Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dla zabawy goniłem gazelę, która przebiegła przez szlak przed nami. Przez piętnaście minut pędziłem wśród krzaków, starając się zrównać z jej małym białym zadkiem. To malutka łania posuwająca się do przodu skokami, raz w prawo, raz w lewo. Nie udało mi się jej dogonić, za bardzo przeszkadzała mi roślinność. Pozwoliłem jej uciec i wróciłem na szlak, który około trzeciej po południu przeistoczył się nagle w dwie ogromne koleiny, wyryte głęboko w piasku. Według opisu, jaki przedstawił mi Wallid, jest to Marcouba.

Zgodnie z jego radą zjeżdżam ze szlaku w prawo, by tam szukać dogodnego przejazdu. Twarde podłoże łatwo rozpoznać. Jest ciemniejsze niż połacie normalnego, jasnoszarego piasku. Jeżeli weźmie się dostateczny rozpęd, jadąc po tych ciemnych odcinkach udaje się czasami uniknąć ugrzęźnięcia w piachu. Nie zawsze jednak, ale tym razem mamy podkłady i łopatę, i te nieliczne przypadki, kiedy musieliśmy kopać, wyglądały na żart w porównaniu z poprzednią gehenną.

***

Po piętnastu kilometrach w Marcouba, przejechanych wśród małych krzaczków, docieramy do strefy ogołoconej ze wszystkiego. Ziemia ma kolor brązowoczerwony i jest miękka, ma się wrażenie, jakby jechało się po zaoranym polu. Wciskamy gaz do dechy. Grunt jest akurat dosyć miękki, żeby nie tworzyła się blacha falista, i akurat dosyć twardy, żeby nie ugrzęznąć. Na pełnej szybkości dojeżdżamy do Anefis, gdzie spędzamy noc, po czym ruszamy wcześnie następnego dnia.

Dziesięć kilometrów dalej łapiemy gumę w przednim kole. Zadowoleni, że jest okazja trochę rozprostować kości, wyciągamy lewarek, zmieniamy koło i w ostatniej chwili zdajemy sobie sprawę, że w kole zapasowym dętka jest również dziurawa. Nigdy nie przyszło nam do głowy sprawdzić! Każdy bierze oponę na głowę i wracamy do Anefis.

Po drodze Christian śmieje się do siebie. A przecież nie ma tu nic śmiesznego. Jest bardzo gorąco, i po paru kilometrach ma się wrażenie, że opona na głowie waży tonę.

– Co cię tak bawi?

– Myślę o naszej sytuacji. Gdyby przejeżdżali tędy jacyś turyści, takim samochodem obładowanym sprzętem, pomyśleliby, że zwariowaliśmy: wyjechać w pustynię nie sprawdzając nawet koła zapasowego, trzeba mieć tupet, nie?

– Chyba nie chciałbyś, żebyśmy zaczęli szpanować i szykować się jak tamci?

– Nie, oczywiście, że nie, ale mimo wszystko…

I ponownie wybucha śmiechem.

Wiem, że ma rację. Zawsze ufałem swemu szczęściu i nigdy mnie ono nie zawiodło. Jeżeli któregoś dnia mnie opuści, będę się czuł cholernie samotny, tak bardzo się już do niego przyzwyczaiłem.

Jakiś facet przebrany za mechanika, mający parę kluczy, śrubokręt i kilka żelaznych prętów służących za łyżki do opon, naprawił nam oba koła. Kiedy czekaliśmy, jego żona podawała nam herbatę za herbatą. Wróciliśmy do samochodu z naprawionymi oponami na głowach.

***

Dookoła rosną już drzewa. Nie są jeszcze zbyt pokaźne, całe suche, pokręcone i nie przekraczające dwóch metrów, ale w każdym razie nie są to już krzaki. Podłoże jest nadal piaszczyste, ale zbliżamy się do końca pustyni. Przejechaliśmy przez wioskę Tamacheków, złożoną z namiotów w postaci plandek zamocowanych na gałęziach, dookoła wysokiej wiatrowej turbiny. Według informacji Wallida jesteśmy już tylko o osiemdziesiąt kilometrów od Gao. Szlak nadal wije się wśród niskich drzew. Poza kilkoma odcinkami miękkiego gruntu przejazd to małe piwo. Jest trzecia po południu, kiedy dostrzegamy cysternę na palach, daleko w przedzie, wystającą zza piaszczystej wydmy. To wieża ciśnień w Gao.

