Литмир - Электронная Библиотека

Dickstein chciał powiedzieć “zrobione” i przypieczętować układ uściskiem dłoni, ale w porę przypomniał sobie, na czym polega jego rola.

– Dziesięć procent to surowy warunek.

– Z pewnością jednak nie wygórowany – zaoponował Pedler. – Nawet nie zrekompensuje nam strat w przypadku zerwania kontraktu. Jego wysokość powinna powstrzymać was od rozwiązania umowy, jeśli nie znajdziecie się w przymusowej sytuacji.

– Rozumiem pański punkt widzenia. Mimo to sugerowalibyśmy złagodzenie tego warunku.

– Wszystko do wynegocjowania. Oto ceny. – Wzruszył ramionami Pedler.

Dickstein przestudiował listę i oświadczył:

– Jest to dość bliskie naszych oczekiwań.

– Czy to znaczy, żeśmy się dogadali?

Dickstein pomyślał: Tak, tak! Powiedział jednak:

– Nie, oznacza to po prostu, że moim zdaniem możemy ze sobą robić interesy.

– W takim razie – stwierdził rozpromieniony Pedler – wypijmy coś konkretnego. Kelner!

Kiedy podano kieliszki, Pedler wzniósł toast.

– Za długie lata wspólnych interesów!

– Chętnie za to wypiję – powiedział Dickstein. Podnosząc swój kieliszek, myślał: “No i co? Znów mi się powiodło!”.

***

Życie na morzu, jakkolwiek ciężkie, nie było jednak tak koszmarne, jak obawiał się Tyrin. Na okrętach radzieckiej marynarki wojennej obowiązywała nieustanna harówka, surowa dyscyplina i marny wikt. “Coparelli” był pod tym względem zupełnie inny. Kapitan Eriksen żądał tylko przestrzegania przepisów bezpieczeństwa i solidnego wywiązywania się z powinności, przy czym zresztą nie stawiał zbyt wysokich wymagań. Pokład myto od czasu do czasu, niczego jednak nie polerowano ani nie malowano. Jedzenie było przyzwoite, a w dodatku Tyrin dzielił kabinę z kokiem. Teoretycznie mógł zostać wezwany o każdej porze dnia i nocy, aby nadać depeszę, w praktyce jednak cała łączność radiowa odbywała się za dnia i Tyrin nigdy nie miał kłopotów ze znalezieniem w nocy ośmiu godzin na sen. Był to reżim łagodny, a Piotr Tyrin bardzo dbał o wygodę.

Niestety, sam statek stanowił całkowite zaprzeczenie wszelkiej wygody. Ledwie okrążyli Przylądek Burz, wyszli z kanału Minch i Morza Północnego, a zaczął skakać i kołysać się jak łódeczka z kory na silnym wietrze. Tyrin dostał okropnej choroby morskiej, z czym – udając marynarza – musiał się ukrywać. Na szczęście nastąpiło to wtedy, gdy kok był zajęty w pentrze, a Tyrina nie potrzebowano w kabinie radiowej, więc mógł najgorsze przeleżeć na wznak w swojej koi.

Pomieszczenia załogi miały lichą wentylację i były słabo ogrzewane; nawet niewielka wilgoć na pokładzie sprawiała, że korytarze natychmiast wypełniały się schnącą odzieżą, która parując jeszcze zwiększała zaduch.

Swój sprzęt radiowy, dobrze chroniony folią, brezentem i kilkoma swetrami, Tyrin przechowywał w worku marynarskim, nie mógł go jednak rozkładać i używać w kajucie, gdzie w każdej chwili mógł zjawić się kok czy ktokolwiek inny. Tyrin dokonywał już rutynowych połączeń z Moskwą, wykorzystując w chwilach spokoju radiostację pokładową, potrzebował jednak systemu bezpieczniejszego i bardziej niezawodnego.

Należał do ludzi wijących sobie gniazdka. Podczas gdy Rostow przerzucał się z ambasady do pokoju hotelowego, a stąd znów do zakonspirowanego lokalu i nawet nie zauważał swego otoczenia, Tyrin lubił mieć stałą bazę, miejsce, które dawałoby mu poczucie własności, wygody i bezpieczeństwa. Prowadząc obserwację statyczną – był to jego ulubiony rodzaj pracy – zawsze znajdował wielki bujak, który ustawiał przy oknie, i całymi godzinami siedział przy teleskopie, całkowicie ukontentowany torbą kanapek, butelką wody sodowej i własnymi myślami. Tu, na “Coparellim”, też znalazł miejsce na uwicie gniazdka.

