Литмир - Электронная Библиотека

– Architektura, kurwa, jak z bajki – mruczał pod nosem Cortone.

Przechodniów prawie nie było, ale gdy uszli mniej więcej milę, Dickstein wskazał Cortonemu wysokiego mężczyznę w szaliku o barwach jednego z college’ów wokół szyi, idącego drugą stroną ulicy.

– To Rosjanin – powiedział i zawołał: – Hej, Rostow!

Rosjanin odwrócił się, pomachał ręką na powitanie i przeszedł na ich stronę ulicy. Miał włosy ostrzyżone jak rekrut, a jego ubranie – tanie, konfekcyjne – wisiało na nim, zbyt obszerne i niedopasowane. Cortone gotów był pomyśleć, że w tym kraju wszyscy są tak chudzi.

– Rostow Balliol, w tym samym college’u co ja – poinformował Dickstein. – Dawidzie Rostow, poznaj Alana Cortone. Al i ja byliśmy razem jakiś czas we Włoszech. Idziesz do Ashfordów?

Rosjanin uroczyście skinął głową.

– Za kielicha jestem gotów na wszystko.

– Czy pan też zajmuje się literaturą hebrajską? – zapytał Cortone.

– Nie – odparł Rostow. – Jestem tu po to, by studiować burżuazyjną ekonomię.

Dickstein zaśmiał się głośno. Cortone nie widział w tym nic zabawnego.

– Rostow jest ze Smoleńska – wyjaśnił Dickstein. – Należy do KPZR – Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.

Cortone nadal nie dostrzegał w tym nic do śmiechu.

– Sądziłem – powiedział – że w Rosji nikomu nie wolno wyjeżdżać za granicę.

Rostow wdał się w długie i pokrętne wyjaśnienia, z których miało wynikać, że jego ojciec był dyplomatą i w chwili wybuchu wojny przebywał w Japonii. Tym gorliwym wywodom towarzyszył od czasu do czasu chytry uśmieszek. Chociaż Rosjanin nie mówił biegle po angielsku, potrafił zdobyć się wobec Cortonego na ton protekcjonalnej wyższości. Cortone przestał go słuchać i wrócił myślą do Dicksteina, Jak to możliwe – rozważał – kochasz kogoś jak brata, razem z nim przelewasz na wojnie krew, a on potem znika, by studiować literaturę hebrajską, ty zaś w rezultacie dochodzisz do wniosku, że tak naprawdę zupełnie go nie znałeś.

– Czy zdecydowałeś się już na wyjazd do Palestyny? – zapytał na koniec Rostow Dicksteina.

– Do Palestyny? Po co? – zdziwił się Cortone. Dicksteina pytanie Rostowa wyraźnie speszyło.

– Nie, nie zdecydowałem się.

– A powinieneś – orzekł Rostow. – Państwo żydowskie może pomóc w demontażu resztek imperium brytyjskiego na Bliskim Wschodzie.

– Czy taka jest linia partii? – zapytał Dickstein z bladym uśmieszkiem.

– Owszem – odparł poważnie Rostow. – Jesteś socjalistą…

– W pewnym sensie.

– … a państwo żydowskie powinno być socjalistyczne. To istotna sprawa.

Cortone słuchał tego z niedowierzaniem.

– Arabowie mordują tam Żydów. Na miłość boską, Nat, dopiero co wyrwałeś się z łap Niemcom.

– Nie podjąłem jeszcze decyzji – powtórzył Dickstein z lekką irytacją. – Nie wiem, co zrobię. – Wydawało się, że nie ma ochoty dłużej o tym mówić.

Przyspieszyli kroku. Cortonemu zmarzła twarz, ale pocił się w zimowym mundurze. Dickstein i Rostow dyskutowali o pewnym haniebnym wydarzeniu. Niejaki Mosley – Cortone pierwszy raz słyszał to nazwisko – przyjechał do Oksfordu, by wygłosić przemówienie na cześć ofiar wojny. Jak się później okazało, był faszystą. Według Rostowa, incydent ten dowodził, o ile demokracja burżuazyjna bliższa jest faszyzmowi niż komunizmowi. Dickstein nie był tak zasadniczy; jego zdaniem, studentom, którzy zorganizowali to spotkanie, zależało po prostu na wywołaniu mocnego wrażenia.

