Uran należał do spółki belgijskiej o nazwie Société Générale de la Chimie. Była to jedna z korporacji trzęsących afrykańską kolonią Belgii, Kongiem Belgijskim, krajem obfitującym w materiały. Po wycofaniu się Belgów w 1960 roku spółka działała nadal. Ponieważ jednak było wiadomo, że ten, kto nie ustąpi z własnej woli, zostanie w końcu wyrzucony siłą, Chimie wszystkie swoje wysiłki skierowała na to, by jeszcze przed zatrzaśnięciem się wrót wywieźć tyle surowca, ile to tylko możliwe. Pomiędzy rokiem 1960 a 1965 w swojej rafinerii opodal granicy z Holandią zgromadziła znaczny zapas koncentratu rudy uranowej. Na nieszczęście spółki ratyfikowano tymczasem układ o zakazie prób z bronią jądrową i kiedy trzeba było ostatecznie wynosić się z Konga, reflektantów na uran było niewielu. Koncentrat leżał więc w silosie, zamrażając skąpe kapitały spółki.
W gruncie rzeczy F.A. Pedler nie używał do produkcji swych barwników wielkiej ilości uranu, lubił jednak swoisty hazard: cena była niska, zarobi parę groszy na oczyszczeniu towaru, a wreszcie, kiedy rynek materiałów rozszczepialnych znowu rozkwitnie – co, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, musiało nastąpić wcześniej czy później – zrobi doskonały interes. Odkupił więc od Chimie trochę uranu.
Nat Dickstein od razu polubił Pedlera. Niemiec był sprężystym siedemdziesięciotrzylatkiem z bujną czupryną i błyskiem w oku. Spotkali się w sobotę. Pedler, ubrany w krzykliwą kurtkę sportową i brunatne spodnie, dobrze władał amerykańskim angielskim; poczęstował Dicksteina kieliszkiem miejscowego szampana Sekt.
Początkowo byli wobec siebie ostrożni. W końcu podczas wojny, okrutnej dla nich obu, walczyli po przeciwnych stronach. Lecz Dickstein, który zawsze uważał, iż wrogiem nie były Niemcy, lecz faszyzm, przejmował się tylko ewentualnym zakłopotaniem Pedlera. I vice versa.
Dickstein uzgodnił spotkanie telefonicznie, dzwoniąc ze swojego hotelu w Wiesbaden. Telefonu tego wyczekiwano z niecierpliwością. Miejscowy konsul Izraela uprzedził Pedlera, że z wielką listą zakupów ma się niebawem zjawić pan Dickstein, wysoki stopniem oficer służb kwatermistrzowskich. Pedler zaproponował na sobotni poranek, kiedy nie będzie pracowników, krótkie zwiedzanie wytwórni, a potem lunch u siebie w domu.
Gdyby Dickstein naprawdę chciał kupić produkty firmy Pedlera, zwiedzanie powinno go zniechęcić: fabryczka – chaotyczne skupisko starych szop i zagraconych podwórek, nad którym unosił się wszechobecny smród – w niczym nie przypominała lśniącego modelu niemieckiej przedsiębiorczości.
Przesiedziawszy pół nocy nad podręcznikiem technologii chemicznych, Dickstein przygotował sobie kilka inteligentnych pytań na temat mieszadeł, przeładunku materiałów, kontroli jakości i pakowania. Liczył, że wszystkie błędy, które popełni, będzie mógł złożyć na karb problemów językowych. Chyba przyjął dobrą taktykę.
Była to dziwna sytuacja. Dickstein miał grać rolę sceptycznego, niezdecydowanego nabywcy, zachęcanego ze wszystkich sił przez oferenta. W rzeczywistości pragnął wciągnąć Niemca w układ, którego ani nie mógłby, ani nie chciał zerwać. Potrzebował uranu Pedlera, lecz nie zamierzał o niego prosić. Chodziło mu raczej o to, aby postawić Pedlera w sytuacji, w której prosperity Niemca zależałaby od jego, Dicksteina, dobrej woli.
