Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kurwa mać! Dlaczego zawsze muszę próbować obalać mity o przeszkodach i trudnościach! Przeklinam siebie za to, że wyruszyłem bez przygotowania. Przynajmniej pić wodę! Wydawało mi się, że jestem nadczłowiekiem, a teraz gryzę ziemię.

Połykam parę kulek haszu. W ten sposób Christian nie musi robić skrętów, a mnie może trochę znieczuli. Na razie jedynym skutkiem jest wysuszenie ust, i nabieram ciepłej wody, żeby zmyć ten obrzydliwy smak.

***

Dziesiąta rano. Czuję się trochę lepiej. Udało mi się podnieść głowę, muszę tylko kontrolować oddech. Ciężarówki i mehari przejechały daleko na lewo. Słońce zaczyna przypiekać. Na szczęście leżę w cieniu, pod osłoną małego półokrągłego blaszanego hangaru, postawionego na piasku. Jest tu kilka takich, wokół opuszczonego czerwonego baraczku. Miejsce to zapewne od czasu do czasu służy jako kibel, ziemia usłana jest wyschniętymi gównami. Dookoła tylko pustynia, a ludzie mimo to przychodzą odesrać się w osłoniętym miejscu.

***

Południe. Nie można tu już wytrzymać. Gówno przyciąga muchy. Bzyczą setkami wokół nas. Pod blachą powietrze jest gorące, duszne. Trzeba się stąd zabierać.

Kiedy próbuję wstać, ból robi się straszliwy, ale nie możemy tu zostać. Christian podtrzymuje mnie w drodze do samochodu, w którym usadawia mnie jak może najlepiej. Następnie rusza i pędzi. Wstrząsy samochodu wzmagają moje cierpienie.

Okno jest otwarte, wysunąłem głowę w strumień powietrza. Nie dość, że mnie boli, to jeszcze walczyć muszę z mdłościami powodowanymi przez hasz. Grunt zrobił się twardy. Teraz kilometrami rozciąga się blacha falista, ale nie krzyczę. Postanowiłem nie narzucać swojego bólu Christianowi. Podróż ta trwa osiem godzin. Stanowiła jedno z najcięższych przeżyć, jakich zaznałem. Nareszcie. Bordj-Moktar. Zapada noc.

***

Wojskowy pielęgniarz, sprowadzony przez Christiana, przygotowuje dla mnie zastrzyk z morfiny. Leżę na kocu, obok posterunku, znów nie jestem w stanie zrobić najmniejszego ruchu, i patrzę na tego wysokiego Algierczyka, jak napełnia swoją szklaną strzykawkę. Jego dłonie są ogromne. Wbija mi igłę. Po pięciu minutach ból znika z mojego brzucha. Przeżywam chwilę nieopisanej błogości, po czym tracę przytomność.

W nocy pielęgniarz, obudzony przez Christiana, będzie znów musiał szybko przyjść i zrobić mi kolejny zastrzyk.

Bordj-Moktar to parę domów z suchych kamieni, tak samo szarych jak ziemia. Dookoła studni parę rachitycznych ogródków wprowadza trochę barw w tę szarą okolicę. O świcie kładę się tam, w cieniu, żeby się napić.

Christian poszedł kupić ampułki z morfiną i strzykawkę, żebyśmy mogli wyruszyć. Dzięki nocnym zastrzykom ból nieco przygasł, ale nadal trzyma się mocno.

Zmuszam się do połknięcia paru litrów błotnistej wody ze studni. To jedyny sposób, żeby wymyć piasek, który utkwił w moich nerkach. Tamachekowie dostarczają mi nowych porcji.

***

Widziałem przelotnie Tamacheków podczas mojej pierwszej podróży przez Tamanrasset, ale nie zdałem sobie wówczas sprawy, jak wspaniali to ludzie. Kobiety są niewiarygodnie piękne. Ich skóra jest czarna, bardzo matowa, ale mają bardzo delikatne europejskie rysy. Kiedy się im przyglądam, śmieją się i usiłują skryć twarze za niebieskimi chustami.

