Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 10. Schwytani!

– Bob, czy jesteś ranny?

Jupiter klęczał nad dziurą, nieoczekiwanie otwierającą się w ziemi. W dole było coś w rodzaju piwnicy z półkami wzdłuż ścian. Ledwie mógł dostrzec Boba, który podniósł się na kolana i zaklął.

– Niech to diabli!

– Czy coś ci się stało?

Bob stanął i skulił ramiona.

– Nie, chyba nic.

Jupiter położył się na ziemi i wyciągnął do niego rękę. Bob chwycił ją, postawił nogę na półce i starał się unieść w górę. Drewniana półka złamała się pod jego ciężarem i spadł na plecy, niemal wciągając Jupe'a za sobą.

– Do diabła! -zaklął znowu i znieruchomiał, gdyż nagle padł na niego silny snop światła.

– Nie ruszać się! – powiedział młodszy lokator Domu na Wzgórzu.

Jupiter się nie ruszył, a Bob został tam, gdzie był. Siedział na dnie dziury, wpatrując się w postać powyżej przegniłych półek.

– Co wy właściwie tutaj robicie? – zapytał mężczyzna.

Tylko Jupiter Jones potrafił przybrać ton pełen godności, leżąc rozciągnięty jak długi na brzuchu.

– Dokładałem właśnie starań, żeby wydobyć mojego przyjaciela z tej dziury. Jeśli zechce mi pan pomóc, będziemy mogli ustalić, czy nie jest ranny.

– Ach, ty bezczelny…! – zaczął mężczyzna, ale urwał, słysząc głęboki śmiech.

– Uspokój się, Dimitriew. – Łysy nieznajomy zbliżył się do dziury i ukląkł z zadziwiającą jak na jego tuszę łatwością. – Czy możesz złapać mnie za rękę? – zapytał Boba. – Nie ma tu drabiny.

Bob wstał, wyprężył się i w ciągu sekundy łysy wyciągnął go z dziury i postawił na nogi.

– No, jak się czujesz? – zapytał. – Kości całe? To dobrze. Przykra rzecz połamać kości. Pamiętam wypadek, kiedy koń, na którym jechałem, przewrócił się. Minęły dwa miesiące, nim mogłem znowu dosiąść konia. Leżałem unieruchomiony, zupełnie bezczynnie. – Zamilkł i po chwili dodał chłodno: – Naturalnie niezdarnego konia zastrzeliłem.

Boba ścisnęło w gardle, a Jupiter poczuł gęsią skórę na rękach.

– Klaus Kaluk nie ma cierpliwości do fuszerów – powiedział młodszy mężczyzna.

Jupiter podniósł się powoli i otrzepał ubranie.

– Klaus Kaluk? – zapytał.

– Należy mówić generał Kaluk – poinformował go młodszy.

Jupiter zobaczył nagle, że oprócz latarki trzyma on w ręce także pistolet.

– Generał Kaluk – Jupiter skinął łysemu głową, a następnie zwrócił się do drugiego: – i pan Dimitriew.

– Skąd wiesz?

– Generał Kaluk tak pana nazwał – odpowiedział Jupiter.

Generał zachichotał.

– Masz ostry słuch, mój pulchny przyjacielu. Interesują mnie chłopcy z dobrym słuchem. Dużo wpada im w ucho. Może wejdziemy do domu i porozmawiamy o tym, co mogłeś dzisiaj usłyszeć?

– Jupe, naprawdę nie ma po co – powiedział szybko Bob. – Czuję się świetnie i możemy już iść i…

Dimitriew zrobił gwałtowny manewr swoim pistoletem i Bob umilkł.

– Byłoby wysoce niesłuszne zostawianie tej dziury na waszym podwórzu – oświadczył Jupiter. – Inni członkowie Klubu Łazików “Chaparral” mogą przechodzić tędy i znowu ktoś do niej wpadnie. Pan byłby za to odpowiedzialny, panie Dimitriew. Czy też może generał Kaluk?

Łysy generał znowu się roześmiał.

– Masz niezły rozum w głowie, przyjacielu. Słusznie, odpowiedzialność spadłaby na nas, a połamane kości, jak już mówiłem, przykra rzecz. Dimitriew, za stajnią leży kilka desek.

