– No, no, nie powiem, milutki jesteś… – Miśka odezwała się zimno.
Kroiłam cytrynę, starając się uchwycić najdrobniejsze dźwięki. Modliłam się, żeby Miśka była miła. I wtedy nagle usłyszałam jej ostry szept:
– Ja też co nieco słyszałam o tobie i szczerze mówiąc, nie bardzo mi się podobasz. Znam takich jak ty. Też próbowali ze mną swoich sztuczek. Ewka jest zaślepiona, łatwo nią manipulować, ale pamiętaj, ma przyjaciół, którzy się o nią troszczą, więc uważaj…
Zamarłam w nożem i cytryną w dłoniach. Po chwili Miśka wróciła do kuchni i uśmiechnęła się do mnie słodko.
– Pójdę już – powiedziała, wyraźnie z siebie zadowolona. – Twoje życie, twój wybór. Aha, mówiłam ci, że jesteś kretynka?
– Matko, Miśka, to nie jest Maciek! – szepnęłam. – To mój partner do pozowania, Leszek. Bardzo miły i kulturalny człowiek. W dodatku z twojej branży.
Miśka nadal się uśmiechała, ale bez przekonania.
– Zawsze się musisz wtrącać!
Wykrzywiła się.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś…
– Nie zdążyłam. Szybciej plujesz jadem niż Brudny Harry prochem…
– Jest architektem?
– Przestrzeni.
Miśka gapiła się na mnie z ogłupiałą miną. Oparłam się o kuchenkę.
– I co teraz?
– Nic. Trochę gościa zatkało. Zaraz go odetkam – odparła niepewnie.
Wzięła cukierniczkę i wyszła z kuchni. Pomaszerowałam za nią z tacą zastawioną herbatą.
– Słodzisz? – Miśka przejęła rolę gospodyni. Leszek kiwnął głową – Z cytrynką? Proszę… Co to ja mówiłam… aha… no… co do moich ostrzeżeń… to… yhm… żartowałam. Zawsze tak gadam do facetów Ewki. Już taka ze mnie idiotka. – Miśka poklepała mnie po ramieniu. – Nooo… to ja już pójdę…
– Raczej troskliwa przyjaciółka – przerwał jej Leszek.
Miśka spojrzała na mnie, położyła na stół zaproszenia i roześmiała się:
– No to jak tak, kochani, to doradźcie…
* * *
Siedziałam w łazience z maseczką na twarzy, z mokrymi włosami nasmarowanymi odżywką, czytając książkę i czekając, aż minie piętnaście przepisowych minut, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Poderwałam się z miejsca. Nie mogłam wyjść z łazienki, szczególnie, że miałam na sobie stary powyciągany szlafrok i całe to świństwo na twarzy, nie mogłam też udawać, że niczego nie słyszę. Krzyknęłam w przestrzeń, że ktoś puka. Przywarłam uchem do drzwi. Usłyszałam kroki Leszka w przedpokoju, odsunięcie zasuwki i ciche skrzypnięcie. A potem ciszę. A potem… potem głos: „Przepraszam, chyba pomyliłem mieszkania”. O mało nie padłam, tak jak stałam.
To był Maciek!
Leszek zagadnął o coś gościa, nie usłyszałam jednak ani co mówił, ani żadnej odpowiedzi.
Błyskawicznie zmyłam maseczkę i odżywkę, przebrałam się i wyszłam z łazienki. Leszek stał w kuchni i parzył herbatę. Spojrzałam na niego przerażona. Ubrany był w sportowe bokserki. Tylko w sportowe bokserki! Był uśmiechnięty, spocony i miał nabrzmiałe mięśnie. Podrapał się po nagiej piersi.
– Łazienka wolna? Trochę ćwiczyłem, chciałbym wziąć prysznic.
– Kto to był? – spytałam drżącym głosem.
– Jakiś gość. Pomylił mieszkania.
– Mówił coś?
– Niewiele. Za to gapił się na mnie… jakoś tak… – Leszek skrzywił się. – Miałem wrażenie, że chyba lubi, wiesz…
– Co?
– No, woli chłopców.