Myszkując po statku za dnia, odkrył pomiędzy przednim lukiem ładunkowym a dziobem niewielki labirynt składzików. Projektant statku umieścił je tam po prostu po to, by nie marnować ani skrawka wolnej przestrzeni. Do głównego pomieszczenia – gdzie przechowywano jakieś narzędzia, kilka beczułek smaru do żurawi oraz, o dziwo, starą, zardzewiałą kosiarkę do trawy – schodziło się po schodkach. Do największego magazynku przylegały mniejsze: niektóre z nich wypełniały liny, części maszyn, butwiejące pudła ze śrubami i nakrętkami, reszta natomiast była pusta, jeśli nie liczyć robactwa. Tyrin nigdy nie widział, aby ktoś tu wchodził – przedmioty użyteczne składowano tam, gdzie były potrzebne: na rufie.

Wybrał moment, kiedy zaczęło się ściemniać, a większa część załogi jadła kolację. Poszedł do swej kajuty, zabrał worek marynarski i przez zejściówkę wydostał się na pokład. Z szafki pod mostkiem wziął latarkę, ale na razie jej nie zapalał.

Wedle almanachu miała być pełnia, księżyc jednak nie wyjrzał jeszcze zza gęstych chmur. Tyrin cichaczem sunął do przodu, trzymając się relingu tam, gdzie istniało mniejsze prawdopodobieństwo, że jego sylwetka zarysuje się na jasnym tle pokładu. Z mostka i sterówki sączyło się światło, wachtowi jednak zwracali zapewne większą uwagę na morze niż na pokład.

Zrosił go zimny prysznic i zaraz potem musiał oburącz uchwycić się relingu, aby jeden ze zwykłych przechyłów “Coparellego” nie cisnął go za burtę. Co jakiś czas fala wdzierała się na pokład; wody nie było wiele, dość jednak, by przemoczyć buty. Tyrinowi natychmiast zmarzły nogi i miał tylko rozpaczliwą nadzieję, że nigdy się nie dowie, co wyprawia “Coparelli” podczas prawdziwego sztormu.

Do składziku na dziobie dotarł przemoczony, dygocąc z zimna. Zamknął za sobą drzwi, zapalił latarkę i przedarł się przez złomowisko do jednego z bocznych pomieszczeń. Tu także zamknął drzwi. Zdjął sztormiak, potarł dłońmi o sweter, by rozgrzać je trochę i wysuszyć, a potem otworzył swój marynarski worek. Wcisnął nadajnik do kąta, przymocował drutem do grodzi i podparł kartonowym pudłem.

Miał buty na gumowych podeszwach, lecz przed wykonaniem następnej czynności włożył dodatkowo gumowe rękawiczki. W rurze pod sufitem biegły przewody wiodące do masztu radiowego. Małą piłką do metalu, skradzioną z maszynowni, Tyrin wyciął krótki odcinek rury i obnażył kable. Potem założył przyłącza pomiędzy kablami zasilania i nadawania a odpowiednimi gniazdami swojego aparatu.

Włączył radio i zaczął wywoływać Moskwę.

Nie musiał się obawiać nałożenia transmisji na pracę radiostacji pokładowej, bo sam był radiooperatorem, szanse zaś, że pod jego nieobecność ktokolwiek inny zacznie nadawać, w praktyce równały się zeru. Póki jednak korzystał ze swego prywatnego aparatu, do kabiny radiowej nie docierała emisja z zewnątrz; on też nie mógł jej odebrać, bo pracował na innej częstotliwości. Mógł dokonać takiego przestrojenia, by obie radiostacje odbierały jednocześnie, lecz wtedy ktoś przypadkowo obecny w kabinie radiowej miałby możliwość usłyszeć odpowiedzi Moskwy… Cóż, w fakcie, że mały stateczek nie odbiera transmisji natychmiast, nie było nic dziwnego. Musiał pamiętać, aby nadawać tylko wówczas, gdy “Coparelli” nie będzie oczekiwać żadnych wiadomości.

