Don miał zły dzień. Najpierw, przy śniadaniu, nadeszły wieści, że w nocy policja aresztowała paru jego ludzi. W Albany gliniarze zatrzymali i przeszukali ciężarówkę przewożącą dwa i pół tysiąca par futrzanych kapci oraz pięć kilo fałszywej heroiny. Ładunek jechał z Kanady i przeznaczony był dla Nowego Jorku. Heroinę skonfiskowano, a obu kierowców przymknięto.
Towar nie był własnością dona. Natomiast przewoźnicy płacili mu haracz i w zamian oczekiwali ochrony. Zechcą pewnie, aby wyciągnął ich ludzi z więzienia i odzyskał heroinę, co było prawie niemożliwe. Mógłby to zrobić, jeśliby w sprawę zaangażowała się tylko policja stanowa, ale gdyby to była ich inicjatywa, to do wpadki nigdy by nie doszło.
To jeszcze nie wszystko. Jego najstarszy syn zadepeszował z Harvardu żądając pieniędzy, bo już kilka tygodni przed rozpoczęciem zajęć przegrał forsę, którą dostał na cały semestr. Don spędził ranek, próbując ustalić, dlaczego w sieci jego restauracji spadają obroty. Po południu musiał tłumaczyć kochance, czemu w tym roku nie może jej zabrać do Europy. Na koniec dowiedział się od swojego lekarza, że znów złapał trypra.
Spojrzał w lustro, poprawił muszkę i powiedział do siebie:
– Co za zasrany dzień.
Okazało się, że za aresztowaniem stoi policja nowojorska – zawiadomili policję stanową, żeby nie narobić sobie kłopotów z działającą w mieście mafią. Stanowa, rzecz jasna mogła ten cynk zignorować; jednak fakt, że tego nie uczyniła, mógł sugerować, iż informacja wyszła od kogoś ważnego – na przykład z Agencji do spraw Zwalczania Narkotyków przy Ministerstwie Skarbu. Don przydzielił adwokatów aresztowanym kierowcom, wysłał swoich ludzi do ich rodzin i wszczął negocjacje w sprawie wykupienia heroiny od policjantów.
Włożył marynarkę. Zawsze lubił przebierać się do kolacji. Nie wiedział, co począć ze swym synem, Johnem. Dlaczego chłopak nie wrócił na lato do domu? Studenci college’ów powinni spędzać wakacje w domu. Don rozważał, czy nie wysłać kogoś do Johnny’ego, ale chłopak mógłby pomyśleć, że ojcu chodzi tylko o pieniądze. Wygląda na to, że będzie musiał pojechać do niego sam.
Zadzwonił telefon, don podniósł słuchawkę.
– Tak.
– Tu brama, proszę pana. Mam Anglika, który pyta o pana, ale nie chce podać nazwiska.
– Więc go spław – powiedział don, wciąż myśląc o synu.
– Powiada, że jest pańskim przyjacielem z uniwersytetu w Oksfordzie.
– Nie znam nikogo… ale zaraz. Jak wygląda?
– Nieduży łajzowaty gość w okularach.
– Poważnie!? – Na twarzy dona rozlał się szeroki uśmiech. – No to dawaj go, i to ze wszystkimi honorami!
***
Był to rok spotkań ze starymi przyjaciółmi i konstatowania, jak bardzo się zmienili; jak na razie, największe wrażenie robił wygląd Ala Cortonego. Proces przybierania na wadze, który się u niego zaczął tuż po powrocie z Frankfurtu, musiał trwać nieprzerwanie i obecnie można było odnieść wrażenie, że Al waży przynajmniej dwieście pięćdziesiąt funtów. Z jego pucołowatej twarzy biła zmysłowość, zupełnie niedostrzegalna podczas wojny i ledwie zauważalna w 1947 roku. No i był kompletnie łysy. Dickstein sądził, że to niezwykłe u Włocha.
