Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Proszę pani! – przerwałam bezlitośnie. – Przepraszam, ale nie mam czasu. Może zadzwoni pani kiedy indziej. Do widzenia. – Odłożyłam słuchawkę. Uff…

* * *

– Dobrze wiesz, że przede wszystkim liczy się intelekt. – Miśka siedziała na łóżku obłożona katalogami. – Chcesz faceta, dla którego byłabyś tylko zgrabnym futerałem? Nie! No więc siadaj i nie wzbijaj kurzu – rzuciła, przeglądając foldery, kiedy ja, posuwistym krokiem baletnicy, przemieszczałam się po pokoju, wpatrując się w wiszące nad łóżkiem zwierciadło.

– Nie znasz jakiegoś dobrego fotografa? Zrobiłabym sobie sesję. W rozwianych włosach wyglądam jak marzenie…

Miśka nie zareagowała.

– Intelekt intelektem, ale… – wygięłam się w zgrabny łuk. -… o ciało trzeba dbać, by rósł nam duch. Przecie, jak mówi poeta, w zdrowym ciele…

– Zdrowe cielę – przerwała mi Miśka, wcale na mnie nie patrząc.

– Misiu – zakwiliłam – bądź dobrą przyjaciółką i zdradź, cóż myślisz o mej ziemskiej powłoce?

– Może być – skonstatowała obojętnie. Nie oczekiwałam więcej. Miśka przyzwyczaiła się już do mojego, jak to nazywała, neurotycznego zainteresowania lustrem ściennym, ja zaś do jej głębokiej obojętności dla spraw ciała.

– Skoro tak, to dlaczego faceci nie gapią się na mnie na przystankach tramwajowych i nie rzucają na szyny z krzykiem: „Nie odjeżdżaj, o grecka bogini!”? Czym wytłumaczysz tę anomalię? – śmiałam się, podnosząc do góry ręce i udając starożytny posąg.

– Nie wiem, może z powodu tyłka – rzuciła, wertując kartki jakiegoś pisma.

Znieruchomiałam.

– Słucham? – wykrztusiłam.

– Ej, niezłe zasłonki. Dobrze by pasowały do tych bladoróżowych mebli, – Przekręciła pismo w moją stronę, najwyraźniej nie zorientowana, że mój świat zadrżał w posadach.

– Co masz na myśli? – wycedziłam przez zęby.

– Aaa… – machnęła ręką – robię pokój u Packowej z parteru. W ramach sąsiedzkiej współpracy. Forsy z tego nie będzie, ale ona mi za to…

– Nie chodzi mi o zasłonki!

Miśka, zaskoczona tonem mojego głosu, podniosła głowę. Zrozumiała. Spojrzała, zmrużyła oczy jak malarz przy sztalugach, pogapiła się przez chwilę i znów zabrała się za studiowanie magazynu.

– E, nie. Zdawało mi się. To pewnie przez te spodnie.

Co!!! ZDAWAŁO MI SIĘ?! Ja chyba śnię! I to ma być przyjaciółka?! Tak po prostu i zwyczajnie rzuca inwektywy w kierunku mego zadu, nie zważając, że to może mieć katastrofalny wpływ na moją wieloletnią walkę z kompleksami?

– I dopiero teraz mi to mówisz? – parsknęłam rozgoryczona.

– Co? – zdziwiła się Miśka.

– Proszę, nie musisz być delikatna. Powiedz mi to wprost.

– Ale co?

– Że mam wielkie, tłuste, ogromne dupsko! – o mało nie wyskoczyłam ze skóry. – Przez cały czas wiedziałaś i nie byłaś uprzejma mnie poinformować?! Zapisałabym się na aerobik! – wycharczałam.

– O matko, zwariowałaś? – Miśka wstała i ruszyła do kuchni. Wyjęła z lodówki kawałek sernika i podsunęła mi pod nos. – Chcesz ciacho? Po pierwsze, nie masz wielkiego, tłustego dupska, a po drugie i tak jesteś za leniwa, żeby ćwiczyć.

– Nie bądź taka mądra – odparłam przełykając ciastko, wcale nie uspokojona. – Musisz powiedzieć mi otwarcie, zdawało ci się czy nie?!