Po oględzinach wytwórni pojechali nowym mercedesem Pedlera do stojącego na zboczu wzgórza obszernego domu w wiejskim stylu. Siedzieli przy wielkim oknie, popijając szampana, a Frau Pedler – urodziwa, pogodna niewiasta po czterdziestce – krzątała się w kuchni. Zapraszanie potencjalnego klienta na domowy obiad to nieco żydowski sposób załatwiania interesów, dumał Dickstein; ciekawe, czy Pedler o tym pomyślał.
Z okna rozpościerał się widok na dolinę. W jej głębi płynęła dostojnie szeroka rzeka, obok biegła wąska szosa. Na brzegu w małych skupiskach wznosiły się szare domki z okiennicami, winnice pięły się w górę ku domostwu Pedlera, omijały je i urywały się przy linii drzew. Gdybym miał zamieszkać w kraju o chłodnym klimacie, pomyślał Dickstein, wybrałbym takie miejsce.
– A zatem, cóż pan sądzi?
– O widoku czy o fabryce?
– Pedler uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– O jednym, i drugim.
– Widok jest wspaniały. Wytwórnia – mniejsza niż się spodziewałem.
Pedler zapalił papierosa. Był nałogowym palaczem i miał szczęście, że dożył siedemdziesiątki.
– Mała?
– Może powinienem wyjaśnić, czego właściwie szukam.
– Jeśli pan tak łaskaw.
– Otóż w tej chwili – rozpoczął swą historyjkę Dickstein – nasza armia kupuje środki myjące od rozmaitych dostawców: detergenty od jednego, zwykłe mydło od drugiego, rozpuszczalniki od trzeciego i tak dalej, i tak dalej. Usiłujemy zminimalizować wydatki, co można by zapewne osiągnąć, zawierając kontrakt z jednym tylko producentem.
Pedler uniósł brwi.
– To… – szukał w myślach właściwego określenia – bardzo poważne zlecenie.
– Obawiam się, że zbyt poważne dla pańskiej firmy – powiedział Dickstein, myśląc: Tylko nie powiedz, że też tak sądzisz!
– No, niekoniecznie. Nie posiadamy takich możliwości produkcyjnych tylko dlatego, że nie prowadziliśmy dotąd interesów na tak wielką skalę. Z pewnością dysponujemy odpowiednim potencjałem organizacyjnym i technicznym, przy dużym zaś zamówieniu hurtowym bez trudu uzyskamy kredyty na rozbudowę… w gruncie rzeczy wszystko zależy od konkretnych liczb.
Teczka Dicksteina stała obok krzesła. Teraz podniósł ją i otworzył.
– Oto specyfikacje – powiedział, podając Pedlerowi listę. – Plus ilości, jak też terminy dostaw. Zapewne będzie pan potrzebował czasu, by skonsultować się z zarządem i dokonać wstępnych kalkulacji…
– Ja jestem szefem – uśmiechnął się Pedler. – Z nikim nie muszę się konsultować. Proszę mi dać jutrzejszy dzień na kalkulację, poniedziałek na wizytę w banku. We wtorek zadzwonię i podam ceny.
– Słyszałem, że jest pan operatywnym kontrahentem.
– Małe firmy mają swoje dobre strony.
Frau Pedler wyłoniła się z kuchni i powiedziała:
– Obiad na stole.
***
Najdroższa Suzo,
nigdy dotąd nie pisałem listu miłosnego. Chyba również do żadnej kobiety nie powiedziałem “najdroższa”. Wierz mi, to coś wspaniałego.
Spędzam samotne popołudnie w obcym chłodnym mieście. Jest nawet ładne i ma wiele parków – siedzę teraz w jednym z nich, pisząc do Ciebie cieknącym długopisem na paskudnej zielonej papeterii. Innej nie mogłem dostać. Moja ławka stoi w przedziwnej altanie – kopulaste sklepienie na greckich kolumnach – która przypomina karuzelę albo domek letni, wzniesiony w angielskim wiejskim ogrodzie przez jakiegoś wiktoriańskiego ekscentryka. Przede mną rozciąga się trawnik, wokół rosną topole, z oddali słyszę orkiestrę dętą, grającą jakiś utwór Edwarda Elgara. W parku jest pełno ludzi z dzieciakami, piłek i psów.