Złapawszy Moskwę nadał: Sprawdzam nadajnik awaryjny.

Potwierdzono odbiór i przekazano: Przygotuj się na wiadomość od Rostowa.

Łączność odbywała się standardowym szyfrem KGB.

Tyrin odpowiedział: Jestem gotów, ale się śpieszcie.

Potem nadeszła wiadomość: Siedź cicho, dopóki się coś nie wydarzy. Rostow.

Tyrin nadał: Przyjąłem. Bez odbioru – i nie czekając na sygnał zakończenia łączności zdemontował instalację. Skręcanie i rozkręcanie gołych przewodów nawet przy użyciu izolowanych kombinerek było zajęciem czasochłonnym i niezbyt bezpiecznym. Wśród wyposażenia kabiny radiowej miał kilka złączek: następnym razem przyniesie ze sobą parę sztuk, żeby wszystko przyspieszyć.

Był bardzo zadowolony ze swych wieczornych poczynań. Uwił sobie gniazdko, uruchomił kanały łączności i uczynił to wszystko potajemnie. Teraz tylko musi spokojnie siedzieć, a było to coś, co lubił najbardziej.

Postanowił przyciągnąć jeszcze jeden karton, aby staranniej ukryć radiostację przed przypadkowym spojrzeniem. Otworzył drzwi, posłał snop światła w głąb głównego składziku – i skamieniał. Miał towarzystwo.

Lampa pod sufitem była włączona i jej żółte światło rzucało rozedrgane cienie. Po środku magazynku siedział z wyciągniętymi nogami wsparty o baryłkę smaru młody marynarz. Podniósł wzrok; był zdumiony tak samo jak Tyrin i tak samo jak on – co Tyrin wyczytał z jego twarzy – pełen poczucia winy.

Tyrin go rozpoznał. Nazywał się Ravlo. Był dziewiętnastoletnim blondynkiem o chudej bladej twarzy. Nie uczestniczył w pijatykach, jakie urządzano w Cardiff, lecz mimo to często wydawał się skacowany; sprawiał wrażenie nieprzytomnego i miał pod oczami czarne kręgi.

– Co tu robisz? – zapytał Tyrin.

I wtedy zobaczył.

Lewy rękaw Ravla był podciągnięty aż za łokieć. Na podłodze pomiędzy nogami chłopaka leżała fiolka, szkiełko z zegarka i mała plastikowa torebka. W prawej dłoni Ravlo trzymał przygotowaną strzykawkę.

Tyrin zmarszczył czoło.

– Masz cukrzycę?

Twarz Rayla skrzywiła się w gorzkim, ponurym śmiechu.

– Więc jesteś narkomanem – stwierdził Tyrin. Niewiele wiedział o narkotykach, lecz był przekonany, że za to, co Ravlo robi, mogą go wysadzić na ląd w najbliższym porcie. Odprężył się. Sprawa była do załatwienia.

Ravlo patrzył gdzieś za Tyrina, w głąb małego składziku. Tyrin obejrzał się przez ramię i stwierdził, że radiostacja jest doskonale widoczna. Popatrzyli na siebie i zrozumieli, że obaj mają coś do ukrycia.

– Nie zdradzę twojej tajemnicy, jeśli i ty będziesz siedział cicho – powiedział Tyrin.

Ravlo po raz drugi skrzywił się w cierpkim, ponurym uśmiechu; potem przeniósł wzrok z twarzy Tyrina na swe ramię i wprowadził igłę do żyły.

***

Łączność pomiędzy “Coparellim” a Moskwą została złapana i nagrana przez stację nasłuchu Wywiadu Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Ponieważ użyto standardowego kodu KGB, rozszyfrowanie treści nie okazało się trudne. Wynikało z niej jednak tylko, że ktoś na pokładzie statku – nie wiadomo jakiego – sprawdza swój nadajnik awaryjny, ktoś inny natomiast – człowiek o nazwisku Rostow, nie figurujący w żadnej kartotece – nakazuje mu siedzieć cicho. Nikt nie mógł się w tym połapać, więc jedynie założono teczkę z nagłówkiem “Rostow” i natychmiast o niej zapomniano.

51
{"b":"93938","o":1}