Miśka przewróciła oczami. Podniosła palec i oświadczyła uroczyście:

– Zdawało mi się. Nigdy nie widziałam śliczniejszego tyłeczka. A głupia jesteś jak nie powiem co.

* * *

– To niemożliwe! Miśka! Ty przecież mówiłaś, że nigdy… Miśka! – stałam gapiąc się na nią z przerażeniem. Po tym, co oświadczyła, nie miałam wątpliwości, że świat stanął na głowie. – Kto to jest?

– Edek.

– Kto?! Ten włochaty bizon, o którym jeszcze niedawno mówiłaś, że nawet na bezludnej wyspie…

– Tak mówiłam, ale… wpadł któregoś dnia i wszystko się zmieniło. Przez kolanko.

– Dotykał cię?!

– Mnie nie, kolanko.

– Zaraz – wciągnęłam powietrze, próbując się uspokoić. – Jeśli jestem przy zdrowych zmysłach, a wierzę, że tak, to twoje kolanko… tfu… przestań zdrabniać jak zakochany dzieciak! Twoje kolano to też TY!!!

– Zgłupiałaś? Chodzi o kolanko w łazience. Zlew mi się zatkał i Edek naprawił. Nie musiałam wzywać hydraulika.

Przez chwilę gapiłam się na Miśkę tępym wzrokiem, ale szybko oprzytomniałam. Jeszcze raz wciągnęłam powietrze i powoli, jakbym rozmawiała z roztrzęsionym wariatem trzymającym palec na przycisku bomby atomowej, powiedziałam;

– Z tego, co wiem, to właśnie Edek jest hydraulikiem, nie ma studiów, co zawsze miało dla ciebie znacznie, nie jest, przepraszam za szczerość, Adonisem, ma złotą koronkę i…

Musiałam przerwać monolog w obronie ideałów, bo kiedy spojrzałam na Miśkę, słowa utknęły mi w gardle. Miśka, ten bojownik przeciw związkom z góry skazanym na klęskę, siedziała zapatrzona w okno, z błogą miną i tajemniczym uśmiechem na twarzy. Patrzyłam na nią zbita z tropu. Była jakaś taka…

– Miśka – szepnęłam – ty chyba naprawdę…?

– No…

* * *

Wracałam do domu, gapiąc się we wszystkie witryny sklepowe i wypatrując odbicia falujących pośladków. Miśka twierdziła, że jej się zdawało, jednak wychodząc, uchwyciłam jej zaciekawione spojrzenie skierowane na mój zadek. Boję się, że z grzeczności nie mówi mi prawdy, ale nie jest w stanie kontrolować odruchów podświadomości.

Niech jeszcze i to…

25 października, wieczór

Znowu to samo, znowu wpadłam w depresję czarna jak noc i kot czarownicy. Dzień miałam koszmarny. Najpierw kot wykręcił mi numer, potem wykręcił kota ogonem, potem dowiedziałam się, że żyłam iluzją, wierząc w przyzwoitość mojej figury (po powrocie do domu obejrzałam się dokładnie w lustrze i natychmiast z nerwów zjadłam pół czekolady – jeden pośladek niebezpiecznie się rozrósł, a drugi zwiotczał: DLACZEGO?!!!). Na koniec, ostoja moja, Miśka, kobieta sukcesu bez faceta, ostoją być przestała. Ma chłopaka, i to wielkiego Edka.

Co ze mną? Może zadzwonię do tej agencji matrymonialnej zapytać, czy nikt się nie zgłosił. Nie, tak nisko nie upadłam.

* * *

– Halo! Tu Helena z agencji Ambrozja. Podobno pani dzwoniła. Bardzo dobrze się składa, bo mam dla pani kandydata. Pamięta pani tego przystojnego bruneta w krawacie w prążki.

– Tego kucharza z Jawy?

– O, tamten już dawno poszedł pod młotek. Nie. Chodzi o tego miłego chłopca z Powiśla. Bardzo mu pani odpowiada. On też myśli poważnie o życiu. Prosił, żebym państwa umówiła. Kiedy pani może?

O, matko! Nie pamiętałam żadnego chłopca z Powiśla. Chyba go przeoczyłam.

– Może być jutro! – powiedziałam drżącym głosem i chyba się zarumieniłam. – A gdzie?

