Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Za mną, spięci za swoimi kierownicami, siedzą One i Two, obywatele malijscy bez prawa jazdy. Capone, także bez prawa jazdy, Indianin, pirat drogowy, bez prawa jazdy. Wallid, z podrobioną kartą stałego pobytu, wydalony z Francji, Samuel Grapowitz, poszukiwany w wielu krajach europejskich, bez prawa jazdy, Jacky, bez prawa jazdy.

Będą artykuły na pierwszych stronach gazet, o tobie i o mnie. Mały gliniarzu, nie rób mi tego. Widzisz przecież, że jestem tylko. poczciwym kierowcą TIR-a.

– No dobra, jedźcie, ale ostrożnie.

– Nie ma obawy, będziemy uważać.

Ruszam. Teraz jeszcze boję się tylko, czy mordy One, Two i pozostałych nie utwierdzą go w jego podejrzeniach. Niech tylko zadziwi go wielkość konwoju, i wyciągnie gwizdek. Dwieście metrów, pięćset, nic. Przejechały przed nim już wszystkie ciężarówki. Przez kilka kilometrów patrzę w lusterko wsteczne, oczekując, że pojawią się w nim obaj motocykliści. Nic się nie dzieje. Zostali na poboczu szosy. Pozostaną tam przez całe życie.

Takie właśnie chwile tworzą cały urok tego biznesu; gdyby odbywał się on zgodnie z przepisami, nie interesowałby mnie.

***

Granicę hiszpańską przejechaliśmy w nocy. Nie było trudności. Jedyny celnik, któremu chciało się wyjść z ciepłego pomieszczenia, otworzył moją naczepę i odskoczył do tylu. Opona, starannie oparta o drzwi przez Josa, wylądowała o dwa centymetry od jego stóp. Przyjął moje przeprosiny. Z niesmakiem przeszedł obok otwartych naczep i panującego tam burdelu. Spróbował otworzyć naczepę Josa, delikatnie uchylając drzwi. Zobaczył tam chwiejący się stos opon. Szybko zamknął i dał spokój. Ponieważ wyraził jednak swoje zdziwienie wobec takiej ilości części zamiennych, z poważną miną wyjaśniłem mu, że jesteśmy stowarzyszeniem kierowców na urlopie i że wieziemy te wszystkie części na zabezpieczenie turystycznego rajdu przez Saharę. Popatrzył na mnie i wrócił do swojego biura bez dalszych dyskusji. Tak czy inaczej. Franco umarł przed miesiącem. Cała Hiszpania upija się, żeby to uczcić. W urzędach panuje kompletny bałagan. Równie dobrze mógłbym tędy przejechać na czele kolumny czołgów, celnicy i tak by się nie ruszyli.

Przyjemna jest jazda przez tę Hiszpanię radującą się ze śmierci marionetki. W moim zespole nastroje są doskonale. Wszyscy prowadzą się dobrze. Co do mnie, to prawdziwa robota zacznie się dopiero w Afryce.

Nareszcie jestem znowu w słońcu. Podczas każdego postoju na kawę siadam na stopniach ciężarówki i opalam się, ile się da. Nie mam jeszcze wspaniałej kondycji, ale czuję, że w tym cieple wracają mi siły. Gra muzyką i czuję się dobrze.

***

Przejazd zajął nam tydzień, i obyło się bez poważniejszych incydentów. Zaśnieżone drogi w Pirenejach, choć niebezpieczne, nie sprawiają kłopotów. Raz tylko ściąłem latarnię podczas manewrów na parkingu, ale na szczęście ciężarówka nie ucierpiała. Co do wiaty stacji benzynowej, którą Two zerwał górną częścią swojej naczepy, w potwornym zgrzycie rozdzieranych blach, uważam, że i tak dawno należało ją wymienić.

Kłopot z Murzynami polega na tym, że o ile nieźle dają sobie radę z prowadzeniem wozu, to całkowicie nie mają pojęcia o przepisach drogowych. Zapomniano ich tego nauczyć, podobnie zresztą jak mnie.