Usiadłam na krześle, patrząc na Leszka bez słowa. Oczami wyobraźni ujrzałam całą scenę: półnagiego Leszka, zdezorientowanego Maćka. I nagle zaczęłam się śmiać. Histerycznie. Nie mogłam się opanować. Uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy uprzytomniłam sobie wszystkie fakty.
– Otworzyłeś drzwi w takim stroju? Półnagi?
– Tak. – Leszek patrzył na mnie podejrzliwie.
– A co mu powiedziałeś? Słyszałam, że coś mu powiedziałeś.
– Że nie mogę mu pomóc, bo mieszkam tu od niedawna… zaraz… dlaczego właściwie… czy to ktoś znajomy? – Leszek usiadł naprzeciw mnie, wpatrując się we mnie z powagą -… czy to był twój narzeczony?
– Narzeczony? Nie, z pewnością to nie był mój narzeczony! – podniosłam głos. – Przepraszam. – Zabrałam herbatę i wyszłam z pokoju.
Pięć minut później zadzwonił telefon.
– Ewa? Jestem pod twoim blokiem. Chcę do ciebie wpaść i porozmawiać. Podaj mi numer mieszkania, bo coś mi się pokręciło – powiedział Maciek zimnym głosem.
– Nic ci się nie pokręciło.
– Słucham? – Maciek odchrząknął. – No dobra, kto to jest?
Leszek brał prysznic. Śpiewał. Przeniosłam się z aparatem do pokoju.
– Nikt. Przepraszam, ale nie mam czasu. Zdaje mi się, że już wszystko sobie wyjaśniliśmy. Proszę cię, żebyś więcej nie dzwonił.
– Ewciu… – Maciek jęknął w słuchawkę. – Powiedz mi, co to za facet. Brat do ciebie przyjechał?
– Nie twoja sprawa.
– Jestem pewien, że brat. Ewka, nie dręcz mnie. Muszę cię zobaczyć. W tym momencie Leszek, mokry, owinięty ręcznikiem, wszedł do pokoju. Filek, który do tej pory drzemał na pufie, natychmiast zeskoczył na podłogę i podbiegł do wybranka swego kociego serca. Leszek, w doskonałym humorze, zawołał na cały głos:
– Chodź do mnie, maleńka! – złapał kota i przytulił go do policzka. – O tak, dobrze, mmm…
– Co tam się dzieje! – Maciek wrzasnął w słuchawkę. – Ewa, kto to jest?!
– Mój narzeczony! – powtórzyłam z gniewem już raz przerabiane kłamstwo i rzuciłam słuchawkę.
Leszek przerwał kocie amory i spojrzał na mnie zdumiony.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
Pokazałam mu język i z płaczem uciekłam do łazienki.
* * *
Od dwóch dni nie grzali. Siedziałam pod kocem okutana w ciepłe spodnie do konnej jazdy, które kupiłam dwa lata temu z mocnym postanowieniem zapisania się do klubu jeździeckiego, w bawełniany podkoszulek z długim rękawem, bluzkę, ciepły wełniany sweter i wełniane skarpety. Skulona na łóżku, gryząc długopis, obmyślałam plan na następny tydzień. Postanowiłam rozpocząć życie z kalendarzem w ręku, z ściśle wyznaczonym celem i szczegółowym planem realizacji. Odnalazłam porzucony Przewodnik Życiowy, ciśnięty na półkę ze stertą papierzysk: do połowy napisanych listów, nigdy nie wysłanych, karteczek ze złotymi myślami, które miały zmienić moje życie, ale ich nie czytałam, mnóstwem porad domowych i słówek z angielskiego. Przywrócony do życia, spoczywał na moich kolanach jako baza dla nowo powstającego planu. Po pierwsze:
Wstaję o szóstej i gimnastykuję się.
Nie, to przesada. Wstawać o szóstej, żeby być nieprzytomną i robić wszystko o godzinę dłużej?
O szóstej trzydzieści…?
Siódma?
Dobrze: Ósma rano jestem na nogach. Gimnastykuję się wieczorem, wtedy mam więcej sił…
– Ewa, ktoś puka!