Cortone słuchał i obserwował obu mężczyzn. Doprawdy, osobliwa z nich była para. Rostow: tyczkowaty, w szaliku przypominającym pasiasty bandaż, stawiający wielkie kroki w kusych spodniach o nogawkach powiewających jak chorągiewki. Obok Dickstein: drobny, o wielkich oczach, w okrągłych okularach i ubraniu z demobilu, chudy jak szkielet i ruchliwy. Cortone nie był intelektualistą, ale miał ucho wyczulone na wciskanie kitu. Obaj nie mówili szczerze tego, co myślą. Rostow używał sformułowań zaczerpniętych wprost z oficjalnych dogmatów, Dickstein zaś usiłował niefrasobliwym tonem zamaskować różnicę zdań. Kiedy bowiem śmiał się z Mosleya, przypominało to śmiech dziecka po nocnym koszmarze. W każdym razie ci dwaj prowadzili dyskusję zręcznie, ale bez większego zaangażowania; przypominało to pojedynek szermierczy na stępione szpady.

Dickstein spostrzegł wreszcie, że Cortone się nie odzywa, zaczął więc opowiadać o gospodarzu przyjęcia.

– Stephen Ashford jest może trochę ekscentryczny – powiedział – ale to naprawdę nietuzinkowy człowiek. Większość życia spędził na Bliskim Wschodzie. Miał niewielki kapitał, który przepuścił co do grosza. Odważył się nawet na tak szalony pomysł, by wyruszyć w podróż na wielbłądzie przez całą Pustynię Arabską.

– To akurat najmniejsze szaleństwo – zauważył Cortone.

– Żona Ashforda jest Libanką – wtrącił Rostow.

Cortone spojrzał na Dicksteina.

– Ona jest…

– Jest młodsza od niego – dokończył pośpiesznie Dickstein. – Ashford przywiózł ją do Anglii tuż przed wojną i został tu profesorem na wydziale semitystyki. Jeśli poda ci marsalę zamiast sherry, będzie to znak, że pora się żegnać.

– A goście o tym wiedzą? – zapytał Cortone.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Dickstein.

Cortone był prawie pewien, że dom okaże się mauretańską willą. Ujrzał jednak imitację stylu elżbietańskiego: białe ściany i zielone belkowanie. Ogród od frontu przypominał dżunglę. Trzej młodzi ludzie brukowaną dróżką doszli do domu. Zastali drzwi uchylone; prowadziły one do prostokątnego hallu. Z głębi domu dobiegał śmiech: przyjęcie już się zaczynało. Salon znajdował się za dwuskrzydłowymi drzwiami, które się rozwarły, a w nich ukazała się najpiękniejsza kobieta na świecie.

Cortone osłupiał. Pożerał ją dosłownie wzrokiem, kiedy zbliżała się, by ich powitać. Usłyszał głos Dicksteina:

– A to mój przyjaciel, Alan Cortone – i poczuł dotyk jej smukłej, śniadej ręki, ciepłej, suchej i drobnej. Nie miałby nic przeciw temu, żeby trwało to wiecznie.

Ale kobieta odwróciła się i wprowadziła ich do salonu. Dickstein szturchnął Cortonego w ramię i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Dobrze wiedział, co działo się w duszy przyjaciela. Cortone opanował się na tyle, by wymamrotać: – O rany!

Na małym stole, w szeregu, z wojskową precyzją ustawiono niewielkie kieliszki z sherry. Kobieta podała jeden Cortonemu.

– Przy okazji, jestem Eila Ashford – przedstawiła się z uśmiechem.

Cortone przypatrywał jej się z uwagą, kiedy rozdawała drinki. Jej uroda obywała się bez upiększeń: żadnego makijażu, proste, czarne włosy, biała suknia i sandały. W pewnym sensie ta kobieta była jakby naga; Cortone poczuł się skrępowany, ponieważ budziło się w nim zwierzę, kiedy na nią patrzył.

