Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Filuś, Filutek, choć do mamusi! – zawołałam wzruszona.

Filek znikł za drzewem.

– Filuniu, kotku, co ty? – jęknęłam, dźgnięta prosto w serce.

Żadnej reakcji. Zdębiałam. W jednej chwili bezbrzeżną tkliwość wyparła nagła wściekłość. Takie lekceważenie ludzkich uczuć, nerwów i poświęcenia?! Co to ma być?!

– Filek!!! – ryknęłam – Do domu!

Nic.

Usiadłam na krawężniku i rozpłakałam się fontanną łez.

* * *

Powoli weszłam na górę i stanęłam w drzwiach. Zobojętniała na wszystko, patrzyłam na rozrzucone książki, na białą plamę rozlanego mleka. Przechodząc obok łazienki, z przyzwyczajenia zerknęłam w lustro. Matko! Ze środka mojej twarzy straszyła czerwono – fioletowa bulwa, paskudna imitacja nosa, a czarne smugi tuszu na policzkach nadawały mi wampirowaty wygląd. Gdybym miała pecha i wpadła na siebie w ciemnym zaułku, pewnie bym dostała zawału. Tłumacząc Filka, uczciwie skonstatowałam, że od tak upiornej pani też bym zwiewała gdzie pieprz rośnie. Szybko się jednak zreflektowałam. Filek zachował się podle i mój wygląd nie miał tu nic do rzeczy. Kot, w dodatku przyjaciel, powinien patrzeć głębiej niż na przykład pierwszy lepszy facet, a poza tym zdarza mu się przecież oglądać mnie w lepszym stanie. Małpa! Zachował się nikczemnie. I zapłaci za to! Koniec z wątróbką, koniec z jajecznicą na maśle, koniec!

Weszłam do pokoju i położyłam się. Byłam pełna dostojnego spokoju. Leżąc bez ruchu, czułam narastającą melancholię i smutek, który spowił mnie miękkim woalem mistycznej nostalgii. Wzruszona własną wrażliwością, upajając się poczuciem głębi i oddalenia od spraw tego świata, powoli zapadałam w drzemkę. Los Filka był mi obojętny. Wszystko było obojętne, dalekie i nieważne. Niczego nie oczekiwałam od życia. Chciałam tylko leżeć samotnie, jak średniowieczny asceta, zanurzona we własnym wnętrzu i kontemplować subtelne poruszenia duszy. Pomyślałam o zapaleniu kadzidła, gdy nagle powietrze przeszył dźwięk telefonu. Po pięciu sygnałach, zniecierpliwiona, podniosłam słuchawkę i wyszeptałam przenikniętym głębią głosem:

– Słucham.

– Dzień dobry, lubi pani jogurt owocowy niskotłuszczowy? – usłyszałam rześki głos starszej pani.

– …?

– Albo serek homogenizowany z musli i rodzynkami?

– Przepraszam, to chyba pomyłka. To numer…

– Proszę pani – z energią odezwała się staruszka – nasza agencja konsumencka przeprowadza badania rynku dotyczące spożycia przetworów mlecznych…

– … jaka agencja?

– No, mówię przecież. Konsumencka. Ankietujemy przez telefon. Udzielam pani głosu.

Milczałam zaskoczona, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Proszę pani, nie będę wisieć na tym drucie do końca świata. To chyba nie jest problem odpowiedzieć na proste pytanie. Jogurcik, serek. Lubi czy nie? Jestem biedna emerytka – dodała tonem, jakby pikietowała przed budynkiem rządu – dorabiam na telemarkecie. Chyba pani nie odbierze emerytowi chleba…

– No dobrze, chwileczkę, muszę się zastanowić – odparłam niechętnie. Tupet staruszki był niewiarygodny, ale wpajany od dziecka szacunek dla starszych kazał mi zachować spokój. – Lubię jogurt, jagodowy. Serki też jadam, ale rzadziej, waniliowe – odpowiedziałam z ociąganiem. – To wszystko?

– Kiedy ostatnio jadła pani coś na mleku?

Zazgrzytałam zębami.

– Wczoraj piłam kawę ze śmietanką… może być?