Otulona w koc, małymi kroczkami jak Japoneczka, podreptałam do drzwi. Na klatce, jedną ręką oparty o framugę, stał gospodarz bloku.
– Żona mówiła, że ma pani sprawę – powiedział zasapany. Łypnął na mnie jednym okiem, drugie patrzyło na obrazek z górskim widokiem, skromną ozdobę klatki.
– Byłam dzisiaj u pana, bo od dwóch dni mam zimne kaloryfery. Co się stało?
– Nie czytała pani ogłoszenia? Jest awaria w magistrali. Naprawa potrwa jeszcze ze dwa dni.
Otworzyły się drzwi na końcu korytarza.
– Panie gospodarzu, kiedy będzie ciepło? – z drzwi wychyliła się starsza kobieta w szlafroku i papilotach.
– Pani Władziu, mówię właśnie, że za jakieś dwa dni.
Gospodarz ruszył w jej kierunku.
– A jak tam karaluchy? Pomogło to trucie?
Zamknęłam drzwi. Przechodząc obok łazienki, zerknęłam do środka. Leszek stał przed lustrem, jedną nogę postawił na wannie. Golił się. Po cichutku położyłam się na jego legowisku. Było lodowate. Od podłogi bił taki chłód, że nie można było wytrzymać pięciu minut, nie mówiąc o całej nocy.
– Nie było ci wczoraj zimno? – weszłam do łazienki i sięgnęłam po szczoteczkę do zębów.
– Nie bardzo.
– Bo mi tak.
– Dało się wytrzymać.
– Trochę mnie to dręczy, możesz przeziębić nerki.
– Chcesz się zamienić?
Biłam się z myślami. Może mu zaproponować drugą połowę łóżka? Tak po koleżeńsku, bez aluzji. Przecież nie mogę pozwolić, żeby zachorował.
– Możesz spać…
– Nie.
– Dlaczego?
– Ustaliliśmy coś i chcę się tego trzymać.
Wzruszyłam ramionami. Nie pamiętałam, żebyśmy cokolwiek ustalali, ale niech mu będzie. Wygrzebałam z szafy dwa grube ręczniki i podłożyłam je pod materac. Niewiele to dało.
Leszek położył się wcześniej. Zapaliłam nocną lampkę i w chłodnym półmroku przyglądałam się górze jego ciała. Naciągnął koc na głowę i zwinął się w kłębek, ale wiedziałam, że nie śpi. Leżałam pod kołdrą w grubym swetrze naciągniętym na koszulę nocną i wzorzystych skarpetach od babci, a mimo to czułam przenikliwe zimno. Próbowałam czytać, ale nie mogłam się skupić, zgasiłam więc lampkę i leżałam w ciemnościach, wpatrując się w niewyraźny zarys okna. Wiatr z głuchym łomotem uderzał w szyby i gwizdał w szparach. Dotknęłam swoich stóp. Mimo grubych skarpet były zimne jak u nieboszczyka. Kręciło mnie w kolanach.
– Leszek – powiedziałam półgłosem. – Śpisz?
– Nie.
– Zimno?
– Trochę.
– Chodź.
– Gdzie?
– Na łóżko.
– Nie mogę.
– Dlaczego?
– Wiesz dlaczego.
– Bo się umawialiśmy?
– Yhm…
– Ale nie grzeją.
– Wytrzymam. Chyba że…
– Co?
– Chyba że tobie jest zimno?
– Jest.
Milczał.
– A ty masz najcieplejszy koc, moglibyśmy się nim dodatkowo okryć.
– Yhm…
– To przyjdziesz?
– Nie…
Czułam, że się łamie.
– Zimno mi – jęknęłam.
Leszek usiadł na swoim legowisku.
– Zimno ci?
– No przecież mówię.
Wypuścił powietrze.
– Dobrze. Ale tylko dziś. Wyjątkowo.
Wstał, podniósł koc i stanął nad łóżkiem. Przesunęłam się do ściany. Zarzucił koc na łóżko, szczelnie okrywając moje stopy, i wślizgnął się pod kołdrę. Leżeliśmy nieruchomo.