Usiedli. Dickstein zapytał:
– Czy zawsze przychodzisz tu ze swoimi młodymi adoratorami?
Suza uśmiechnęła się chłodno.
– To pierwsza niedowcipna rzecz, jaką powiedziałeś.
– Poprawię się. – Chciał sam siebie kopnąć w kostkę.
– Co lubisz jeść? – spytała; przykry moment minął.
– W domu jadam pełnowartościowe, pożywne, wspólne posiłki. Poza krajem mieszkam w hotelach, a tam karmią samymi paskudztwami, świństwem, które uchodzi za haute cuisine. A ja lubię to, czego nie można nigdzie dostać: pieczony udziec jagnięcy, stek i pudding z cynaderek, gulasz z Lancashire.
– Wiesz, co w tobie lubię? – Uśmiechnęła się. – Nie masz pojęcia, co jest, a co nie jest modne. I wcale się tym nie przejmujesz.
Pomacał klapy marynarki.
– Nie podoba ci się mój garnitur?
– Szalenie mi się podoba. Musiał już wyjść z mody, kiedy go kupowałeś.
Zdecydował się na pieczoną wołowinę z patelni, Suza na wątróbkę sauté, którą zjadła z ogromnym smakiem. Zamówił butelkę burgunda: delikatniejsze wino nie pasowałoby do wątróbki. Jego wiedza o winie była jedyną rzeczą, której mógł się nie wstydzić w towarzystwie. Wypiła większą część butelki. On nie miał wielkiej ochoty.
Opowiedziała mu o swoich doświadczeniach z LSD.
– To było niezapomniane. Czułam całe swoje ciało, od środka i na zewnątrz. Słyszałam swoje serce. Skórę miałam absolutnie cudowną w dotyku. I te kolory, na wszystkim… Pozostaje pytanie, czy to prochy pokazały mi zdumiewające rzeczy, czy tylko sprawiły, że byłam zdumiona? Czy to nowy sposób widzenia świata, czy zaledwie połączenie doznań, których można by doświadczyć, jeśliby naprawdę zobaczyć świat na nowo?
– Czy potem nie potrzebowałaś tego więcej? – zapytał.
Pokręciła głową.
– Nie lubię aż tak tracić kontroli nad sobą. Ale cieszę się, że wiem, jak to jest.
– Właśnie dlatego nienawidzę się upijać. Utrata panowania nad sobą. Chociaż wiem, że to nie ta sama konkurencja. Ale cóż, kiedy parę razy się upiłem, jakoś nie czułem, żebym znalazł klucz do istoty wszechrzeczy.
Machnęła ręką na znak, że to nie najważniejsze. Była to długa, smukła ręka Eili, i nagle Dickstein przypomniał sobie ten gest: dokładnie taki sam, pełen wdzięku, widywał kiedyś u tamtej.
– Nie wierzę, żeby narkotyki mogły rozwiązać problemy tego świata – powiedziała.
– A w co wierzysz, Suza?
Zawahała się, patrząc na niego z uśmiechem.
– Wierzę, że jedyne, czego nam potrzeba, to miłość. – Mówiła to takim tonem, jakby już zawczasu chciała się obronić przed spodziewanym szyderstwem.
– Taka filozofia bardziej pasuje do bawiących się londyńczyków niż do walczących Izraelczyków.
– Chyba nie ma sensu cię nawracać.
– Powinienem być szczęśliwy.
Spojrzała mu w oczy.
– Nigdy nie wiesz, jakie szczęście może cię spotkać.
Popatrzył na menu i rzekł:
– Na przykład truskawki.
– Powiedz mi, kogo kochasz, Nathanielu? – spytała nagle.
– Starą kobietę, dziecko i ducha – odpowiedział szybko, bo sam sobie zadawał takie pytanie. – Stara kobieta nazywa się Ester i pamięta pogromy w carskiej Rosji. Dziecko to chłopiec imieniem Motie. Lubi Wyspę Skarbów. Jego ojciec zginął w czasie wojny sześciodniowej.
– A duch?
– Masz ochotę na truskawki?
– Tak, poproszę.
