Mogą jednak połapać się wcześniej. No i wciąż pozostaje nie rozwiązany problem wywiezienia ładunku z kraju. Mimo to Dicksteinowi rysował się już pewien plan, więc czuł się trochę pewniej.
Wykład skończył się. Słuchacze zadali kilka chaotycznych pytań, po czym wycieczka gromadnie wróciła do autobusu. Dickstein usiadł z tyłu.
– To moje miejsce – zwróciła się do niego jakaś kobieta w średnim wieku, ale on bezczelnie wbił w nią kamienne spojrzenie, tak że w końcu dała za wygraną i odeszła.
Podczas drogi powrotnej Dickstein bez przerwy wyglądał przez tylne okno. Gdy przejechali około mili, szary opel wyskoczył z bocznej drogi i ruszył za autobusem. Dobre samopoczucie Dicksteina zniknęło.
***
Rozpoznano go. Musiało się to stać albo tu, albo w Luksemburgu; prawdopodobnie w Luksemburgu. Najpewniej za sprawą Jasifa Hasana – Hasan niewątpliwie mógłby być agentem – albo kogoś innego. Śledzono go chyba raczej dla zasady, po prostu z ciekawości, jako że nie było sposobu – a może był? – żeby do wiedzieć się, co zamierza. Musiał ich zatem zgubić.
Spędził dzień w mieście leżącym w pobliżu elektrowni i w jego najbliższych okolicach, jeżdżąc autobusem, taksówką lub wynajętym samochodem albo spacerując. Pod koniec dnia rozpoznawał trzy pojazdy – szarego opla, zniszczony mały mikrobus i niemieckiego forda – oraz pięciu mężczyzn z grupy, która go śledziła. Z wyglądu przypominali trochę Arabów, ale w tej części Francji wielu kryminalistów pochodziło z Północnej Afryki: można było wynająć miejscowych pomocników. Liczebność grupy tłumaczyła, dlaczego wcześniej nie wyczuł, że jest śledzony. Tamci mogli ustawicznie zmieniać samochody i osoby. Wycieczka do elektrowni, długa jazda tam i z powrotem wiejską, mało uczęszczaną drogą sprawiła, że i oni się w końcu zdemaskowali.
Nazajutrz wyjechał z miasta. Ford przejechał za nim kilka mil, potem zastąpił go szary opel. W każdym samochodzie siedziało dwóch ludzi. Pewnie było jeszcze dwóch w mikrobusie i jeden w hotelu.
Opel wciąż jeszcze mu towarzyszył, gdy Dickstein znalazł się przy wiadukcie dla pieszych; licząc od tego miejsca, na przestrzeni czterech czy pięciu mil nie odchodziły od autostrady żadne boczne drogi. Dickstein podniósł kołnierz, zatrzymał samochód, naciągnął kaptur. Rozglądał się przez kilka minut. Szary opel rozpłynął się gdzieś przed nim, a ford przejechał obok minutę później. Ford będzie czekał przy następnej bocznicy, a opel wróci z przeciwnej strony drogi, żeby zobaczyć, co się dzieje z Dicksteinem. Zgodnie z podręcznikiem tak właśnie należało uczynić w podobnej sytuacji.
Dickstein miał nadzieję, że ci ludzie będą się trzymać wskazówek z podręcznika, bo inaczej jego plan nie powiedzie się. Wyjął z bagażnika składany trójkątny znak ostrzegawczy i ustawił go za tylnym kołem.
Opel przemknął przeciwną stroną autostrady. Działali zgodnie z jego przewidywaniami.
Dickstein ruszył przed siebie. Gdy tylko zszedł z autostrady, złapał pierwszy autobus, jaki się nadarzył, i wrócił nim do miasta. W czasie drogi zauważył kilkakrotnie każdy z trzech pojazdów wywiadowczych. Pozwolił sobie na mały, może trochę przedwczesny triumf: o to mu właśnie chodziło.
