Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Capone z wściekłą miną mówi coś o rozwaleniu małpy. Jacky ucisza go. Nie można grozić uczciwemu celnikowi. Rabah kontynuuje swoje kazanie. Żąda, abyśmy ustawili konwój przed jego budynkiem, i żebym natychmiast przyszedł załatwić formalności. Polecam Jacky'emu zajęcie się przejazdem i idę za Panem Naczelnikiem. Chotard i jego walizeczka towarzyszą mi.

Urząd celny nie jest daleko. To kilka prostopadłościanów zbudowanych z czerwonego materiału, który jest tutaj w powszechnym użyciu. Tu znajduje się biuro Rabaha, i siadamy tam czekając, aż przejdzie mu zły humor. Na zewnątrz, na piaszczystym placyku przed budynkiem, ustawiają się moje ciężarówki. W pomieszczeniu nie ma wiele sprzętów. Za cale wyposażenie służą metalowy klaser i stół oraz kilka chwiejących się krzeseł.

– No dobrze. Dowody rejestracyjne i ubezpieczenia.

Dlaczego ten facet musi stać na mojej drodze. Ta sama scenka odgrywana jest za każdym przejazdem. Wzdycham:

– Chotard, daj Panu Naczelnikowi dowody rejestracyjne i całą resztę.

Chotard zna cały ten cyrk równie dobrze jak ja, ale jego szacunek dla władzy przyprawia go o drżenie rąk. Podaje dokumenty Rabahowi, który szybko sprawdza, po czym uśmiecha się zachwycony.

Z łakomym wyrazem twarzy mówi:

– Deklaracja dewizowa.

Jest to świstek, który otrzymuje się przejeżdżając zgodnie z przepisami granicę przy wjeździe, toteż nigdy go nie mam.

– Chotard, podaj Panu Naczelnikowi naszą deklarację dewizową.

Chotard jest zupełnie pozbawiony wyobraźni. Za każdym razem odpowiada mi po hiszpańsku, że zgubiliśmy dokument.

– Panie Naczelniku, mój sekretarz mówi mi, że nasza deklaracja dewizowa zaginęła. Proszę nam to wybaczyć.

Jest szczęśliwy. To jego mała przyjemność. Może wlepić mi grzywnę w wysokości tysiąca dinarów, czyli stu dolarów. Na konwoju zarobię czterysta tysięcy dolców, więc stać mnie na taki prezent. Pomimo to, z zadowoloną miną, oświadczam mu, że to dla mnie ciężki cios i że mam chore dzieci.

– Niech pan przestanie sobie ze mnie kpić. Pańskie ciężarówki muszą pozostać przed moim biurem przez cały okres pańskiego pobytu w Adrarze. W ten sposób będę mógł je nadzorować.

To coś nowego. Jest to kłopot, bo mam tu do załatwienia parę interesów. Nie będę mógł dostarczyć moich towarów pod okiem Rabaha.

– Celniku, przecież muszę napełnić baki.

– Pojedziemy razem.

Jego uśmiech mówi mi, że coś knuje. Musiał przygotować na mnie jakąś pułapkę w czasie bezsennej nocy.

Celniku, celniku, chyba nie myślisz, że uda ci się mnie załatwić. To ja, Charlie, przekupiłem wszystkich celników w Afryce.

– Proszę mnie powiadomić, kiedy będzie pan jechał pobierać paliwo. Do widzenia.

***

Werbunek pomocników to pierwsza sprawa, którą zajmuję się po sjeście. Kara ustawia wszystkich facetów, którzy byli tu już wcześniej.

To imponująca grupa. Zamierzam zatrudnić wszystkich, i będzie to wymagało dobrej organizacji, bo muszę uważać, kto jest jakiej narodowości, jeśli nie chcę rzezi podczas przejazdu.

Trudno zdać sobie sprawę, do jakiego stopnia rozwinięty jest w Afryce rasizm wśród poszczególnych ludów. Podczas gdy w Europie wszyscy walczą o zniesienie segregacji białych i czarnych, ci ostatni z zapamiętaniem wyrzynają się wzajemnie. W jaki sposób potrafią rozpoznać, kto jest kto, pozostaje dla mnie tajemnicą. Według mnie wszyscy są tacy sami. Można sobie wyobrazić, jaką aberracją było ustanowienie takich granic, według kryteriów geograficznych, nie biorąc pod uwagę historii narodów.