– Myślę, że to jest garaż, nie stajnia – wtrącił Bob.

– Mniejsza o to. Weź deski i przykryj tę dziurę – spojrzał w dół na połamane półki i na ubitą ziemię. – Zdaje się, że to przedłużenie fundamentów pod ogrodem. Przypuszczalnie piwnica do przechowywania wina.

Dimitriew przywlókł dwie grube deski, brudne i mokre, i rzucił je byle jak w poprzek dziury.

– No, to powinno wystarczyć na razie – powiedział generał Kaluk. – A teraz możemy pójść do domu i opowiecie mi o tym Klubie Łazików. Chciałbym też wiedzieć, jak się nazywacie i dlaczego wybraliście się na przechadzkę po cudzej własności.

– Z całą przyjemnością wszystko powiemy – odrzekł Jupiter.

Dimitriew wskazał im kuchenne drzwi, a generał Kaluk poszedł przodem. Przeszli przez zakurzoną i niezdatną do użytku kuchnię i udali się do biblioteki. Generał zajął swoje miejsce przy stoliku do kart i nakazał Jupiterowi i Bobowi usiąść na jednym ze składanych łóżek.

– Nie możemy wam oferować wielkiego poczęstunku – powiedział. Jego łysa głowa błyszczała w świetle płynącym z kominka. – Może napijecie się gorącej herbaty?

Jupiter potrząsnął głową.

– Dziękuję, nie piję herbaty.

– Ach, tak. Zapomniałem, że amerykańskie dzieci nie piją ani herbaty, ani kawy… ani wina. Tylko mleko, prawda?

Jupiter skinął głową.

– No cóż, mleka nie mamy. – Generał zwrócił się do swego towarzysza, który stał przy nim. – Dimitriew, czy słyszałeś o Klubie Łazików “Chaparral”?

– Nie, nigdy.

– To miejscowy klub – powiedział Jupiter szybko. – Milej chodzić wśród zarośli za dnia, ale czasami lubimy się wypuścić wieczorem. Słychać wtedy zwierzęta, jak przemykają się w poszyciu. Czasami, kiedy postoi się pewien czas nieruchomo, można je także zobaczyć. Raz widziałem jelenia i kilka razy przebiegł mi drogę skunks.

– Fascynujące – wtrącił Dimitriew. – Pewnie obserwujecie także ptaki?

– W nocy nie – odparł Jupiter zgodnie z prawdą. – Czasem usłyszy się sowę, ale trudno ją zobaczyć. Za to w dzień chaparral wręcz żyje ptakami, jednak…

Generał podniósł rękę.

– Poczekaj, chaparral. Nigdy nie słyszałem tego słowa. Czy możesz mi wyjaśnić, co to jest?

– To specjalny rodzaj zarośli, występujący na południu Ameryki. Składają się nań rośliny, które widzi pan na stokach naszych wzgórz. Karłowate drzewa i krzewy, niewyrośnięte dęby i jałowce, i szałwia… Są to rośliny niezwykle wytrzymałe. Mogą przetrwać przy bardzo niewielkiej ilości opadów. Kalifornia jest jednym z nielicznych rejonów, gdzie chaparral występuje, stąd zainteresowanie nim jest olbrzymie.

Bob w milczeniu podziwiał przyjaciela, który powtarzał niemal dosłownie artykuł o chaparralu z ostatniego numeru tygodnika “Naturę”.

Bob wiedział, że nawet aktorzy maja trudności z zapamiętaniem swoich kwestii, ale w końcu Jupe był aktorem już we wczesnym dzieciństwie. Mówił teraz i mówił. Opisywał zapach chaparralu na wiosnę po deszczu, tłumaczył znaczenie roślin, których korzenie umacniają zbocza wzgórz. Wreszcie generał Kaluk powstrzymał go.

– Wystarczy, podzielam twój podziw. Dzielne zarośla, jeśli można tak powiedzieć o roślinach. Chciałbym jednak przejść do sedna sprawy, jeśli łaska. Jak się nazywacie?