Przejazd przez przedmieścia Barcelony mógł skończyć się tragicznie, ale sądzę, że sprzyja mi szczęście. Na którymś ze skrzyżowań przejechałem na pomarańczowym świetle. Ogarnięci paniką na myśl, że mogliby mnie zgubić. One i Two trzymają się blisko. A to czerwone światełko palące się na słupie nic dla nich nie znaczy. Z rozpędu cały konwój przejechał na czerwonym, wśród koncertu klaksonów i pisku opon.

Uznałem, że bezpieczniej będzie poczekać do zapadnięcia zmroku, zanim przejdziemy przez miasto. W gęstym ruchu ulicznym godzin popołudniowych katastrofa byłaby pewna.

Nie mogę mieć pretensji do moich dwóch czarnuchów. Są całkowicie zagubieni w tym kraju, gdzie – o! jaka niespodzianka! – ludzie mówią jakimś dialektem, którego nie rozumieją. "Dlaczego, szefie?" Jedyną rzeczą, która ich interesuje, jest nakrycie głowy Guardia Civil, śmieszny rodzaj kapelusza z wodoodpornej skóry, z podniesionym daszkiem od tyłu. Przekonani, że w swojej wiosce wzbudziliby w ten sposób powszechne uwielbienie, wielokrotnie proszą mnie, żeby im takie kapelusze kupić. Na próżno tłumaczę im, że to policyjne czapki, nic nie pomaga.

***

Często zatrzymuję konwój przy restauracjach. Zajmujemy w nich po kilka stolików. Pracownicy są dumni, czują się mocni w grupie. Głośno się śmieją i siadając z hałasem przesuwają krzesła. Każdy opowiada o swojej ciężarówce, o swojej "maszynie" i o swoich wyczynach za kierownicą. Na razie ich przechwałki bawią mnie.

W Barcelonie Samuel Grapowitz postanowił przeżyć pierwszą miłość. Wskazałem mu Barrio Chino, dzielnicę portową. Wrócił w ostatniej chwili, tuż przed odjazdem. Wyskoczył z taksówki, rozczochrany, i z ręką na sercu dziękował mi, że pozwoliłem mu poznać uciechy zza Pirenejów.

Jeżeli kurwa z jednej z najpodlejszych dzielnic europejskich tak na niego działa, sądzę, że Samuel Grapowitz niejednym nas jeszcze zadziwi. Odpowiedziałem mu, że cała przyjemność po mojej strome.

Zaraz za Barceloną gazety potwierdzają obawy, jakie żywię od pewnego czasu. Maroko i Algieria są skłócone i mówi się o wojnie. Myślę o wszystkich tych biednych żołnierzach, którzy zostaną zabici, i pogrąża mnie to w smutku, tym bardziej że z powodu tych ich historii wjazd do Algierii staje się dla nas niemożliwy od strony marokańskiej. Mają do zabawy największą piaskownicę świata, a mimo to muszą zawracać mi głowę stając akurat na mojej drodze.

Ponadto, jak nas informują w biurze podróży w Walencji, nie ma mowy o przeprawie promem Alicante-Oran przed upływem dwóch tygodni.

Jacky ratuje mój dobry humor genialnym pomysłem.

A gdyby tak zostawić wszystkich w Colorado i pojechać do Francji się zabawić?

To jest pomysł. Mamy znajome w Colorado, małej wiosce na południu Hiszpanii, które mogłyby gościć u siebie cały zespół. Co do nas dwóch, to Jacky przypomniał mi o moich obowiązkach. Śmierć Peyruse'a i moja choroba skróciły nasze wakacje. Podczas gdy normalnie opuszczamy Europę mając tylko tyle, ile trzeba na przejazd konwoju, tym razem zostało nam jeszcze parę milionów do przepicia.

Jest na to akurat odpowiednia pora.

Każę wszystkim wstawać, przygotowywać kawę, i w środku nocy konwój wyrusza do Colorado.

Dziś rano jakiś Hiszpan próbował zatrzymać nasz zwycięski pochód. Źle zaparkowany samochód został dosłownie rozgnieciony przez ciężarówkę Albany. Dopiero pokaźna paczka banknotów uciszyła jego wrzaski. Jeszcze za wcześnie, by stosować inne metody.