– No, nie bardzo. To nie jest typowe danie na mleku. Ale niech będzie. – W słuchawce zaszeleścił papier. – Wczoraj. Następny punkt… albo wie pani co… – babcia zawahała się, ale zaraz pociągnęła -… dajmy spokój z tą nudną listą. Od razu przejdę do kwestii, która mnie najbardziej interesuje. Uwaga… – rozmówczyni ściszyła głos – hasło… zacierka!

– Zacierkę bardzo lubię, ale sama nie gotuję. Jadam u cioci na wsi…

– Co? – przerwała mi babcia.

W tym momencie oczami bujnej wyobraźni ujrzałam staruszkę wywalającą gały – tak obrazowe było jej „co”.

– Co się pani tak dziwi, dobre żarcie nie jest złe – zarechotałam, zapominając o mistycznej powadze.

I nagle, zupełnie zdezorientowana, usłyszałam cichutkie chlipanie.

– Ja się nie spodziewałam… ja… nie spodziewałam się, że spotkam… – tu nastąpił krótki szloch i pociągnięcie nosem. – Ile pani ma lat?

– Ja? Proszę pani, ja… – w panice próbowałam zebrać myśli. Co ja takiego powiedziałam?

– Ile? – stanowczo przerwała mi babcia.

– Dwadzieścia sześć.

– Młode pokolenie… – powiedziała wzruszona. Po chwili w słuchawce na nowo zabulgotał przejmujący szloch.

– Ale… proszę pani, przecież ja nie mówię, że nie pomogę, ja chcę pomóc, naprawdę, odpowiem na wszystkie pytania, tylko niech pani nie płacze. – Nie wiedziałam, co mam o całej sprawie myśleć. Poczułam się nagle jak okrutna i niegodziwa dręczycielka wszystkich staruszek świata. Ale co ja takiego…

– – Dziecino moja, to łzy szczęścia. Czy ty wiesz, od jak dawna szukałam kogoś z pani pokolenia, kto wie,co to zacierka? Jak się pani uchowała? Pani pochodzi ze wsi?

– No… nie… ale… przepraszam… czy pani nie przesadza?… – zasugerowałam ostrożnie. Nagle uderzyła mnie myśl, że może biedna staruszka ma nierówno pod sufitem.

– Przesadzam? Kochana, wykonuję kilkadziesiąt telefonów dziennie i starsi owszem, kojarzą, ale młodzi… Ci najmłodsi to czasem nigdy krowy nie widzieli. Częściej oglądają wielbłądy niż jałówki. Oj, dziecko, miasto schodzi na psy. Komputery, komory i fury, jak mówi mój wnuk, i zero natury. A przecież nasze korzenie to wieś spokojna, wieś zielona, bursztynowy świerzop i gryka jak śnieg biała. Bez niej Polska nie jest Polską. Prostota, chleb z masłem, pyzy i kartoflanka, jakie to smaki, jakie zapachy. To dom po prostu… – babcia wzruszyła się na dobre. – Tylko powrót do natury, tylko tam odnajdziemy utracony spokój. Czytała pani Rousseau? A Prousta… Czas wsi przywrócić utraconą rangę, niech pani spojrzy na historię…

Słuchałam z narastającą irytacją. To prawda, chciałam pomóc, ale to nie znaczy, że mam spędzić wieczór, słuchając historii polskiego chłopa, poczynając od Piasta, poprzez Drzymałę, po „weselnego” Czepca. Co mnie obchodzą krowy, świnie i prasy mechaniczne, kiedy właśnie, przed paroma minutami, w natchnionej medytacji, dotknęłam sedna mojej egzystencji. Poczułam, że nie mogę dłużej być sama, że potrzeba mi bliskości i ciepła drugiego człowieka, że chcę mieć CHŁOPAKA!!!

Spojrzałam na zegarek, dochodziła siódma. Matko! Przecież o siódmej trzydzieści jestem umówiona z Miśką!

