– Co, nie masz ochoty na odrobinę słodyczy? – Cezary jadł, wymownie patrząc mi w oczy i oblizując wargi po każdym kawałku. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, kiedy nagle zadzwonił telefon.
– Sorry, zapomniałem wyłączyć komórkę – uśmiechnął się przepraszająco i odłożył widelec. – Pozwolisz, że odbiorę? Potem ją blokuję. Okej?
– Proszę – odparłam uprzejmie.
– Halooo… – przeciągnął wesoło, ale nagle spoważniał. Spojrzał na mnie i odchrząknął. – Nie mogę teraz rozmawiać… tak, jestem w kawiarni… Kaśka ci powie…? Zaraz, przecież to ty mówiłaś, że nie chcesz!
Potem nastąpiła długa pauza. Cezary słuchał, patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, dźgał widelcem resztki szarlotki, a na jego ustach powoli rozkwitał anielski uśmiech. Obserwowałam tę scenę z rosnącym niepokojem.
– Dzióbeczku! – wypalił nagle, a ja o mało nie spadłam z krzesła. – Dlaczego mi tego wcześniej… Dzióbku, ja też…
Spotkały się nasze oczy. Skrępowany szepnął w słuchawkę: „Zaraz do ciebie oddzwonię” i wyłączył telefon. Przez chwilę gapił się na mnie z wyrazem cielęcej szczęśliwości, zaraz jednak oprzytomniał, a jego twarz całkiem zmieniła ton, wyrażając tylko jedno: DETERMINACJĘ.
– To straszne, co teraz usłyszysz, i masz prawo dać mi w mordę, ale… muszę iść.
Spojrzał na mnie badawczo, prawdopodobnie wypatrując symptomów histerii.
– Bo widzisz – ciągnął dalej – uważam, że jesteś przemiłą dziewczyną, ale…
Nagle zadrżała mu broda, jęknął i przeszukał kieszenie. Wyjął chustkę w czerwoną kratę i przetarł nią oczy.
– Dziób… ta dziewczyna… ten telefon… ona chce wrócić! Milczałam zupełnie ogłuszona. Jaka dziewczyna? Jakie wrócić? To jakiś żart? Jestem na randce czy nie?!
– Jestem z Dzióbkiem od dziesięciu miesięcy, ale dwa tygodnie temu Elwirka oświadczyła, że chce ode mnie odpocząć, a potem, że nie będziemy się spotykać, bo ma za dużo nauki… ona studiuje psychologię… i jak to usłyszałem, to pomyślałem: okej, nie pierwsza i nie ostatnia. A potem zobaczyłem twoje zdjęcie. Wiesz, jaka jesteś do niej podobna? I pomyślałem… A teraz ona dzwoni i mówi, że się pomyliła, że zupełnie nie może się skupić… Rozumiesz?
Patrzyłam na niego i miałam ochotę wbić mu widelec w oko i rozsmarować bitą śmietanę na jego słodkiej gębie. Zamiast tego wzruszyłam ramionami i powiedziałam: – Idź.
Zerwał się, uśmiechnął przepraszająco i wybiegł.
Jeszcze przez chwilę siedziałam przy stoliku, popijając kawę i skubiąc ciastko, pogodną i jasną twarzą tuszując kolejną w moim życiu miażdżącą katastrofę. Dostać kosza i to tak spektakularnie, przy pierwszej kawie, po byle telefonie, to mogło się zdarzyć tylko ostatniej niedojdzie. Rozejrzałam się po wnętrzu kawiarni. Przy stoliku obok jakaś para tuliła się do siebie, nikogo nie dostrzegając. Dziewczyna śmiała się głośno, chłopak czule zaglądał jej w oczy… Z satysfakcją skonstatowałam, że oboje mają wielkie przerwy między jedynkami i wyglądają jak zakochane nutrie. Zaczęłam zbierać się do wyjścia, kiedy nagle wyrosła przede mną milcząca postać kelnera. Mężczyzna trzymał w wyciągniętej ręce jakiś zadrukowany świstek. Podziękowałam grzecznie, nie mając ochoty na żadne ulotki, jednak kelner uparcie sterczał. Wtedy coś mnie tknęło.