– Jupiter Jones.

– Bob Andrews.

– Dobrze, a teraz powiecie mi, co robiliście w moim ogrodzie.

– Szliśmy na skróty – powiedział Jupiter zgodnie z prawdą – przecinką ogniową przez wzgórze. Chcieliśmy przeciąć pana ogród, żeby się dostać na drogę do szosy.

– Ta droga jest prywatna.

– Wiemy, proszę pana, ale Dom na Wzgórzu stał pusty przez tyle lat, że ludzie przyzwyczaili się korzystać z tej drogi.

– Będą się musieli odzwyczaić – oznajmił generał. – Myślę, Jupiterze Jonesie, że spotkaliśmy się już przedtem.

– Może nie dosłownie. Pan Dimitriew pytał mnie wczoraj o drogę.

– Ach tak. Widziałem cię z jakimś starym człowiekiem z brodą. Kto to taki?

– Nazywamy go garncarzem. O ile wiem, ma na nazwisko Aleksander Porter.

– To twój znajomy?

– Tak, znam go – przytaknął Jupiter. – Wszyscy w Rocky Beach go znają.

Generał skinął głową.

– Chyba o nim słyszałem – odwrócił się do Dimitriewa i blask od kominka oświetlił jego opaloną twarz. Jupiter dostrzegł na jego policzkach delikatną sieć zmarszczek. Kaluk nie był człowiekiem bez wieku. Był stary. – Dimitriew, czy to nie ty mówiłeś mi o słynnym rzemieślniku z Rocky Beach, który robi garnki?

– Także inne rzeczy – wtrącił Bob.

– Bardzo chciałbym go poznać – nie było to pytanie, ale generał zawiesił głos, jakby czekał na odpowiedź.

Jupiter i Bob nie odezwali się.

– Jego sklep jest u stóp tego wzgórza – powiedział wreszcie generał.

– Tak – potwierdził Jupiter.

– Ma teraz gości – ciągnął generał. – Młodą kobietę i chłopca. Może się mylę, ale chyba pomagałeś im tam dzisiaj.

– Zgadza się.

– Sąsiedzka przysługa niewątpliwie. Znasz ich?

– Nie, proszę pana. Są przyjaciółmi garncarza, ze środkowo-zachodniej części kraju.

– Przyjaciółmi – powtórzył generał. – Jak miło mieć przyjaciół. Można by pomyśleć, że człowiek, który robi garnki… i inne rzeczy, powinien pozostać na miejscu, żeby powitać przyjaciół.

– On jest… hm… raczej ekscentryczny.

– Można się tego domyślić. Tak, ogromnie chciałbym go poznać. Bardzo mi na tym zależy.

Generał wyprostował się nagle, łapiąc poręcze krzesła.

– Gdzie on jest?

– Co? – powiedział Bob.

– Słyszałeś? Gdzie jest człowiek, którego nazywacie garncarzem?

– Nie wiem, żaden z nas nie wie – odpowiedział Jupiter.

– To jest niemożliwe! – Na suche policzki generała wystąpił rumieniec. – Wczoraj się z nim widziałeś. Dziś pomagałeś jego przyjaciołom. Musisz wiedzieć, gdzie jest!

– Nie, proszę pana – zaprzeczył Jupiter. – Nie mamy pojęcia, gdzie się podziewa od czasu, gdy opuścił wczoraj skład złomu.

– To on przysłał was tutaj! – szorstko rzucił oskarżenie generał.

– Nie! – krzyknął Bob.

– Nie opowiadaj mi tu bajek o przechadzkach w chaparralu! – pienił się generał. Skinął na swego towarzysza. – Dimitriew, daj mi, proszę, rewolwer!

Dimitriew wręczył mu broń.

– Wiesz, co masz zrobić – powiedział Kaluk chrapliwie.

Dimitriew skinął głową i zaczął odpinać pasek.

– Hej! – Bob zerwał się z łóżka. – Czekajcie no chwilę!

– Siadaj – powiedział Kaluk. – Dimitriew, weź tego grubego, co tak dobrze gada. Chcę więcej od niego usłyszeć.

16
{"b":"90802","o":1}