Nie mogę posadzić Tamacheków na ciężarówkach One i Two. Moje czarnuchy to Bełłahowie. Ich plemię było niewolnikami Tamacheków przez kilka stuleci. Francuzi tolerowali to i Bełłahowie wyzwoleni zostali dopiero po przyznaniu Mali niepodległości. Po takiej tysiącletniej tradycji jest jeszcze zbyt wcześnie, by Bellah mógł rozkazywać Tuaregowi. One i Two dostaną czarnych Malijczyków. Wszyscy pomocnicy malijscy są z plemienia Bambara, z wyjątkiem paru Fulbejów, którzy są rzadkością.

Nie mogę też tworzyć mieszanych zespołów pomocników Tamachek i Bambaru. Pierwsi zajmują północ kraju, jego część pustynną, drudzy to Murzyni pochodzący z południa, chociaż od wielu pokoleń żyją na pustyni. Obie narodowości nienawidzą się do tego stopnia, że zaraz po ogłoszeniu niepodległości prowadziły ze sobą wojnę. Bambara, którzy mają władzę i opanowali administrację w Mali, wysłali armię przeciw Tamachekom, którzy zrobili właśnie powstanie. Skończyło się to źle dla wszystkich. Armia malijska zaginęła na pustyni. Francja musiała wysłać śmigłowce na poszukiwanie tych paru tysięcy ludzi zagubionych z dala od szlaków. Historyjka nie figuruje w żadnym podręczniku, ale do dziś bawi Tamacheków. Masakry, która potem nastąpiła, nie uważają już za zabawną.

Wallidowi mogę dać tylko Tamacheków. Między Mali a Algierią stosunki nie są najlepsze. Albanie muszę przydzielić ludzi z plemienia Bambara, jak on sam, i tak dalej. Aby wszystko odbyło się szybko, każę pomocnikom określić swoje pochodzenie:

– Ludzie Bambara, podnieście rękę.

Kara i Wallid przechodzą wśród szeregów i tłumaczą. Podnosi się kilka rąk. Jak zwykle trzeba powtarzać pięć razy. Żaden Afrykanin nie rozumie od razu niecodziennego rozkazu.

Za pierwszym razem trzech facetów podnosi ręce, ale ponieważ czują się osamotnieni, szybko je opuszczają, by zaraz podnieść je znowu wobec krzyków Kary.

– Bambarowie, podnieście rękę!

Trzy nowe ręce idą w górę, nie, tylko dwie, bo jeden facet podniósł obie ręce, a pozostali szybko idą za jego przykładem. Zastanawiam się, co jeszcze podniosą, jeśli ponowię rozkaz.

– Podnieście rękę.

Bambarowie podnoszą rękę.

Nowe ręce idą w górę, ale w tym czasie podniesione wcześniej opadają. Do Kary i Wallida dołącza Albana, który korzysta z okazji i zgrywa ważniaka. Podchodzę do faceta koloru kawy z mlekiem.

– A ty kim jesteś?

– Bambara, szefie.

– Więc na co czekasz, żeby podnieść rękę?

Uśmiecha się do mnie i podnosi rękę. W końcu mamy ich wszystkich. Są wyraźnie w mniejszości.

– Teraz Tamachekowie. Podnieście rękę.

Bambarowie nie opuszczają swoich, więc razem z Tamachekami mam przed sobą dwudziestu facetów z łapami w powietrzu, którzy z uśmiechem na ustach próbują łapać chmury.

Muszę poodsuwać od siebie poszczególne grupy, żeby wreszcie mieć przegląd całości. Udaje się w końcu jakoś to porozdzielać. Oddaję wszystkich Murzynów Albanie, One i Two. Tamacheków, przydzielam pozostałym.