Miśka, moja przyjaciółka, ma trzydzieści lat i jest starą panną, to znaczy uchodzi za starą pannę pośród grona sparowanych znajomych. Nie tylko nie ma męża, ale, o zgrozo, nawet chłopaka i, co więcej, nic sobie z tego nie robi. Mieszka w wynajętym mieszkaniu, prowadzi własną, jednoosobową firmę wystroju wnętrz, wieczorami przesiaduje w kinie i twierdzi, że jest szczęśliwa. Wszystkie zakochane patrzą na nią z niedowierzaniem, dopóki nie pokłócą się ze swoimi facetami. Wtedy wpraszają się do Miśki, wypłakują się jej w mankiet i wycierając oczy z namaszczeniem słuchają rad, jak postępować z męską częścią ludzkiego rodu. Miśka, nie wiadomo skąd, posiada szeroką wiedzę na temat mężczyzn. Niektórzy ironizują, że jest męską duszą uwięzioną w kobiecym ciele, ale ona ma po prostu wielką intuicję i, szczerze mówiąc, dziwię się facetom, że nie rzucają się jej do nóg z błaganiem o rękę. Byłoby im z Miśką jak w raju. Nie jest może najurodziwsza, preferuje męski styl ubierania się i w ogóle ma w sobie coś z chłopaka, ale czy to ma jakieś znaczenie? Straszniej lubię, chociaż nie zawsze tak było…

W dzieciństwie szczerze jej nie znosiłam, bo ja, wychuchana przez rodziców, w białych podkolanówkach i warkoczach, nie nadawałam się do jej paczki złożonej z młodszego brata, dwóch kuzynów i czterech psów, więc tępiła mnie bez litości. Nazywała „mleko pod nosem' i kazała się zabierać za każdym razem, gdy znalazłam się zbyt blisko niej. Pewne zdarzenie na zawsze zmieniło nasze stosunki…

Bardzo chciałam przynależeć do tej bandy obdartusów i często łaziłam za nimi, zachowując bezpieczny dystans. Raz zabłądziliśmy na cmentarz. Zbliżał się wieczór, starałam się więc iść jak najbliżej grupy. Nagle Michol, jak ją wtedy w duchu nazywałam, odwróciła się i wrzasnęła: „Mleko pod nosem, wynocha!”, zamachnęła się i rąbnęła mnie prosto w nos. Upadłam. Z nosa buchnęła krew. Michol, najwidoczniej przerażona, stała nade mną jak wryta. Nie czułam bólu. Podniosłam się i nagle nastąpiło coś, czego nikt się nie spodziewał. Rzuciłam się na nią jak kot i potoczyłyśmy się po alei. Michol odzyskała rezon, zaczęłyśmy się szarpać i okładać pięściami. Drugi raz dostałam w nos. Tego nie zniosłam. Ogarnęła mnie pasja, a wraz z nią otrzymałam taki zastrzyk energii, że jednym ruchem przerzuciłam ją na plecy, usiadłam na niej i wymierzyłam zaciśniętą pięść prosto w jej twarz. Patrzyłyśmy na siebie. Michol miała czerwoną spoconą gębę i włosy pełne zeschłej trawy. Na jej bluzce pojawiły się czerwone plamki mojej krwi. Siedziałam na niej, ciężko dysząc. Byłam cała napięta i obie wiedziałyśmy, że wystarczy jeden jej ruch, a wycelowana pięść spadnie prosto na jej głowę…

Powoli podniosłam się i nie oglądając się za siebie, ruszyłam w kierunku cmentarnej bramy. Kątem oka widziałam, jak kuzyni podnosili Michola, otrzepywali ją z piachu i szeptali gorączkowo. Słyszałam jej zdławiony głos: „Zamknijcie się”. Szłam do domu, lekko kulejąc i rozcierając po twarzy krew i dopiero teraz napływające łzy. Skręciłam w jakąś bramę i przykucnęłam za śmietnikiem. Drżały mi ręce. Nagle porwał mnie szloch. Płakałam i płakałam i wtedy poczułam na plecach dotknięcie czyjejś dłoni. Obejrzałam się. Za mną, z wyciągniętą ręką, stała Miśka i głupkowato się uśmiechała. W dłoni trzymała chusteczkę.

– No już, głupia, nie rycz. Dawaj gębę.

Napluła na chustkę i zaczęła wycierać mi policzki…

– … w takiej sytuacji nie można tego lekceważyć… – perorowała staruszka. – Mój wnuk mówi, że…

2
{"b":"90434","o":1}