W kilka godzin później puściły mi hamulce i potrzebowałem paru kilometrów, by się zatrzymać, a cały konwój chcąc nie chcąc podążał za mną. Dwanaście ciężarówek przejeżdżających przez wioskę to rzadkość, ale z taką prędkością – to zupełny wyjątek.

***

El Colorado to jedna z tych wsi, przez które przejeżdża się nawet ich nie zauważając. Położona jest nieco z dala od głównej szosy, niedaleko kąpieliska Conil, w Andaluzji.

Jest tu parę willi otoczonych byle jakimi ogródkami, a także kilka barów, najwyraźniej pozamykanych, które skupione są w jednym miejscu. To tu.

Konwój zatrzymuje się naprzeciwko, wzdłuż drogi. Jacky i ja idziemy zasięgnąć jeżyka. W domkach panuje cisza, odpowiednia dla popołudniowej pory. Jedyną, która nie śpi, jest szefowa całego biznesu, której podlegają wszystkie okoliczne domy. To Tia Zohra, ciotka Zohra, burdelmama i moja wielka przyjaciółka. Usłyszała hałas dwunastu ciężarówek ustawiających się przed jej domem i przybiega.

To gruba Marokanka około pięćdziesiątki, równie wysoka co szeroka, w ciasno opiętym różowym stroju. Całość nie jest w najlepszym guście, ale postać robi sympatyczne wrażenie.

– Charlie! Tanto tiempo. Como estas?

– Dobrze, Tia Zohra.

Wprowadza nas do kuchni. Jak każdego popołudnia, przygotowuje litrami sok pomarańczowy, w oczekiwaniu na niedługie przebudzenie swoich siostrzenic.

Proponuje nam kawę. Uczyniwszy w ten sposób zadość nakazom gościnności, pyta mnie o powód przyjazdu. Tia Zohra prowadziła liczne bary i burdele w Tangerze, Barcelonie i Tarragonie. Wyrobiła sobie własną filozofię i nauczyła się paru lekcji. Główną z nich jest to, że wszystkim rządzi pieniądz, z innej wynika, że mężczyzna nie wraca po pięciu miesiącach milczenia, jeśli czegoś nie potrzebuje. Wyjaśniam jej, że szukam dla moich ludzi dachu nad głową na najbliższe dwa tygodnie. Pyta mnie, ile chcę jej zapłacić. Robię jej zachęcającą ofertę, i przyjmuje ją. Kiedy już doszliśmy do porozumienia, zaczyna opowiadać mi o interesach. Ta grubaska o zabawnym wyglądzie nieźle daje sobie radę. Właśnie zamierza kupić sąsiedni nocny lokal. Ma poza tym monopol na fordanserki pracujące w okolicznych knajpach i jest też jednym z głównych dealerów haszyszu w tych stronach.

W rozmowie z nią co dziesiąte słowo dotyczy pieniędzy. Jej opowieści to długie pasmo kolejnych interesów, z których zresztą żaden nie jest wystarczająco dobry, żeby zapewnić jej majątek raz na zawsze. Jacky i ja szybko ulatniamy się i idziemy obudzić jej koleżanki.

W jednym z pokoi są trzy. Śpią na plecach, z rozłożonymi nogami, chrapiąc jak żołdacy. Ich połączone oddechy wydzielają na cały pokój odór alkoholu. Budzimy je paroma łaskotkami, uszczypnięciami i precyzyjnymi dotknięciami. Otwierają oczy i rzucają się nam na szyję.

***

Pracownicy zebrani są w komplecie w salonie ciotki, kiedy pojawiają się panienki. Jest ich około piętnastu, wszystkie są Marokankami pochodzącymi w większości z tego samego miasteczka na północy Maroka; przyjaźnię się tam z ich braćmi. Niektóre są naprawdę siostrzenicami Tii Zohry. Jest też parę nowych, których jeszcze nie znam, wśród nich jedna Algierka i jedna Afrykanka, które przyjechały tu po pobycie w Portugalii.

32
{"b":"93994","o":1}