdziesiąt kilosów. Może uda nam się uniknąć ugrzęźnięcia.

Potem będzie jeszcze pięćset pięćdziesiąt do Bordż-Moktar. Cały czas szlakiem.

***

Zdziwiłoby mnie, gdyby się udało bez problemów.

W lusterku widzę zatrzymaną cysternę Capone'a. One i Two są za mną. Nie jestem jeszcze na pewnym gruncie. Jadę dalej aż do twardej strefy, gdzie zatrzymuję się.

Wysiadam i idę zobaczyć. Capone nadal stoi, pięćset metrów z tyłu, ale wokół ciężarówki kręcą się pomocnicy. Stąd słychać charakterystyczne wycie silnika na pełnych obrotach, w czasie próby wyjechania z dołka. Cysterna wyjeżdża za pierwszym razem. Daję Capone'owi znak, żeby dojechał do nas.

Po odpiaszczeniu pozostają dziury. Dochodzę do miejsca i kieruję dalszym przebiegiem operacji. Każda następna ciężarówka musi teraz objechać koleiny pozostawione przez Capone'a. Pomału wszyscy przejeżdżają, jeden po drugim. Ciężarówki kołyszą się na tym pofałdowanym terenie.

Chłopaki są spięci za kierownicą. Powietrze przesycane jest spalinami i pyłem. Wycie silników jest ogłuszające.

Następny utyka Albana. Pomocnicy natychmiast przystępują do roboty. Łopatami wykopują rowy, w które wsuwają podkłady. Przegrzane opony ślizgają się na blachach, wydzielając gęsty niebieski dym. Ciężarówka ślizga się w bok i pada. Wszystko trzeba zaczynać od nowa. Daję znak dwóm pozostałym, żeby przejechali z drugiej strony. Kiedy wreszcie wszyscy przejechali, szlak rozorany jest na całej szerokości.

Pięć kilometrów dalej wszystko zaczyna się od początku. Każę spuścić powietrze z opon, bo ciężarówka dużo lepiej przejeżdża, kiedy ciśnienie w ogumieniu jest niskie, dzięki czemu opony szerzej przylegają do podłoża zwiększając powierzchnię nacisku. W ten sposób wóz mniej się pogrąża. Szkopuł w tym, że takie flaki niszczą się na twardym gruncie i po trzydziestu kilometrach trzeba będzie poświęcić trochę czasu na ponowne napompowanie. Pomocnicy kucają przy kołach, każdy ma w ręku gwóźdź, którym naciska na zawór. Od czasu do czasu ci, którzy są przy podwójnych kołach, przerywają wypuszczanie powietrza i porównują oba koła. Ci ludzie nie potrafią odczytać ciśnienia z manometru. Dla nich wskaźnikiem jest to, że obie opony nie mogą się dotykać, bo grozi to wybuchem.

Mimo wszystko zyskujemy niewiele. Na odcinku pięćdziesięciu kilometrów każdy kierowca grzęźnie raz albo dwa. Tylko Wallid, który ma duże doświadczenie w tego typu przykrych sytuacjach, wychodzi bez szwanku. Inni stopniowo poznają nowe techniki.

Wszystko zasadza się na koordynacji wysiłków. Kierowcy i pomocnicy szybko łapią rytm pracy. Łopaty, podkłady, gaz, ciężarówka jedzie i nieco dalej grzęźnie ponownie, i wszystko trzeba zaczynać od początku. Noc jest już blisko, kiedy dojeżdżamy do słupków, oznaczających koniec miałkiego piachu.

41
{"b":"93994","o":1}