Ich ciała starzeją się bardzo brzydko. Nie mają jeszcze trzydziestu lat, a już są ciężkie i zniszczone. Rozczulające są małe dziewczynki. Zresztą wszystkie dzieci, pomimo chudości, są niesamowicie piękne. Mali chłopcy mają na głowie tylko jeden kosmyk, jak Irokezi. Są uśmiechnięci, bystrzy i rozmawiają ze mną nieskazitelną francuszczyzną. Otacza mnie całe małe plemię, kiedy wraca Christian, przynosząc złe wiadomości. Pielęgniarz nie chce rozstać się ze swoimi ampułkami morfiny. Są własnością państwa i przeznaczone są wyłącznie do użytku wojskowego.

Opada na ziemię koło mnie. Jest zmęczony, brudny i źle ogolony, wycieńczony przez upał. Jego białe ubranie jest poplamione i pokryte kurzem.

– Wracaj do niego. Weź go na bok, pogadaj z nim w cztery oczy, zaproponuj mu tysiąc franków. Nie odmówi. Weź dwie strzykawki i jak najwięcej ampułek, watę i spirytus.

Po godzinie wraca, uśmiechnięty, ma wszystko pod koszulą.

– Mam strzykawki, dziesięć ampułek i resztę.

Uf! Popołudnie mija spokojnie. Nie ruszam się z mojego kąta. Wallid i Ajudżil zajrzeli do mnie przez odjazdem. Monique, promieniejąca szczęściem, bezgranicznie zakochana, nie odstępuje już pięknego Wallida na krok.

Tamachekowie spędzają popołudnie z nami. Dajemy im prawie wszystkie pudełka sardynek, jakie nam pozostały. Nie potrzebujemy ich już. Do Tessalit pozostało tylko sto sześćdziesiąt kilometrów. Kazałem ojcu dzieciaków zarżnąć i upiec barana. Jemy, po czym rozdajemy całą resztę. Wręczamy też parę banknotów. Ci wszyscy ludzie są tak cholernie biedni. Schronili się w Algierii gnani przez głód. U nich, w Mali, w Sahelu, studnie wyschły, a bydło zdycha.

Wieczorem czuję się trochę lepiej. Przejedziemy sto sześćdziesiąt kilosów do Tessalit od razu. Tam będzie można trochę odpocząć.

***

Formalności celne skończone. Bordj-Moktar to ostatnie algierskie miasto. Później jeszcze sześćdziesiąt kilometrów terytorium algierskiego, a następne sto kilometrów to no man's land.

Christian siada za kierownicą. Już od pierwszych kilometrów czuję, jak ból powraca. Żeby uprzedzić wypadki, każę Christianowi zatrzymać i robię sobie zastrzyk dożylny.

Zapada noc. Wpadające przez otwarte okno powietrze jest orzeźwiające. Zwinąłem sobie w kłębek szmatę jako poduszkę. Wciśnięty w fotel, wystawiając twarz na wiatr, czuję się dobrze.

Budzi mnie głos Christiana. Jest noc.

– Charlie, to dziwne…

– Co?

– Na pewno do Tessalit miało być sześćdziesiąt kilometrów? Zrobiliśmy już dwieście, i nic…

– To nic. Dojedziemy. Wiesz, afrykańskie odległości… Jestem już kompletnie rozbudzony. Droga jest dobra, praktycznie bez wstrząsów, żadnej blachy falistej; Jedziemy tak jeszcze przez godzinę, aż ogarniają mnie wątpliwości. Nagle przypominam sobie. Wśród nielicznych informacji, jakie zebrałem na temat tej trasy, jest i ta: Tessalit to góra, powinniśmy więc jechać pod górę, tymczasem dookoła płasko. Pytam Christiana:

– Były jakieś podjazdy po drodze?

– Cały czas płasko.

– Nie widziałeś gdzieś rozwidlenia?

– Nie.

Nie mamy czasu na niepokój. Christian klnie, błyskawicznie wrzuca niższy bieg. Podłoże zrobiło się miękkie. Koła ślizgają się, wrzuca jedynkę, dodaje gazu, żeby nas wydostać, ale nic z tego. Ugrzęźliśmy.

Wysiadamy, żeby ocenić sytuację. Siedzimy w bardzo drobnym, miałkim piasku. Opieram się o samochód. Jestem zbyt słaby, żeby cokolwiek zrobić, nawet żeby pomóc Christianowi.