W mieście wziął taksówkę i kazał się zawieźć w pobliże swego samochodu, wysiadł jednak po drugiej stronie autostrady. Minął go opel, a potem jadący w odległości kilkuset jardów za nim ford.
Dickstein zaczął biec. Był w dobrej kondycji po wielu miesiącach pracy na świeżym powietrzu w kibucu. Szybko wbiegł na wiadukt dla pieszych, przebiegł go i popędził wzdłuż krawężnika po drugiej stronie drogi. Zdyszany i spocony dopadł swego porzuconego samochodu w ciągu niespełna trzech minut.
Mężczyzna z forda wyskoczył i zaczął go gonić. Wiedział już, że dał się nabrać. Ford ruszył. Mężczyzna zawrócił i wskoczył do wozu, gdy ten nabierał szybkości, włączając się w monotonny ruch drogowy.
Dickstein wskoczył do samochodu. Pojazdy prześladowców znajdowały się teraz po przeciwnej stronie autostrady; będą musiały dojechać aż do następnego skrzyżowania, zanim zawrócą i ruszą za nim. Przy szybkości sześćdziesięciu mil na godzinę zajmie im to dziesięć minut; znaczyło to, że ma nad nimi co najmniej pięć minut przewagi. Już go nie złapią.
Odetchnął głęboko, kierując się w stronę Paryża i nucąc jednostajną śpiewkę, znaną z boisk piłkarskich West Ham: “Spoko, spoko, spokoo…”
***
Kiedy dowiedziano się w Moskwie o arabskiej bombie atomowej, wybuchła nieprawdopodobna panika. Ministerstwo Spraw Zagranicznych wpadło w panikę, ponieważ nie słyszało o tym wcześniej, KGB wpadło w panikę, ponieważ nie usłyszało o tym pierwsze, ludzie z sekretariatu partii wpadli w panikę, ponieważ ostatnią rzeczą, której by pragnęli, była kolejna awantura między Ministerstwem Spraw Zagranicznych a KGB o to, kto zawinił. Poprzednia zamieniła życie na Kremlu w piekło na okres jedenastu miesięcy.
Na szczęście Egipcjanie wybrali taki sposób ogłoszenia swoich rewelacji, że stwarzało to pewną możliwość manewru. Chcieli mianowicie utrzymać wersję, że zgodnie z zasadami dyplomacji nie są zobowiązani do informowania sojuszników o swych tajnych przedsięwzięciach oraz że pomoc techniczna, o którą proszą, nie stanowi klucza do ich sukcesu. Można by to ująć w następujący sposób: “Drobiazg, budujemy akurat reaktor jądrowy w celu uzyskania plutonu do bomby atomowej, aby zmieść Izrael z powierzchni ziemi, nie pomoglibyście nam?” Wiadomość, zręcznie sformułowana i ugarnirowana dyplomatycznymi frazesami, została przekazana w niecodzienny sposób, pod sam koniec oficjalnego spotkania ambasadora Egiptu w Moskwie z szefem biura do spraw Bliskiego Wschodu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
Szef biura, otrzymawszy wiadomość, bardzo długo i starannie rozważał, co powinien uczynić z tą informacją. Jego pierwszym obowiązkiem było przekazanie nowiny przełożonemu, który następnie powinien ją przekazać sekretariatowi partii. Wówczas jednak zaszczyt przekazania informacji przypadłby jego szefowi, który również nie przepuściłby okazji zakasowania KGB. Czy nie był to znakomity sposób na wyciągniecie z całej tej afery własnych korzyści?
Wiedział, że najlepszym sposobem, aby dostać się na Kreml jest sprawienie, by KGB czuło się wobec niego w pewien sposób zobowiązane. Teraz znajdował się na pozycjach osoby wyświadczającej chłopakom wielką przysługę. Gdyby uprzedził ich o wiadomości otrzymanej od ambasadora Egiptu, mieliby trochę czasu, żeby się przygotować i udać, że wiedzieli wszystko o arabskiej bombie atomowej i sami zamierzali to ujawnić.