Zadaniem pomocników jest zajmować się swoją ciężarówką, i tylko tą. Jeśli spotykam któregoś na innym wozie, wyrzucam go. Na każdej ciężarówce jest ich pięciu albo sześciu. To o wiele za dużo. Dwóch lub trzech zupełnie wystarczy, ale skoro konwój jest wielki, równie dobrze można robić rzeczy ponad miarę w innych dziedzinach. Dwanaście przeładowany ciężarówek unieruchomionych na tym parkingu i już pokrytych pyłem, każda z załogą, obozującą nie opodal, tworzy przyjemny widok. Pilno mi już zobaczyć, jak jadą.

***

Rabah nie ustępuje, i przez parę dni muszę tkwić przed jego urzędem. Od czasu do czasu widzę, jak stoi na ganku z rękami założonymi do tyłu, na palcach, i napawa się widokiem mojego pięknego zespołu na postoju. Smutny przykład uczciwego urzędnika w orgazmie.

Z dnia na dzień życie obozowiska normuje się. Pracownicy zbudowali kuchnię pod płachtą rozpiętą między dwiema ciężarówkami. Wokół wozów płoną małe ogniska pomocników. Wzdłuż naczep porozwieszane są sznury do suszenia bielizny. W cieniu porozkładane są bidony i plastikowe kanistry z wodą. Od czasu przyjazdu zmieniliśmy układ wozów. Cztery ciężarówki ustawione są w poprzek, jedna za drugą, naprzeciwko budynku celników, co zapewnia nam nieco prywatności zasłaniając nas przed niedyskretnymi spojrzeniami Rabaha.

Dni są długie. Bezczynność upalnych popołudni jest trudna do zniesienia. Nieliczne zajęcia, jakie możliwe są w Adrarze, wyczerpały się.

Odwiedziłem Ajudżila, jednego z pierwszych moich klientów na szlaku. Stał się moim przyjacielem i najpoważniejszym nabywcą moich towarów. Duża ilość części zamiennych i jeden z silników są przeznaczone dla niego. Mieszka w dużym czerwonym domu w Adrarze, podobnym do wszystkich innych. Nasze spotkania stały się już prawie tradycją. Uczestniczy w nich zawsze inny przyjaciel, gruby, wąsaty, jowialny i skorumpowany, wysoki urzędnik z Adraru.

Ajudżil to zręczny handlowiec. Zajmuje się transportem i odsprzedażą części mechanicznych, i dobrze mu się powodzi. W zaciszu jego domu prowadzimy nasze interesy.

Nie uważam, abym szkodził tutejszym mieszkańcom, wprost przeciwnie. Fakt, że moje ceny są wysokie, ale zawsze niższe niż ceny państwowe. Poza tym wiele spośród rzeczy, które przywożę, jest tu nie do kupienia. Właściwie jestem nieomal dobroczyńcą ludzkości. Władze są niestety innego zdania, i gdyby wiedziały, co knuje się pod tym dachem, skończyłoby się to więzieniem dla mnie, a jeszcze gorzej dla pozostałych. Dobrodziejstwo nigdy nie jest wynagradzane!

Ajudżil słyszał już o moich kłopotach z Rabahem, ale nie wie, co tamten szykuje. Potwierdzam mu, że przywiozłem wszystko, o co mnie prosił, i oznajmiam mu ceny. Wypija łyk koniaku. Jego oczy błyszczą za okularami. Nadeszła pora targów. Przez ponad godzinę walczymy ze sobą przyjaźnie. Fakt, iż jesteśmy kumplami, nie przeszkadza, że każdy chce zrobić możliwie najlepszy interes.

W końcu dochodzimy do porozumienia. Następnie organizuję dostawę. Nie ma mowy o tym, żeby Rabah dowiedział się o tej transakcji. Dostarczę towar na pustynię, w nocy. Wyznaczam spotkanie w miejscu między Adrarem a Reggane, o około dziesięć kilometrów od szlaku. Ajudżil przyjedzie z własnym transportem. Kiedy tylko będę mógł się ruszyć, zawiadomię go.

– Musisz mi zapłacić od razu. Daj mi w dinarach tylko tyle, żeby starczyło na zatankowanie. Resztę we frankach malijskich albo CFA. Zgoda?

Poza Algierią dinar wart jest tylko tyle, co papier, na którym jest wydrukowany, i jest niewymienialny.

– Nie ma problemu, Charlie. Znajdę ci to. Zamierzasz sprzedać ropę w Mali?

37
{"b":"93994","o":1}