– Ze śmietaną?
– Nie, dzięki. Nie chcesz powiedzieć mi o duchu?
– Powiem ci, jak tylko sam będę wiedział.
Jak zwykle w czerwcu truskawki były znakomite.
– Teraz ty powiedz, kogo kochasz – poprosił Dickstein.
– Tak. – Zastanowiła się chwilę. – Tak… – powtórzyła i położyła łyżeczkę. – Cholera, Nathaniel, myślę, że kocham ciebie.
***
Jej pierwsza myśl: Co, u diabła, strzeliło mi do głowy? Dlaczego to powiedziałam? Potem pomyślała: Wszystko jedno, powiedziałam prawdę. A na koniec: Ale dlaczego go kocham?
Nie wiedziała dlaczego, wiedziała za to kiedy. Dwa razy zdołała; wejrzeć w niego i zobaczyć prawdziwego Dicksteina: raz, kiedy mówił o londyńskich faszystach w latach trzydziestych, i drugi raz, kiedy wspomniał o chłopcu, którego ojciec zginął na wojnie sześciodniowej. W obu przypadkach zrzucił maskę. Myślała, że ujrzy małego przestraszonego człowieczka, dygocącego w kącie. A tymczasem okazywał się silny, pewny siebie i zdeterminowany. W takich momentach wyczuwała jego siłę, tak jak czuje się intensywny zapach. Aż jej się zakręciło w głowie.
Ten mężczyzna był tajemniczy, intrygujący i silny. Chciała zbliżyć się do niego, poznać jego umysł, jego skryte myśli. Chciała dotykać jego szczupłego ciała i czuć uścisk jego mocnych rąk. I patrzeć w jego smutne brązowe oczy, gdy krzyczy z rozkoszy. Pragnęła jego miłości. Coś takiego nie zdarzyło jej się nigdy przedtem.
***
Nat Dickstein wiedział, że to wszystko nie tak. Suza ustaliła swój stosunek do niego, kiedy miała pięć lat, a on był tym dorosłym, który umiał rozmawiać z dziećmi i kotami. Teraz wykorzystywał to dziecięce uczucie.
Kochał Eilę, która nie żyła. Było coś niezdrowego w jego stosunku do córki, tak do niej podobnej. Był nie tylko Żydem, lecz także Izraelczykiem. Nie tylko Izraelczykiem, ale i agentem Mosadu. Zwłaszcza on nie powinien kochać tej dziewczyny, pół-Arabki.
Zawsze gdy piękna dziewczyna zakochuje się w szpiegu, szpieg musi zadać sobie pytanie, dla jakiego wrogiego wywiadu ta dziewczyna może pracować.
Przez lata, ilekroć jakaś kobieta zwracała na niego uwagę, Dickstein wynajdywał podobne przyczyny, żeby odpłacać jej chłodem, i wcześniej czy później ona to pojmowała, odchodziła. A to, że Suza przechytrzyła jego podświadomość, atakując zbyt szybko, by dał radę się obronić, stanowiło dodatkowy powód do podejrzliwości.
Wszystko nie tak. Ale Dickstein nie dbał o to.
***
Taksówką pojechali do mieszkania, w którym miała zostać na noc. Zaprosiła go – właściciele, jej znajomi, wyjechali na wakacje – i poszli do łóżka. I wtedy właśnie zaczęły się problemy.
Z początku Suza myślała, że jest aż nazbyt podniecony, gdy stojąc w małym przedpokoju obejmował ją i całował mocno, brutalnie. I kiedy jęczał: – Och, Boże – gdy wzięła jego ręce i położyła na swoich piersiach. Zaświtała jej cyniczna myśl: już to przerabiałam, tak go podbiła moja uroda, że po prostu mnie zgwałci, a w pięć minut po wejściu do łóżka zaśnie jak kamień i zacznie chrapać. Oderwała się od niego i spojrzała mu w oczy – łagodne, duże, brązowe. Pomyślała: cokolwiek się zdarzy, to nie będzie tak.
