Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To jest za darmo, frajerze. Jazda, włazić na górę!

***

Tego samego wieczoru postanawiam, że dosyć tego. Rabah najwyraźniej nie zamierza się ruszyć. Upozoruję wyjazd i ukryję się w Reggane. Ajudżil zawiadomi mnie, kiedy ten kurewski celnik wreszcie wychyli nosa ze swojej dziury.

Wołam Josa i przekazuję mu polecenie wyjazdu. Składanie sprzętu przeciąga się. Przyśpieszam robotę głośnym wrzaskiem. W niecałe piętnaście minut później wyjeżdżamy. Kara i Ahmed siadają ze mną. Pozostali pomocnicy jadą na naczepie. Pędzę wyboistym szlakiem do Reggane. W lusterku widzę za sobą sznur świateł. Dojeżdżamy bez kłopotów w niecałe cztery godziny, w środku nocy, zatrzymawszy się parę razy po drodze, żeby uzupełnić zapas suchego drewna.

***

Pierwszego dnia kazałem całkowicie wyładować małego mana. Chcę złożyć na nim towary przewidziane dla Ajudżila. Odwiedzam facetów z obrony cywilnej, którzy dają zezwolenie na przejazd Tanezruftu. Znamy się dobrze od dawna. Na zewnątrz moi ludzie pocą się w upale, przenosząc graty zamówione przez Ajudżila. Nie licząc silnika do ciężarówki, który swoje waży, jest tu kilka silników do samochodów osobowych i mnóstwo części metalowych, opon i innych świństw. W sumie daje to dobrych dziesięć ton do przeniesienia z jednej ciężarówki na drugą.

Około piątej po południu, kiedy temperatura zaczyna spadać, załadunek mana zostaje zakończony. Wszyscy rzucają się na picie, a potem sjesta. Pozwalam im trochę pospać, po czym każę ustawić ciężarówki w koło, i nakazuję, by odtąd było tak na każdym postoju. Manewrowanie zajmuje trzy kwadranse. Ryk silników i westchnienia pneumatycznych hamulców urozmaicają nieco zakończenie dnia. Wozy jeżdżą w kółko i przecinają sobie drogę, a ja, siedząc na murku, napawam się tym ruchomym przedstawieniem.

Wyruszamy o północy. Jacky siadł za kierownicą mana. Kara jedzie z nami. Wracamy w kierunku Adraru, ale po dwudziestu kilometrach zjeżdżamy ze szlaku, wybierając węższą drogę. Dziesięć kilometrów dalej Kara wrzeszczy:

– Piasek! Piasek!

Tuż przed nami w poprzek szlaku leży szeroka ławica miałkiego piasku. Potężny i sterowny mań, który jest jednym z najlżejszych pojazdów konwoju, przejeżdża bez trudności. Jeszcze pięć kilometrów i jesteśmy w umówionym miejscu. Jacky wyłącza silnik. Noc jest jasna, granatowa. Czekamy dwie godziny, zanim w oddali daje się słyszeć zbliżający się odgłos silnika. Jeszcze dziesięć minut i Jacky trąca mnie łokciem.

– Tam.

Po prawej zapaliły się dwa reflektory, które natychmiast gasną. Powtarza się to trzy razy, to Ajudżil. Jacky ustawia wóz w tamtym kierunku i odpowiada. Ajudżil przyjechał z kilkunastoma pracownikami, mają sześć peugeotów 404 z plandekami. Jego ludzie natychmiast biorą się za przeładunek. Kara zapala swoje małe ognisko i szykuje herbatę, po czym idzie pomóc pozostałym. Jacky, Ajudżil i ja palimy cepsi i skręty przy ogniu. Przywiozłem też ze sobą butelkę starego koniaku, za którym przepada Ajudżil. Pracownicy zsuwają silniki z ciężarówki na samochody po metalowej płycie. Podobnie jak my, instynktownie mówią szeptem. Tak naprawdę nie ma takiej potrzeby, choć na pustyni najdrobniejszy dźwięk niesie daleko, ale ten przemytniczy nastrój każe nam zniżyć głos.

Wszystko jest załatwione po trzech godzinach. Ajudżil płaci mi resztę tego, co mi był winien. Potwierdza mi też, że przyśle kogoś z wiadomością, kiedy tylko Rabah wyjedzie. Peugeoty znikają w ciemnościach.