– Tamten pan nie zapłacił?
Kelner pokręcił głową.
* * *
Jechałam pustymi ulicami. Latarnie rzucały ostre światło, błyszczały mokre chodniki. Autobus przeciął Jerozolimskie i bez pośpiechu ruszył na Mokotów. Panował przenikliwy ziąb, otuliłam się szczelnie płaszczem i z zacięciem patrzyłam w okno.
… O co chodzi? O co chodzi??? Dlaczego żaden facet nie wytrzymuje ze mną dłużej niż pół godziny, dlaczego inne dziewczyny ledwie ziewną, a już mają adoratorów, a ja nic, ciągle nic…
… czy mam jakieś rażące braki w wyglądzie lub intelekcie? Coś jest ze mną nie tak? Przecież nie jestem brzydka, skończyłam studia, znam się na malarstwie, wiem, co to moment Plancka, felgi i kto to jest Jerzy Dudek, robię cudowną potrawkę z kurczaka i umiem upiec tort… dlaczego ci gapowaci faceci tego nie widzą?…
… no dobrze, taka jest prawda i oni to czują, jestem rozbitkiem emocjonalnym, idealnym potwierdzeniem teorii Freuda… najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa, proszę bardzo: wakacje w zapadłej wsi, z ciocią schizofreniczką i z tym jej synkiem spod ciemnej gwiazdy…
… matko, co ja wygaduję, przepraszam Tadek…
… debil, nigdy mu nie zapomnę, jak mnie zamykał w kurniku z tym cholernym gąsiorem…
… nie, nie, spokojnie… jestem atrakcyjna, atrakcyjna i myśląca, lubię siebie, lubię siebie, naprawdę lubię siebie…
… jestem emocjonalnym i finansowym bankrutem! Ten zimny kelner wydębił ode mnie ostatnie pieniądze… nie do wiary, pięćdziesiąt złotych za głupie ciastka… spokojnie…
… znowu nie mogłam znaleźć portfela… trzeba zrobić porządek w torebce, powyrzucać te głupie papierki po batonach i stare bilety… lubię siebie…
…do końca miesiąca sześć dni, umrę z głodu i nikt nawet nie zauważy. Czy to w ogóle kogoś obchodzi, że moje życie to katastrofa?!
Ej, zaraz! Gdzie ja jestem?! Dlaczego ten autobus skręcił? Zjazd do zajezdni? W mordę!
* * *
– Dziękuję, nie palę…
„Odczep się pan” – pomyślałam w duchu i przeszłam na drugi koniec przystanku. Że też mam takie zezowate szczęście. Od kilku minut smali do mnie cholewki facet, który swobodnie mógłby być moim dziadkiem.
Pięć minut gapił się na mnie wzrokiem wygłodniałego łosia, wreszcie podszedł i zaproponował papierosa. Wzruszyłam ramionami. Też coś: pół godziny temu zostałam poniżona przez grubianina i niedołężnego Don Juana, a teraz natura próbuje mi wynagrodzić bolesne przejścia, podsuwając emerytowanego romantyka? Czy naprawdę nie zasługuję na nic lepszego? Podziękowałam grzecznie, zachowując chłodny dystans.
Po chwili zagadnął o godzinę. Powiedziałam, że zbliża się dwudziesta trzecia i w tej chwili uświadomiłam sobie, że jest zupełnie ciemno i oprócz mnie i amatora nocnych zalotów na przystanku nie ma nikogo. Czekałam na ostatni autobus, który powinien przyjechać całe półtorej minuty temu. Co z tą komunikacją, w mordę!
– A pani tak sama, nie boi się…?
Spojrzałam na niego i pomyślałam, że nie wygląda na zawodowego mordercę. Tacy kojarzą mi się raczej z klasą i tajemniczą elegancją, jak w filmach Hitchcocka. Facet wyglądał jednak na takiego, którego należy się strzec. Niby niepozorny, miły pan, a za pazuchą…
„Nie zbliżaj się pan” – pomyślałam, gdy jedyny przechodzień, gość z pekińczykiem, znikł za rogiem.