– Kolega proponuje Kolumnę Zygmunta, godzina dwudziesta. Odpowiada to pani?

– Dobrze, dwudziesta, dziękuję – odpowiedziałam niepewnie. Kolumna Zygmunta. Niebezpiecznie. W pobliżu mieszka połowa moich znajomych.

– To dobranoc, udanego spotkania.

– Halo, chwileczkę, ale jak ja go poznam?

– Niech pani to jemu zostawi. Już on panią wypatrzy.

* * *

Zobaczyłam go z daleka i od razu zrozumiałam, że popełniłam życiową pomyłkę. Teraz sobie przypomniałam. „Czarujący Cezary”. Tylko nie on, tylko nie ten bubek, który twierdzi, że kobieta to ukoronowanie życia mężczyzny, dbająca o domowe ognisko westalka, cicha przystań i nimfa, jednym słowem, łabędź jako zakamuflowana kura domowa.

I na nieszczęście miał różę. Ogromną. Nie cierpię, kiedy facet przynosi ze sobą takie kolczaste badyle, bo po pierwsze: dziewczyna musi to taszczyć i jeśli, nie daj Boże, zapomniała rękawiczek, przez cały wieczór marzną jej palce. Po drugie: niewinny kwiatek zmienia się nagle w wymowny symbol, wyróżniający nas z tłumu i ogłaszający krzykliwie, że oto jesteśmy na RANDCE.

Rozejrzałam się za jakąś uliczką, w którą niepostrzeżenie mogłabym skręcić, kiedy bubek mnie dostrzegł. Zamachał wesoło, jak policjant na skrzyżowaniu, i wystrzelił w moją stronę. Kiedy mnie dopadł, przyklęknął na kolano, wycelował kwiatem w środek mojej twarzy i sapiąc zawołał: „Witaj, o piękna istoto. Nie cieszy mnie srebro, nie cieszy mnie złoto. Twój uśmiech śle szczęście w me serce sterane, od dzisiaj kochane”.

„O matko, to jakiś obłęd” – pomyślałam i wyrwałam mu różę, żeby jak najprędzej skończyć tę szopkę.

Bubek wstał, otrzepał kolana, przejechał pod nosem wierzchem dłoni i wyszczerzył zęby.

– No to się spotkaliśmy, księżniczko. Od razu dasz buziaka czy każesz czekać? – rozłożył ramiona.

– Każę czekać! – zawołałam pospiesznie, gdy zrobił krok w moją stronę. Pomyślałam, że jeszcze gotów się na mnie rzucić.

– Takie lubię, stanowcze i z dystansem. Bo mężczyzna potrzebuje zdobywać – koleś puścił oko.

„To się zdobądź na wysiłek i wymyśl, co zrobić z tym i tak już dla mnie skończonym wieczorem” – pomyślałam, a głośno odparłam: – Niestety, nie mam za wiele czasu. Co proponujesz?

– A co byś chciała robić?

„Nie, nie, nieee!!!”

Nie. Znowu to samo. Znów facet każe mi decydować i wymyślać atrakcje na randkowy wieczór. Już chciałam mu odparować, że najchętniej pograłabym w ciuciubabkę dookoła kolumny, gdy bubek wystawił ramię i tajemniczo wyszeptał: „Idziemy”.

Zaraz zbeształam się w duchu. Zawsze obiecuję sobie nie oceniać ludzi po pozorach, a tu znowu wykazałam się ubóstwem duchowym. Szliśmy w kierunku rynku. Spojrzałam na niego kątem oka. „W jednym pani Helena miała rację” – pomyślałam – „przystojny. I jakie ma piękne imię: Cezary. No, zobaczymy”.

* * *

Siedzieliśmy w małej zadymionej kafejce przy stoliku nakrytym czerwonym obrusem. Popijałam cappuccino i obserwowałam stojący przede mną torcik czekoladowy. Mój towarzysz delektował się małą czarną i szarlotką. Gdy tylko kelner przyniósł ciastka, od razu pożałowałam wyboru. Szarlotka Cezarego była dwa razy większa od mizernego torciku i w dodatku obłożona została górą bitej śmietany. Poza tym mój czekoladowy smakołyk zdradzał objawy przeterminowania.

3
{"b":"90434","o":1}