***

Reggane, drugi dzień. Bezczynne oczekiwanie to żadna przyjemność. Akurat jest czas na małe ćwiczenia dla moich ludzi. Relaks, zgoda. Ale rozprzężenie – w żadnym wypadku.

Jak zwykle słońce stoi wysoko i grzeje mocno, idealna pogoda na plażowe zabawy. Zarządzam, żeby Kara załadował na mana łopaty i dodatkowe podkłady, po czym załadowuję wszystkich na ciężarówkę. Trzymają się jak potrafią, kiedy pełnym gazem jadę po wybojach. Kiedy dojeżdżam do piaszczystej ławicy, znalezionej w nocy, dodaję gazu i skręcam w prawo.

Koła zagrzebują się natychmiast. Zmieniam bieg. Szybkość spada. Dochodzę do jedynki. W ciężarówce pierwszy bieg nie jest tak mocny jak w samochodzie osobowym. Na ogół wrzucenie jedynki to początek grzęźnięeia w piachu, toteż najczęściej bardziej opłaca się jak najdłużej wlec się na dwójce, bo zachowuje się wtedy jakąś szansę mozolnego przejechania przez miękki odcinek. Czas potrzebny na zmianę biegu Jest w ciężarówce zbyt długi, biorąc pod uwagę, z jak małą szybkością jedzie się przez miałki piasek, nie sposób nie zatrzymać się na chwilę, na czas wysprzęglenia i wrzucenia niższego biegu. Ta chwila psuje wszystko. Pozbawia wóz resztek rozpędu, jaki jeszcze miał, i nie można już ruszyć z miejsca. Dodaję jeszcze gazu, żeby dobrze zagrzebać tylny most w piachu, i wyskakuję z kabiny.

– Lekcja odpiaszczania. Bierzcie łopaty. Zdejmujcie podkłady.

Reagują powoli.

– Podkłady!

Biegną i zdejmują blachy, ciężkie i niewygodne. Najlepiej nieść je nad głową, jak to robi Kara. Cała moja banda niezgułów ciągnie je po ziemi i ustawia się przede mną. Wspomagany przez Karę pokazuję im jak kopać, urządzać pochylnię przed kołem i umieszczać blachę. Lekcja pierwsza.

Odpiaszczanie ciężarówki to praca dużo trudniejsza niż w przypadku samochodu osobowego. Blachy są cięższe. Kiedy po wykorzystaniu zagłębione są w piasku, trzeba kopać, żeby je wyciągnąć. Ilość piachu do wygarnięcia sprzed kół jest dużo większa. Trzeba się zdrowo napocić, żeby uzyskać jakiś efekt. Człowiek kopie pochylony, a słońce grzeje mu w kark, a w dodatku, co dodaje całej sytuacji pieprzu, nie można wyłączyć silnika, bo w wyniku przegrzania mógłby nie chcieć ponownie zapalić, co ostatecznie unieruchomiłoby wóz. Toteż rura wydechowa bez przerwy pluje dymem prosto w twarz kopiących.

Piecze w oczy i gardło. Nie sposób pracować bez zadyszki, a wtedy głęboko oddycha się spalinami. To prawdziwa gehenna.

– Lekcja druga!

Wszyscy stoją przede mną, jak na baczność, każdy z podkładem ustawionym pionowo.

– Widzicie ślady? Prowadzą prosto. Tego właśnie nie wolno robić. Jeśli czujecie, że wóz się zaryje, od razu skręcacie w lewo albo w prawo, żeby znaleźć twardszy teren. Jasne?

Kiwają głowami.

– Lekcja trzecia. Widzicie to koło i ile trzeba było wykopać, żeby wsunąć podkład: już głębiej zaryć się nie mogło. Jeżeli grzęźniecie w piachu, nie wolno naciskać gazu, bo to pogrąża wóz jeszcze bardziej. Jasne?

Wsiadam z powrotem i wrzucam bieg. Koła przesuwają blachy i wyginają je, ale przejeżdżam dobry metr, zanim ugrzęznę znowu. Wychylony przez okno wrzeszczę:

– Na co czekacie?! Podkładajcie blachy!

Rzucają się do roboty. Przejeżdżam ponownie parę metrów.