Nie wiem, dlaczego opowiadam ci to wszystko. Bo tak naprawdę chcę tylko powiedzieć, że Cię kocham i pragnę spędzić z tobą całą resztę życia. Wiedziałem to już dwa dni po naszym spotkaniu. Wahałem się, czy Ci to powiedzieć, nie dlatego, że nie byłem pewny, ale…
Prawda jest taka, że bałem się, iż Cię spłoszę. Wiem, że mnie kochasz, ale wiem również, iż masz dwadzieścia pięć lat, a w tym wieku miłość przychodzi łatwo (ze mną jest na odwrót) i łatwo może odejść. Więc pomyślałem: spokojnie, spokojnie, niech mnie najpierw polubi, zanim poproszę, by powiedziała “na zawsze”. Teraz, po tylu tygodniach rozstania, nie jestem już zdolny do takiej przebiegłości. Po prostu muszę Ci powiedzieć, co czuję. Chcę tego “na zawsze” i nie widzę powodów, by to dłużej taić.
Stałem się innym człowiekiem. Wiem, że brzmi to trywialnie, ale kiedy się tego doświadcza, wcale trywialne nie jest. Inaczej teraz postrzegam życie, i to pod wieloma względami – o kilku wiesz, o innych kiedyś ci opowiem. Inna jest nawet tu, w tym dziwnym miejscu moja samotność i pustka aż do jutra. Nie twierdzę, że mi szczególnie doskwiera, lecz dawniej nawet by mi nie przyszło na myśl, aby ją rozpatrywać jako coś, co lubię albo nie. Dawniej nie miałem wyboru. Teraz zawsze jest coś, co wolałbym robić i właśnie Ty jesteś osobą, której wolałbym to robić. Przepraszam, chciałem napisać: z którą. To zresztą bez znaczenia. A w ogóle dość tych denerwujących tematów.
Wyjeżdżam stąd za parę dni, nie wiem jeszcze dokąd; nie wiem nawet – i to najgorsze ze wszystkiego – kiedy znów będę Cię mógł zobaczyć. Ale kiedy to nastąpi, wierz mi, nie spuszczę cię z oka przez dziesięć czy piętnaście lat. Nic z tego wszystkiego nie brzmi tak, jak brzmieć powinno. Chcę powiedzieć, co czuję, i nie potrafię dobrać słów. Chcę, byś wiedziała, jak to jest, gdy wiele razy w ciągu każdego dnia wyobrażam sobie twoją twarz, jak – widząc smukłą ciemnowłosą dziewczynę – oczekuję, wbrew rozsądkowi, że jakimś cudem okaże się Tobą, jak nieustannie wyobrażam sobie, co powiedziałabyś o widoku, artykule prasowym, małym człowieczku z wielkim psem, ładnej sukience; chcę, abyś wiedziała, jak rozpaczliwie pragnę idąc samotnie do łóżka poczuć cię obok siebie.
Bardzo cię kocham.
N.
***
Sekretarka Franza Pedlera zadzwoniła do Nata Dicksteina we wtorek rano i umówiła go z szefem na obiad.
Poszli do skromnej restauracji przy Wilhelmstrasse i zamiast wina zamówili piwo: to było spotkanie robocze. Dickstein z trudem powciągał niecierpliwość – to Pedler miał być stroną ubiegającą się o względy kontrahenta.
– No cóż, sądzę, że możemy spełnić pańskie wymagania – odezwał się Pedler.
Dickstein chciał krzyknąć “Hura!”, ale jego twarz nie wyrażała niczego. Pedler mówił dalej:
– Ceny, które podam panu za chwilę, są do przedyskutowania. Oczekujemy kontraktu pięcioletniego. Zamrozimy ceny na okres pierwszych dwunastu miesięcy; potem możemy je zaktualizować zgodnie z obowiązującym indeksem cen światowych na pewne surowce. Kara umowna za zerwanie kontraktu wyniosłaby dziesięć procent wartości rocznych dostaw.