***

Gao to Czarna Afryka, zupełnie małe miasteczko. Najpierw przejeżdżamy przez piaszczyste uliczki. Domy są z kamienia, większość w kolorze brązowym. Jest bardzo gorąco i wilgotno. We wszystkich zacienionych miejscach widać grupki leżących Murzynów, a w okolicy targu kłębi się zwarty tłum. Niedaleko płynie Niger, w jego wodach kobiety piorą bieliznę. Hotel znajduje się tuż przy brzegu.

Jest to duży budynek z betonu, w afrykańskim stylu. Beton jest żółtawy, obdrapany i w złym stanie, jak wszędzie w tych krajach. Zielone żelazne okiennice są pozamykane. Z tyłu znajduje się parking. Rozpoznaję tam ciężarówkę Wallida i mehari, stojące wśród innych samochodów i ciężarówek. Kiedy tylko wysiadamy z peugeota, podbiega do nas stadko dziewcząt. To odpoczynek wojownika. Są w różnym wieku, w kolorowych spódnicach, przepychają się i wrzeszczą na siebie, żeby być na początku kolejki do sprzedania nam swoich usług. Christian jest zaskoczony. Ja wybieram dwie. Młodszą dla przyjemności, jeśli można tak powiedzieć. Większość ma wycięte łechtaczki, ich bierność jest nie do pokonania. Starszą do drapania mnie w plecy.

Wynajmujemy dwa pokoje od strony tarasu. Christian oczarowany i pod wrażeniem niskiej ceny chętnych do bum-bum, bierze ich sobie sześć.

***

Pokój jest podły, z łóżkiem, którego moskitiera jest oczywiście dziurawa i z wentylatorem zbyt powolnym, by dawać jakiś efekt. Jest tam jednak wnęka łazienkowa z prysznicem. Po godzinie, obmyty z pyłu, czysty, czuję się lepiej. Powierzam swoją bieliznę starszej, żeby mi ją wyprała w rzece. Daję parę banknotów i schodzę na dół. Z pokoju Christiana dobiegają mnie okrzyki i wybuchy śmiechu.

Bar znajduje się na dole. Jest to duża salą o wysokim sklepieniu. Cztery wentylatory przesuwają nieco powietrze. Całą jedną stronę zajmuje kontuar. Na półkach niewiele butelek. Czterech czarnych kelnerów śpi.

Tu odnajduję gości z Bordeaux. Fred i Alain stoją przy kontuarze, popijając anyżówkę, w towarzystwie trzeciego faceta. Spotkanie jest radosne. Alain, jak zwykle w świetnym humorze, bezustannie poklepuje mnie w ramię, i przedstawia mi ich towarzysza.

– To Francis. Największy alfons w Bordeaux.

Tamten wygląda, jakby komplement mu się podobał. To wysoki frajer mający co najmniej metr dziewięćdziesiąt, bardzo się stara, żebym zauważył kolejno wielki sygnet, który nosi na małym palcu, i szeroki złoty łańcuch zwisający na lewym przegubie. Następnie opiera się łokciami o kontuar, wygięty w pałąk jak w nocnym lokalu w Bordeaux, i zamawia sobie następną anyżówkę. To prawdziwy skecz. Alain przedstawia mnie jako zawodowca afrykańskich szlaków, i Francis odwraca się w moją stronę.

– Ty też handlujesz z czarnuchami, Charlie? Stojący za jego plecami Alain robi do mnie oko.

– Francis jedzie citroenem tube. Ma talent do wybierania samochodów.

– O tak, ja potrafię wybrać wóz. Nie, żebym znał się na mechanice, ale mam nosa. Posłucham tylko silnika i wiem, czy jest dobry. Nachyla się ku mnie.

– Charlie, ty się na tym znasz, jak się sprzedają citroeny? Z tyłu Alain kiwa do mnie głową. Wydaję lekkie gwizdnięcie.

– Citroeny? Czy się sprzedają? Człowieku, idą jak woda! Zachwycony prostuje się, wymachuje sygnetem, łańcuchem, przeciąga dłonią po włosach.