Widzę w lusterkach, jak się krzątają. Przesuwam się do przodu i czuję już twardszy grunt. Podłoże wydaje się twardsze po lewej. Wrzucam bieg i dodaję gazu, nie za szybko. Po stu pięćdziesięciu metrach wyjeżdżam z piachu. Zawracam na twardym i wysiadam.

Nadal stoją tam, gdzie stali. Zwołuję wszystkich głośnym rykiem. Z trudem biegną w moim kierunku. Indianin, zamiast nieść podkład na głowie, ciągnie go po ziemi, i dobiega ostatni, choć tak samo zdyszany.

– Ruszysz ty wreszcie dupą? Lekcja czwarta, kiedy czujecie, że koła nie grzęzną, jedziecie dalej, żeby wyjechać z niebezpiecznej strefy. Zatrzymujecie się dopiero na twardym. Pomocnicy wsiądą później. Lekcja piąta…

Wszyscy słuchają zaniepokojeni.

– Część praktyczna. Jos, twoja kolej.

Jos siada za kierownicą. Ja zajmuję miejsce pasażera, pozostali uczepieni są gdzie się da. Grzęźniemy. Wrzeszcząc kieruję operacją, wychylony przez okno.

– Capone, twoja kolej.

Jest tak napięty, że wbrew zakazowi mocno wciska gaz.

– Kurwa jebana mać!

Próbuje przepraszać, ale nie pora na to. Wrzeszczę na niego.

– Nauczysz się rozumieć, i to szybko! Wracaj do podkładów, jak nie możesz prowadzić!

Wyrzucam go z ciężarówki, i każdy kolejno siada za kierownicą. Słońce grzeje. Naprawdę jest w zenicie. Chłopaki wykańczają się, biegając obok ciężarówki, z podkładami na głowach. Przejeżdżamy ławicę wzdłuż i wszerz.

– Capone, twoja kolej. Masz coś do nadrobienia. Reszta do podkładów.

Czarnuchy dają sobie radę bez kłopotu, zarówno przy podkładach, jak i w prowadzeniu. To samo Jos i Albana. Pozostali nadążają biegnąc. Są wypruci.

– Można się napić?

– Nie mamy wody. Dobra, słuchajcie dalej.

Po raz kolejny tłumaczę im cztery podstawowe zasady odpiaszczania.

– Zrozumiano?

– Tak, Charlie, zrozumiano.

– Ćwiczenia praktyczne. Albana, twoja kolej.

I dalej w ławicę. Grzęźniecie, podkłady, grzęźniecie, podkłady, podkłady i bieg do ciężarówki.

– Samuel. Teraz ty.

O szóstej wieczorem słaniają się na nogach. Kiedy już wszyscy odbyli swoje ćwiczenie praktyczne, zbieram ich przed sobą.

– Zrozumieliście?

– Tak! O, tak, zrozumieliśmy, Charlie.

Są czerwoni, bez tchu. Nie daję im usiąść.

– Jos, cztery zasady?

Recytuje.

– Samuel Grapowitz.

Ten już ma dość. Jest purpurowy i ledwo trzyma się na nogach. Recytuje mi swoją lekcję bez teatru, jednym ciągiem i bezbłędnie.

– Dobrze, stary.

Wraca do szeregu.

– Capone.

– Ja zrozumiałem, Charlie, zapewniam cię.

– Więc do ciężarówki. Zobaczymy czy zrozumiałeś.

Udaje mu się ugrzęznąć, a potem wyjechać z ławicy. Dookoła ciężarówki pozostali pracują. Szybko podkładają swoje blachy. Jedyny słaby punkt to wolne tempo dobiegania do ciężarówki z podkładami na głowach. Ryczę, żeby się pośpieszyli.

– One, teraz ty.

Manewery wykonywane są teraz pewnie, bez wahania. Chłopaki działają mechanicznie, całkowicie wykończeni, i nie popełniają omyłek. Zapada noc.

Inne ćwiczenie. Odpiaszczanie w nocy.

Zasada jest ta sama, tylko że wokół wozu jest ciemno. Reflektory oświetlają teren przed ciężarówką, i nic innego. Zaleta: jest chłodniej. Przez okno wrzeszczę, żeby przyśpieszyć robotę. Teraz grzęźniemy już we własnych śladach. Na całej ławicy nie zostało jedno dziewicze miejsce.

40
{"b":"93994","o":1}