Pamiętał dokładnie, jakby to było wczoraj, moment, kiedy Cortone zaciągnął u niego dług wdzięczności. W owych czasach miał sposobność poznać, co czuje zaszczute zwierzę. Dopiero wtedy, gdy nie ma już dokąd uciec, człowiek dowiaduje się, jak zajadle potrafi walczyć. Zrzucony w nieznanym terenie, odcięty od macierzystej jednostki, Dickstein przebijał się z karabinem w dłoni, czerpiąc z zasobów wytrzymałości, sprytu i bezwzględności, o których istnieniu nie miał pojęcia. Leżał w tych krzakach pół godziny, obserwując porzucony czołg. Wiedział – choć nie pojmował skąd – że jest to przynęta. Namierzył jednego snajpera i rozglądał się za drugim, kiedy z rykiem zwalili się Amerykanie. Mógł wtedy bezpiecznie strzelić – drugi snajper, jeśli istotnie czaił się w okolicy, wybrałby raczej oczywisty cel, Amerykanów, a nie zawracałby sobie głowy wypatrywaniem w krzakach jednego strzelającego faceta.
I w ten sposób, myśląc wyłącznie o własnym przetrwaniu, Dickstein ocalił życie Alowi.
Cortone był wojakiem bodaj jeszcze mniej doświadczonym niż Dickstein, ale uczył się równie szybko. Mieli ze sobą wiele wspólnego: obu wychowała ulica, a teraz swą mądrość życiową dostosowywali do nowych warunków. Jakiś czas walczyli ramię w ramię, wspólnie klęli, śmiali się i gadali o kobietach. Kiedy wyspę zdobyto i rozpoczęto przygotowania do kolejnej ofensywy, wymknęli się po cichu i odwiedzili sycylijskich kuzynów Ala Cortone.
Na tych właśnie kuzynach skoncentrowało się obecnie zainteresowanie Dicksteina.
Pomogli mu już kiedyś, w 1948 roku. Wtedy zysk był pewny, więc Dickstein mógł zwrócić się do nich wprost. Teraz sprawa przedstawiała się inaczej: prosił o przysługę i nie mógł zaproponować nic w zamian. Wobec tego musiał udać się do Ala i przypomnieć o zaciągniętym dwadzieścia dwa lata temu długu wdzięczności.
Wcale nie był pewien, czy mu się powiedzie. Cortone stał się człowiekiem zamożnym. Jego wielki dom – w Anglii zasłużyłby sobie na miano rezydencji – otaczał pięknie utrzymany ogród i mur z bramą, której strzegli wartownicy. Na żwirowym podjeździe stały trzy auta, służby zaś było tyle, że Dickstein szybko stracił rachubę. Bogaty Amerykanin w średnim wieku o doskonałej pozycji wcale nie musiał chcieć się mieszać w śródziemnomorskie rozgrywki polityczne, nawet dla człowieka, który niegdyś ocalił mu życie.
Cortone wydawał się rad ze spotkania, co stanowiło dobry początek. Tak samo jak owej listopadowej niedzieli czterdziestego siódmego, klepali się po plecach i powtarzali:
– Jak się, bracie, miewasz?
Cortone zmierzył Dicksteina spojrzeniem od stóp do głów.
– Nic się nie zmieniłeś! Ja straciłem wszystkie włosy i utyłem o sto funtów, a ty nawet nie jesteś szpakowaty! Gdzie się podziewałeś?
– Osiedliłem się w Izraelu. Jestem kimś w rodzaju farmera. A ty?
– Robię interesy, rozumiesz? Chodź, pogadamy przy jedzeniu.
Posiłek był osobliwą imprezą. Przy końcu stołu siedziała pani Cortone, która przez cały czas trwała w absolutnym milczeniu: nikt się nie odzywał do niej i ona nie odzywała się do nikogo. Dwaj nie najlepiej wychowani młodzieńcy błyskawicznie załatwili się z jedzeniem, szybko wyszli, a po chwili dał się słyszeć przeraźliwy ryk towarzyszący wybuchowi spalin z rury wydechowej sportowego samochodu. Cortone pochłaniał olbrzymie ilości ciężkostrawnych włoskich potraw, które popijał raz po raz kieliszkami czerwonego kalifornijskiego wina. Najbardziej intrygującą postacią przy stole był doskonale ubrany mężczyzna o przebiegłej twarzy, który chwilami zachowywał się jak przyjaciel, chwilami jak doradca, chwilami zaś – służący; Cortone użył raz wobec niego określenia cosigiere.
