Rozdział 9. Dom na Wzgórzu
Bob i Jupe wyśliznęli się ze składu złomu przez Czerwoną Furtkę Korsarza i poszli spiesznie do miejsca, gdzie zaczynała się ścieżka dla pieszych, biegnąca meandrem na szczyt Coldwell Hill.
– Mogliśmy sobie ułatwić sprawę – powiedział Bob, spoglądając ku wierzchołkowi. -Trzeba było pojechać rowerem do domu garncarza i stamtąd pójść prywatną drogą do Domu na Wzgórzu.
– To wcale nie byłoby ułatwienie. Nie wiemy, co sprowadziło tych ludzi do Rocky Beach. Wolałbym podejść do Domu na Wzgórzu nie zauważony. Na drodze od szosy mogą nas łatwo zobaczyć, ale wątpię, aby obserwowali przecinkę przeciwpożarową od strony wzgórza.
– Masz rację – przyznał Bob. Obejrzał się na ocean. Słońce chowało się już za pasmem mgły, znaczącym linię wybrzeża. – Nim dojdziemy, będzie ciemno.
– Nie będziemy mieli trudności. Niedługo wzejdzie księżyc.
– Sprawdziłeś w kalendarzu?
– Sprawdziłem.
– Oczywiście, głupie pytanie. – Bob ruszył w górę ścieżki. Jupiter wspinał się za nim wolniej, dyszał ciężko na bardziej stromych odcinkach drogi i przystawał, aby odpocząć. Ale po dziesięciu minutach złapał drugi oddech i szło mu się lżej.
– No, jesteśmy – powiedział wreszcie Bob. Odwrócił się do Jupe'a, podał mu rękę i pomógł wspiąć się na przecinkę przeciwpożarową, która przebiegała po krawędzi wzgórza. – Stąd pójdzie błyskawicznie. Aż do Domu na Wzgórzu droga prowadzi w dół.
Jupiter stał chwilę, patrząc w głąb przecinki, ku północy. Było niemal ciemno i księżyc nie wzeszedł jeszcze. Przecinka była pasmem gołej ziemi o półtorametrowej szerokości, oczyszczonym dokładnie z wszelkiego poszycia. Wyglądała jak brązowa wstążka rozciągnięta przez grzbiety wzgórz. Karłowate dęby obrastające gęsto piaszczystą drogę wydawały się czarne i ponure w zamierającym świetle dnia.
– Co spodziewasz się znaleźć w Domu na Wzgórzu? – zapytał Bob.
– Z całą pewnością dwóch nieznajomych, którzy byli wczoraj w składzie złomu. Jednym z nich jest niewątpliwie pan Dimitriew z Przedstawicielstwa Handlowego Lapatii. Drugim, Bóg wie kto. Interesuje mnie, jak spędzają czas w Domu na Wzgórzu.
Ruszyli w drogę ramię przy ramieniu. Księżyc wzeszedł nad wzgórza, srebrząc przecinkę, na którą sylwetki chłopców rzucały długie, czarne cienie. Dopóki niezdarna, ciemna bryła Domu na Wzgórzu nie ukazała się po lewej, niewiele rozmawiali. Górne piętro budynku było ciemne, tylko w jednym z pokoi na parterze paliło się nikłe światło
– Byłem w tym domu kiedyś – powiedział Bob. – Światło pali się chyba w pokoju, który był dawniej biblioteką.
– Okna przydałoby się umyć – mruknął Jupiter. – To nie wygląda na światło elektryczne.
– Nie. Raczej latarnia albo lampa naftowa. Nie wymagajmy za wiele. Wprowadzili się dopiero wczoraj.
Od przecinki płynął w dół mały strumień i okrążał dom. Latem był wyschnięty, chłopcy poszli więc dalej jego korytem, stąpając ostrożnie, żeby nie potrącić jakiegoś kamyka i nie narobić tym samym hałasu. Strumień skręcał i biegł dalej wzdłuż muru podtrzymującego podjazd. Ostatnie parę metrów dzielące ich od muru chłopcy przeszli niemal na czworakach.
Jupiter wspiął się po murze i przelazł na brukowane podwórko za domem. Przy garażu mogącym pomieścić trzy samochody stał wielki cadillac. Jupiter obszedł go, upewnił się, czy nikt w nim nie siedzi, i przestał się nim interesować.
Wychodzące na podwórze okna były ciemne, a przeszklone w górnej połowie drzwi zamknięte.
– Kuchnia – domyślił się Jupiter.
– Pomieszczenia dla służby są na piętrze – powiedział Bob.
– Ale na wynajęcie służby nie mieli jeszcze czasu. Proponuję pójść wprost do biblioteki.
– Jupe! – wyszeptał z przerażeniem Bob. – Nie zamierzasz chyba wchodzić do środka?
– Nie, nie zamierzam. Mogłoby to postawić nas w nieprzyjemnej sytuacji, której możemy uniknąć. Pójdziemy wzdłuż budynku i zajrzymy do biblioteki przez okno.
– Dobrze, jak długo pozostajemy na zewnątrz, nie zgłaszam sprzeciwów. W razie czego możemy wziąć nogi za pas.