– Widzisz, nie lubię, jak się ma mnie za idiotę. Ci dwaj… Odwraca się, a ci dwaj natychmiast przerywają robienie min i przybierają niewinny wygląd.

– Ci dwaj przyjeżdżają do mnie w Bordeaux i opowiadają mi, że zarobię. Dobrze się składa, kurwa. No wiesz, w Bordeaux już nie ma żyda. Z dziwkami koniec, kurwa. Naprawdę, dziewczyn już się nie utrzyma w garści, gadają tylko o niezależności, kurwa. Miałem dwie. Obie odeszły. Dałem spokój, sam wiesz, wiesz, jakie te dziwki są, same wrócą i będą jeszcze mi jadły z ręki. Co nie, Charlie? A na razie szukam czegoś na moją skalę.

Sygnet, łańcuch, anyżówka.

– Mówią mi, bierz peugeota 404, furgon. Według nich, to się sprzedaje. A jak przyjeżdżam, kurwa mać, akurat rynek nasycony. Czarnuchy zmieniły zdanie, teraz chcą peugeoty 504.

Za jego plecami Alain jest roześmiany od ucha do ucha. Nawet Fred, zwykle bez wyrazu za tymi swoimi okularami intelektualisty, uśmiecha się kątem ust.

– Mówią mi, nie martw się, to przypadek, odbijemy sobie to. Przyjeżdżam 504 limuzyną, a ten kurewski rynek się znowu zmienił, kapujesz. Charlie! Tracę szmal. Tym razem muszę się odkuć, ale citroen tube, nie bój się, zapłacą mi za niego te czarnuchy. Nie jestem jakimś frajerem.

Biedny kutas. Wystarczy, że przyjdzie ktoś zupełnie obcy i potwierdzi mu, że dobrze wybrał, a on już nabrał zaufania. Nie potrzeba mu więcej, żeby poczuć się ważnym. Te świnie, Alain i Fred, muszą mieć z nim niezły ubaw. Mają rację. Gardzę alfonsami; pod pozorami tego całego ich cyrku to mięczaki, które nie mają odwagi robić czegoś innego. Są na najniższym poziomie w półświatku. I pomyśleć, że nazywają siebie mężczyznami!

***

Starłem się z nimi bardzo wcześnie.

– Mały, zrobiłeś głupstwo. Będziesz musiał zapłacić karę.

Miałem wtedy zaledwie szesnaście lat, ale też dużo kumpli. Kiedy trzej alfonsi stawili się w umówionym miejscu, ich trzydzieści lat, mięśnie i wyszczekane mordy nie na wiele się zdały wobec czterdziestu chłopaków uzbrojonych w łomy i trzonki od łopat.

Kiedy wyszli ze szpitala, opuścili miasto.

***

Dołącza do nas Christian i przedstawiam ich sobie. Pozostała część popołudnia upływa na rozmowach, obficie zakrapianych malijską anyżówka. W tym otoczeniu dźwięk czterech głosów mówiących z akcentem Bordeuax jest dosyć nieoczekiwany i raczej zabawny.

Pod pretekstem zmęczenia siadam na uboczu w jednym z bardzo niskich plastikowych foteli, które stanowią umeblowanie sali. Po jakimś czasie wchodzi Wallid i ciężko opada na fotel koło mojego. Rycerz pustyni jest całkowicie przybity. Lubię tego faceta. Od początku powstała między nami nić sympatii. Stawiam mu drinka, wybiera anyżówkę, żeby poprawić sobie humor.

– Po co podrzuciłeś mi tę dziewczynę, Charlie?

Jest cały odmieniony. Nie mam już przed sobą bohaterskiego Beduina. Wychodzi teraz z niego paryski imigrant, opowiadający mi o piekle, jakie przeżył.

– Wycisnęła ze mnie wszystko, wykończyła mnie, ciągle mnie prowokowała. A potem załatwiła jeszcze pomocników. Ich też wykończyła. Przysięgam ci. Nie byli już w stanie nic robić. A potem wzięła się za wszystkich pasażerów, po kolei. W końcu wszyscy się pobili…

17
{"b":"93994","o":1}