Byłam dziś wyjątkowo bojowo nastawiona do świata. Dość uprzejmości i naiwnej wiary w ludzką życzliwość. Doświadczałam wewnętrznego buntu i było to bardzo miłe uczucie. Stawię czoło całemu światu i zwyciężę… albo zginę. Ujrzałam siebie, niesioną na tarczy, jak średniowieczny rycerz, wśród dźwięków kołatek i zawodzeń płaczek w czarnych powiewnych szatach, kiedy dziadek ponownie zagadnął:
– Miła pani, przepraszam, że znów niepokoję, ale szukam młodej osoby i pani akurat się nadaje.
Skoczyło mi ciśnienie.
– Przykro mi, ale pan się pomylił! JA nie szukam towarzystwa! Proszę mnie zostawić w spokoju!
Mogłam sobie pozwolić na gniewny ton, bo właśnie zobaczyłam wyjeżdżający zza zakrętu autobus. Dla bezpieczeństwa podeszłam blisko krawężnika, cały czas mając na oku starego dziadygę.
– Och – zaśmiał się – przepraszam… rzeczywiście, mogło to zabrzmieć niestosownie… ale ja… jestem artystą… – tłumaczył pakując się do autobusu -… malarzem. Szukam twarzy do obrazu historycznego. Maluję dwór carycy Katarzyny. – Rozsiadł się na sąsiednim siedzeniu. – Pani wydaje mi się idealna.
Spojrzałam na niego spode łba. Nie powiem, jego słowa mile połechtały moje wygłodniałe ego, ale miałam się na baczności. Tacy wymyślają różne sposoby, żeby zwieść młode, naiwne dziewczę.
– Ja tutaj wysiadam, proszę do mnie zadzwonić. – Wcisnął mi w rękę wizytówkę. – Do zobaczenia, mam nadzieję.
* * *
Weszłam do mieszkania i rozejrzałam się po skromnym wnętrzu. Pokój robił wrażenie więziennej celi: puste ściany, na półkach byle jak ułożone książki, porozrzucane ciuchy, kilka kwiatków na parapecie, krzywo przypięta firanka. Co się ze mną dzieje? Zachowuję się jak abnegat i wypalony dekadent. Żeby to chociaż był artystyczny nieład, twórczy chaos, demiurgiczny trans, ale nie, to zwykła nora, nihilistyczny chlew. Jak mogę prowadzić uporządkowane życie wewnętrzne, przeżywać satysfakcjonujący romans zakończony ślubnym kobiercem, kiedy żyję w chlewie! Błe! Złapałam za telefon.
– Czy ty wiesz, która jest godzina? Nie możesz na te swoje depresje wybierać bardziej przyzwoitej pory? – Miśka wyraziła oburzenie, ale wiedziałam, że nie mówi serio. – No, gadaj, co ci znowu leży na wątrobie.
– Oglądałaś ostatni odcinek Masakra w Chinatown?. Idealnie obrazuje moje życie. Moje życie to masakra w Chinatown.
– Piłaś coś? Nie wygłupiaj się! Co się stało? Zachlipałam w słuchawkę.
– Wystawił mnie!
– Kto? Znowu?
Znowu?! Co ona sobie myśli? Ktoś mnie wystawił, to fakt, ale na pewno nie znowu!
– Nie, nikt.
Nie byłam gotowa do upokarzających zwierzeń. A jednak potrzebowałam wsparcia.
– Los mnie ciągle wystawia, no wiesz, nie mam męża, dzieci, mam głupią pracę…
– I pewnie nie masz forsy?
– … yhm.
– Dociągniesz do pierwszego?
– Tak. Ostatecznie zjem Filka, albo Filek mnie, właśnie negocjujemy. Pocieszysz? – zażartowałam przez łzy.
Miśka z powagą przyjęła rolę mentora.
– Szczerze mówiąc, miałam ci to powiedzieć już dawno. Dla mnie sprawa jest prosta, nie posiadasz skrystalizowanego planu na życie, dlatego lawirujesz, łapiesz wrony za ogon…
– Chyba sroki…
– Łapiesz i wypuszczasz. Potem przeżywasz kryzys i znowu zaczynasz od początku. Niczego się nie uczysz.