Jupiter nie odpowiedział. Szedł ku oświetlonym oknom biblioteki. Wzdłuż budynku biegł wąski chodnik z płyt, co ułatwiało przejście. Krzewy, które kiedyś zdobiły boczną fasadę domu, dawno uschły z braku wody.
Jak słusznie zauważył Jupe, okna biblioteki wymagały umycia.
Klęcząc i wyglądając ostrożnie znad parapetu, zobaczyli dwóch nieznajomych, których Jupe widział poprzedniego dnia w składzie złomu. W olbrzymim pokoju ustawione były dwa składane łóżka. Na półkach, przeznaczonych kiedyś na książki, walały się w nieładzie puszki, papierowe talerze i serwetki. Na kominku płonął ogień, a młodszy mężczyzna, kierowca cadillaca, opiekał nad nim zatkniętą na kawał drutu parówkę. Drugi, łysy, w nieokreślonym wieku, siedział na składanym krześle przy stoliku do kart. W jego postawie było coś, co przypominało gościa restauracji, który czeka, żeby go obsłużono.
Bob i Jupe patrzyli na młodszego mężczyznę, obracającego parówkę na zaimprowizowanym szpikulcu. Wtem łysy wstał z gestem zniecierpliwienia i przeszedł pod szerokim łukiem do ciemnego pokoju za biblioteką. Po paru minutach, kiedy wrócił, parówka była gotowa. Młodszy wetknął ją niezręcznie do bułki, położył na papierowym talerzu i postawił przed łysym.
Jupiter z trudem powstrzymał chichot na widok miny, z jaką łysy zabierał się do swojego hot doga. Przypominał mu ciocię Matyldę na przyjęciu u pewnego przyjaciela, który podał na obiad wędzonego węgorza i jajecznicę.
Wycofali się spod okna i wrócili na tylne podwórze. Bob oparł się o cadillaca.
– Teraz wiemy, co robią – powiedział. – To jest najbardziej niechlujny kemping, jaki w życiu widziałem.
– W tym musi się kryć coś więcej. Nikt nie wynajmuje starego domu po to, żeby spać w nim na pryczach i smażyć hot dogi na kominku w bibliotece. Gdzie ten łysy wychodził?
– Po tamtej stronie jest salon.
– A także taras – przypomniał sobie Jupiter. – Chodźmy tam.
Podeszli do narożnika budynku. Taras wznosił się tuż przy podjeździe i biegł przez cała długość frontowej ściany od strony oceanu. Miał ponad cztery metry szerokości, posadzkę z wygładzonego cementu i otoczony był kamienną balustradą.
– Coś tam stoi – szepnął Jupiter. – Jakiś instrument na trójnogu.
– Teleskop? – podsunął Bob.
– Prawdopodobnie. Słyszysz?
Rozległ się czyjś głos. Jupiter przylgnął do ściany i patrzył. Na zalany światłem księżyca taras wyszedł młodszy mężczyzna. Zbliżył się do trójnogu i przyłożył oko do instrumentu. Coś zawołał i znowu patrzył w instrument. Roześmiał się i powiedział coś znowu. Jupiter zmarszczył czoło. Słowa miały dziwną intonację, brzmiały niemal jak śpiew.
Potem dobiegł ich drugi głos, głębszy. Pobrzmiewało w nim niezmierne zmęczenie. Na tarasie zjawił się łysy, podszedł do instrumentu i pochylił się nad nim. Powiedział parę słów, wzruszył ramionami i wszedł z powrotem do domu. Młodszy pobiegł za nim, mówiąc coś szybko i nagląco.
– Francuski to nie jest – powiedział Jupiter, gdy znikli obaj w domu.
– Niemiecki też nie – stwierdził Bob, który przez rok uczył się tego języka.
– Ciekaw jestem, jak brzmi lapatyjski.
– Ja jestem ciekaw, na co oni patrzyli.
– Tego możemy się dowiedzieć. – Jupiter wszedł szybko i cicho na taras i podkradł się do instrumentu. Bob zgadł, był to teleskop. Jupe pochylił się i nie dotykając instrumentu, spojrzał przez okular.
Zobaczył okna od podwórza w domu garncarza. Sypialnia na piętrze była jasno oświetlona i widać było wyraźnie Pete'a i Toma Dobsona. Siedzieli na łóżku, między nimi stała szachownica. Tom zbił właśnie pionka Pete'owi. Pete skrzywił się i zadumał nad następnym ruchem. Do pokoju weszła pani Dobson, niosąc tacę z dwoma kubkami. Kakao, pomyślał Jupe.
Odszedł od teleskopu i wrócił na podjazd.
– Teraz wiemy, jak spędzają czas – powiedział do Boba. – Podglądają dom garncarza.
– Można się było tego spodziewać. Zabierajmy się stąd, Jupe. Ci dwaj przyprawiają mnie o dreszcze.
Przeszli na podwórze, minęli cadillaca i zmierzali do muru na skraju podjazdu, żeby opuścić się po nim z powrotem do strumienia.
– Tędy będzie bliżej – powiedział Bob, ruszając w poprzek kawałka ziemi, który musiał być kiedyś ogrodem warzywnym.
Nagle krzyknął, wyrzucił w górę ramiona i znikł Jupiterowi z oczu.