Zaprowadziła go do małej sypialni z oknem na podwórko. Zatrzymywała się tu tak często, że czuła się jak u siebie. W szafie i szufladach miała nawet trochę swoich rzeczy. Usiadła na brzegu wąskiego łóżka i zrzuciła buty. Dickstein stał w drzwiach. Patrzył, czekał. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
– Rozbierz się – powiedziała.
Zgasił światło.
Była zaintrygowana: trafiło ją to jak pierwszy w życiu odlot po marihuanie. Jaki on jest naprawdę? Jest chłopakiem z londyńskiego przedmieścia, ale Izraelczykiem. Czterdziestoletnim chłopcem. Drobnym mężczyzną, silnym jak koń. Trochę nietaktownym i nerwowym, ale jednocześnie opanowanym i niezwykle mocnym. Jak taki ktoś zachowuje się w łóżku?
Wśliznęła się pod prześcieradło, dziwnie rozczulona, że on chce się kochać po ciemku. Położył się obok i całował ją, teraz już delikatnie. Przebiegała rękami po jego mocnym, kościstym ciele i rozchylała usta do pocałunków. Po krótkim wahaniu odpowiedział tym samym. Domyśliła się, że nigdy przedtem tak się nie całował, a przynajmniej od bardzo dawna.
Dotykał jej teraz czule końcami palców, odkrywał jej dało, westchnął: – Och! – ze zdziwieniem w głosie, gdy natrafił na sterczący sutek. Jego pieszczoty nie miały w sobie nic z tej łatwej rutyny, którą tak dobrze znała. Był jak… – no tak, jak prawiczek. Na tę myśl uśmiechnęła się w ciemności.
– Masz takie piękne piersi – powiedział.
– Ty też – odrzekła dotykając go.
Magia zaczęła działać i Suza utonęła w doznaniach. Jego szorstka skóra, włosy na nogach, nieuchwytny męski zapach. Nagle wyczuła w nim zmianę. Przez moment myślała, że jej się zdaje, bo wciąż ją pieścił, ale wiedziała, że teraz było to mechaniczne. Myślał o czymś innym. Straciła go.
Już miała coś powiedzieć, gdy naraz odsunął ręce i szepnął:
– Nic z tego. Nie mogę.
Poczuła lęk i przemogła go. Bała się, nie o siebie, (Poznałaś, dziewczyno, w życiu dość twardych kutasów, nie licząc kilku sflaczałych), ale o niego, o jego reakcje, poczucie klęski albo wstyd i…
Objęła go obiema rękami i przytuliła mocno.
– Cokolwiek zrobisz, proszę, nie odchodź.
– Nie odejdę.
Chciała zapalić światło, żeby zobaczyć jego twarz, ale teraz byłoby to nie na miejscu. Przylgnęła policzkiem do jego piersi.
– Masz gdzieś żonę?
– Nie.
Wysunęła język, dotknęła nim jego skóry.
– Pomyślałam, że może czujesz się winny z jakiegoś powodu. Na przykład, że jestem pół-Arabką?
– Nie sądzę.
– Albo że jestem córką Eili Ashford. Kochałeś ją, prawda?
– Skąd wiesz?
– Z tego, jak o niej mówisz.
– Och. Nie czuję się winny z takich powodów, ale coś jest nie tak, pani doktor.
– Mmm. – Wychodził ze swojej skorupy. Całowała jego pierś. – Czy możesz mi coś powiedzieć?
– Chyba tak.
– Kiedy ostatnio się kochałeś?
– W czterdziestym czwartym.
– Żartujesz! – Była autentycznie zaskoczona.
– To pierwsza niedowcipna rzecz, jaką powiedziałaś.
– Ja… masz rację. Przepraszam – zawahała się. – Ale dlaczego?
Westchnął.
– Nie mogę… nie potrafię o tym mówić.
– Ale musisz. – Sięgnęła do nocnej lampki i zapaliła światło. Dickstein zamknął oczy. Oparła się na łokciu i ciągnęła: – Posłuchaj. Nic nas nie krępuje. Jesteśmy dorośli, nadzy, leżymy w łóżku i jest tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy rok. Cokolwiek na ciebie działa, nie ma w tym nic złego, naprawdę.