Podczas kolacji nie rozmawiano o interesach – wspominano przygody wojenne. Cortone – który oczywiście gadał najwięcej – opowiadał między innymi o mistrzowskim numerze, który w 1948 roku Dickstein wykręcił Arabom. Słyszał o tym od kuzynów i był zachwycony tak samo jak oni. Powtarzaną kolejny raz historię ubarwiały nowe szczegóły.
Dickstein uznał, że jego wizyta sprawiła Alowi prawdziwą przyjemność. Może Cortone był znudzony dniem powszednim. Nic dziwnego, jeśli co wieczór spożywał kolację w towarzystwie milczącej żony, dwóch nieokrzesanych smarkaczy i doradcy o lisim obliczu. Dickstein ze wszystkich sił starał się podtrzymać atmosferę beztroskiej pogawędki; chciał, by w chwili, kiedy poprosi o przysługę, Cortone był w dobrym nastroju.
Po kolacji Cortone i Dickstein przeszli do gabinetu i rozsiedli się w skórzanych fotelach; kamerdyner przyniósł koniak i cygara. Dickstein odmówił jednego i drugiego.
– Kiedyś zdrowo pociągałeś – zauważył Cortone.
– Bo była ta cholerna wojna – odparł Dickstein. Kamerdyner opuścił pokój. Dickstein obserwował, jak Cortone sączy koniak i pociąga cygaro: przyszło mu na myśl, że Al je, pije i pali bez radości, jak gdyby w przekonaniu, że jeśli będzie to robił dostatecznie długo, doszuka się w końcu jakiegoś smaku. Dickstein przypominając sobie wspólne beztroskie chwile spędzone u sycylijskich kuzynów Ala; zaczął się zastanawiać, czy w otoczeniu tamtego pozostali jeszcze jacyś ludzie, na których naprawdę można się oprzeć.
Nagle Cortone wybuchnął głośnym śmiechem.
– Pamiętam co do minuty ten dzień w Oksfordzie! Hej, spiknąłeś się kiedyś z żoną tego profesora, tą Arabką?
– Nie – odparł Dickstein. – Ona już nie żyje.
– Przepraszam.
– Zdarzyła się przedziwna historia. Wróciłem tam, do tego domu nad rzeką, i spotkałem jej córkę… Wygląda dokładnie tak samo jak Eila przed laty.
– Poważnie? I… – Cortone rzucił w jego stronę chytre spojrzenie… – i spiknąłeś się z córką. Nie do wiary!
– W dodatku to nie żarty. Chcę się z nią ożenić. Oświadczę się jej podczas najbliższego spotkania.
– Zgodzi się?
– Nie jestem pewien. Chyba tak. Jestem od niej starszy.
– Wiek nie ma znaczenia. Tyle, że mógłbyś nabrać trochę ciała. Kobitki nie lubią chudzielców.
Rozmowa irytowała Dicksteina i pojął teraz, dlaczego Cortone zdecydowany był nie dopuścić, by zeszła na poważniejsze tematy. Może wynikało to z wieloletniego nawyku ględzenia o banalnych sprawach, żeby nie zdradzić się z czymś istotnym, może Cortone nie chciał, by Dickstein zorientował się, iż większa część jego “rodzinnych interesów” ma charakter przestępczy (co zresztą Dickstein bez trudu odgadł); a może w końcu istniało coś jeszcze, czego nie chciał ujawnić, jakieś tajemne rozczarowanie, które pragnął przemilczeć – tak czy inaczej, szczery, rozmowny, wrażliwy młodzieniec już bardzo dawno temu rozpłynął się w tym grubasie. Dicksteina okropnie korciło, by zapytać: powiedz, stary, co ci sprawia przyjemność, kogo kochasz, jak naprawdę ci się żyje.
Zamiast tego rzekł:
– Pamiętasz, co powiedziałeś mi w Oksfordzie?
– Jasne. Powiedziałem ci, że jestem twoim dłużnikiem, bo uratowałeś mi życie. – Cortone zaciągnął się cygarem.