Sporo go kosztowało, żeby oderwać od niej oczy i rozejrzeć się wokół. Salon urządzony był elegancko, ale bez dbałości o szczegóły, co jest charakterystyczne dla ludzi, którzy – wedle własnego mniemania – żyją na pewnym poziomie. Na obrzeżach kosztownego perskiego dywanu widać było podłogę pokrytą szarym linoleum; ktoś naprawiał radio i porozrzucał części na stoliku; na tapetach odcinały się prostokąty po zdjętych obrazach; kilka kieliszków z sherry nie pasowało do kompletu. Co zaś do gości – było ich tutaj około tuzina.

Jakiś szykowny Arab w perłowoszarym garniturze oglądał drewniane rzeźby ustawione na gzymsie kominka. Eila Ashford zawołała go.

– Chcę wam przedstawić Jasifa Hasana. To przyjaciel moich rodziców – powiedziała – studiuje w Worcester College.

– Znam Dicksteina – odparł Hasan i przywitał się ze wszystkimi. Cortone pomyślał, że jest całkiem przystojny jak na czarnucha. I wyniosły – jak każdy czarnuch, który zarobił trochę forsy i bywa zapraszany przez białych.

– Pan z Libanu? – zapytał go Rostow.

– Z Palestyny.

– O! – ożywił się Rostow. – I co pan sądzi o ONZ-owskim planie podziału Palestyny?

– Jest bez sensu – odrzekł Arab, cedząc słowa. – Brytyjczycy muszą odejść, a wtedy mój kraj stanie się demokratycznym państwem.

– Ale wówczas Żydzi będą mniejszością – zauważył Rostow.

– W Anglii też są mniejszością. Czy to oznacza, że powinni otrzymać Surrey i urządzić tam własne państwo?

– Surrey nigdy do nich nie należało, w przeciwieństwie do Palestyny.

Hasan wzruszył ramionami.

– Było to wtedy, gdy Walijczycy rządzili Anglią, Anglicy Niemcami, a francuscy Normanowie zamieszkiwali Skandynawię. – Odwrócił się do Dicksteina. – Pan ma poczucie sprawiedliwości. Co pan o tym sądzi?

Dickstein zdjął okulary.

– Mniejsza o sprawiedliwość. Chciałbym mieć takie miejsce, które mógłbym nazwać swoim własnym.

– Nawet gdyby musiał pan zabrać mi moje?

– Do pana może należeć cała reszta Bliskiego Wschodu.

– Ale ja jej nie chcę.

– Ta dyskusja dowodzi, że podział jest nieunikniony – uciął Rostow.

Kiedy się tak spierali o Palestynę, Eila Ashford otworzyła paczkę papierosów. Cortone wziął jednego, potem podał Eili ognia.

– Długo pan zna Dicksteina? – spytała.

– Spotkaliśmy się w 1943 roku. – Obserwował jej ciemne wargi z papierosem. Nawet palić potrafiła pięknie.

– On mnie szalenie interesuje. – Delikatnie zdjęła okruszek tytoniu z czubka języka.

– Dlaczego?

– Nie tylko mnie. To przecież jeszcze chłopiec, a wygląda tak staro. Poza tym pochodzi z prostego środowiska, a bynajmniej nie onieśmielają go ci wszyscy Anglicy z wyższych sfer.

Cortone pokiwał głową.

– Właśnie stwierdzam, że tak naprawdę ja też go nie znam.

– Mój mąż uważa go za świetnego studenta.

– Nat uratował mi życie.

– Dobry Boże! – Eila Ashford baczniej przyjrzała się Cortonemu. Była zdumiona, że okazał się tak sentymentalny. W każdym razie postanowiła dać mu szansę. – Niechże mi pan o tym opowie.

Jakiś mężczyzna w średnim wieku ubrany w luźne sztruksowe spodnie dotknął jej pleców.

– No i jak tam, moja droga?

– Świetnie – odpowiedziała. – Panie Cortone, to mój mąż, profesor Ashford.

– Miło mi. – Cortone spojrzał na jego łysinę i wyjątkowo źle leżące ubranie. Spodziewał się raczej kogoś w typie słynnego pułkownika Lawrence’a. Pomyślał, że Nat mimo wszystko może mieć nadzieję.

3
{"b":"93938","o":1}