– Słuchaj, Christian, zmyliliśmy drogę. Musiałeś gdzieś skręcić. Wrócimy po śladach aż do miejsca, gdzie się pomyliłeś. Ale to dopiero jutro. Rozejrzymy się, jak wstanie dzień.

Christian, ułożywszy się bezpośrednio na piasku, zasypia natychmiast. Ja jednak nie mogę się powstrzymać od przemyśleń. Nie mamy podkładów, nie mapy łopat, a przede wszystkim to osłabienie, które uniemożliwia mi skuteczną pomoc Christianowi. Powoli zasypiam, ale budzę się przeżywając kolejny atak, straszliwy ból na wysokości bioder.

– Christian.

Budzi się natychmiast.

– Zrób mi zastrzyk.

Wyciąga sprzęt. Nie ma oświetlenia w samochodzie. Zapala reflektory. Widzę, jak pochylony przed maską niezdarnie przełamuje ampułkę i napełnia strzykawkę.

– Uważaj. Bez powietrza.

Sprawdza, wstrzykuje płyn z powrotem do ampułki i powtarza operację. Tłumaczę mu, jak wypuścić kroplę ze strzykawki, żeby upewnić się, że nie ma tam pęcherzyka powietrza. Ból łamie mnie wpół, nie jestem w stanie zrobić ruchu.

– Zrób mi zastrzyk. Sam nie dam rady.

– Ale ja nie potrafię.

Muszę zrobić wysiłek, nawet żeby mówić. Wyjaśniam mu, jak założyć opaskę uciskową. Zawiązuje mi swój pasek wokół bicepsa. Z ręką w świetle reflektora zaciskam dłoń, żeby żyły wyszły na powierzchnię. Christian, z drżącymi rękoma, kaleczy mnie raz za razem. Mam już dwa podskórne wylewy, kiedy wreszcie udaje mu się trafić w żyłę i wstrzyknąć płyn. Ponownie popadam w błogostan.

***

Wstajemy bardzo wcześnie rano, obudzeni przez wschód słońca. Przeglądamy cały sprzęt, jaki mamy ze sobą. Dywaniki podłogowe zastąpią podkłady, a piasek będziemy odgarniać talerzem od felgi. Mamy już tylko jeden, trzy pozostałe odpadły w czasie aerobiku pomiędzy Adrarem a Reggane. Christian robi mi kolejny zastrzyk i bierze się do roboty.

Odgarniam trochę piachu ręką, leżąc obok samochodu, ale Christian musi dokończyć talerzem, kiedy już wybrał piasek po swojej stronie.

Ugrzęźliśmy w wielkiej ławicy miałkiego piasku, dookoła rosną akacje. Mamy przed sobą jakieś sto metrów, zanim grunt z powrotem stanie się twardy. Tu będzie można ominąć ławicę i wrócić tam, skąd przyjechaliśmy. Na razie nie sposób zawrócić, musimy jechać prosto. Dywaniki pozwalają na przejechanie zaledwie metra za jednym razem, i pod tym słońcem nasza praca to istna droga krzyżowa. Jednak metr po metrze posuwamy się do przodu.

Około dziesiątej, wycieńczeni, dzielimy się ostatnią puszką sardynek. Każdy dostaje dwie rybki i parę łyków gorącej wody.

O pierwszej po południu Christian rozwala talerzem tylną szybę i przez dziesięć minut wrzeszczy przeklinając cały ten burdel. Dotarliśmy zaledwie do połowy ławicy. Potem uspokaja się, wypala cygaro siedząc na piasku oparty o samochód. Podnosi talerz i wraca do pracy. Dywaniki nie wytrzymują długo. W połowie popołudnia oba są już podarte, rozwalone pod wpływem tarcia opon, i nie nadają się do użytku. Zastępują je koszule i marynarki, które Christian zabrał ze sobą. Materiał ten jest jeszcze mniej sztywny i mniej skuteczny. Za każdym razem przejeżdżamy pięćdziesiąt centymetrów. Christian przybiera barwę szkarłatną, poparzony przez słońce.

15
{"b":"93994","o":1}