Włożył płaszcz planując, że wyjdzie i zadzwoni do KGB z budki telefonicznej, na wypadek gdyby jego telefon był na podsłuchu – po czym zdał sobie sprawę z własnej głupoty, bo przecież zamierzał telefonować do KGB, czyli do tych, którzy właśnie podsłuchują. Zdjął zatem płaszcz i skorzystał z biurowego telefonu.
Urzędnik KGB, z którym rozmawiał, równie świetnie orientował się w działaniu tego systemu. Wywołał w budynku KGB ogromne zamieszanie. Najpierw zadzwonił do sekretarki swego szefa i poprosił o pilne piętnastominutowe spotkanie. Starannie unikał rozmowy z samym szefem. Wykonał pół tuzina ogromnie hałaśliwych rozmów telefonicznych oraz rozesłał sekretarki i gońców, aby biegali po budynku, roznosili notatki i uzupełniali kartoteki. Ale jego genialnym posunięciem był porządek dzienny. Tak się złożyło, że program dnia następnego spotkania komitetu politycznego do spraw Bliskiego Wschodu został sporządzony poprzedniego dnia i właśnie w tym momencie był na powielaczu. Urzędnik wycofał program i na samej górze dodał nowy punkt: “Najnowsze osiągnięcia zbrojeniowe Egiptu – raport specjalny”, a pod nim umieścił nazwisko w nawiasie. Następnie polecił powielenie nowego programu z datą z poprzedniego dnia i rozesłał go do zainteresowanych departamentów jeszcze tego popołudnia.
Kiedy się upewnił, że połowa Moskwy kojarzy z nowymi wiadomościami jego nazwisko, zdecydował się zobaczyć z szefem.
Tego samego dnia nadeszły nieco mniej alarmujące nowiny. W ramach rutynowej wymiany informacji między wywiadem egipskim a KGB Kair wysłał wiadomość, że agent izraelski nazwiskiem Nat Dickstein został zauważony w Luksemburgu i aktualnie znajduje się pod nadzorem. Ze względu na okoliczności w raporcie przykładano do tego mniejszą wagę niż należało. Tylko jeden człowiek w KGB żywił niejasne podejrzenie, że te dwa wydarzenia mogą być ze sobą powiązane. Nazywał się Dawid Rostow.
***
Ojciec Dawida Rostowa był dyplomatą niższej rangi. Nie zrobił większej kariery ze względu na brak odpowiednich powiązań, zwłaszcza z tajną policją. Wiedząc o tym, młody Rostow, zgodnie z żelazną logiką, którą kierował się przez całe życie, wstąpił do NKWD, które później przeistoczyło się w KGB.
W Oksfordzie znalazł się, gdy już był agentem. W tych idealistycznych czasach, kiedy Rosja właśnie wygrała wojnę i świat nie orientował się jeszcze w rozmiarach stalinowskich czystek, w wielkich uniwersytetach angielskich dojrzewała nowa generacja współpracowników wywiadu radzieckiego. Rostow skaptował paru ludzi, jeden z nich stale przysyłał tajne informacje z Londynu w 1968 roku. Z Natem Dicksteinem nie udało się.
Młody Dickstein był chyba z przekonań socjalistą. Rostow pamiętał, że jego osobowość pasowała do roli wywiadowcy: był zamknięty w sobie, napięty i nieufny. Rostow przypominał sobie dyskusje na temat Bliskiego Wschodu. On, Dickstein, profesor Ashford i Jasif Hasan rozmawiali w zielono-białym domu nie opodal rzeki. Mecze szachowe między Dicksteinem i Rostowem były zawsze twardą walką.
Dickstein nie był jednak nawiedzonym idealistą, ani nie miał ewangelicznej duszy. Był pewien własnych przekonań, ale nie chciał nawracać reszty świata. Większość kombatantów prezentowała taką właśnie postawę. Zdarzało się, że Rostow podsuwał im przynętę:
– Oczywiście, jeśli naprawdę chcesz przyłączyć się do walki o socjalizm, musisz pracować dla Związku Radzieckiego.
Ale tamci odpowiadali:
– Gówno prawda.