Литмир - Электронная Библиотека

– Tadku, spójrz, księżyc już wschodzi. W jego niesamowitej poświacie wszystko przybiera fantastyczne kształty.

– A niech go rekin połknie! Nie jestem nastrojony romantycznie…

– Nie to miałem na myśli.

– Więc co? Czekaj, powiedziałeś, że przy świetle księżyca wszystko wygląda dziwacznie… Ha, czyżbyś zamierzał w nocy podkraść się przez step do lasu? Jak amen w pacierzu, pomysł dobry! Indianie na pewno mają tam punkty obserwacyjne. Jeśli nas nie wypatrzą, to nic nie będą o nas wiedzieli.

– Właśnie o tym myślałem – przywtórzył Tomek. – Nocą możemy iść, a we dnie ukrywać się w gąszczu.

– W widne noce górzyska wyraźnie rysują się na tle nieba. Będą naszym drogowskazem. Żebyśmy wiedzieli, jak wygląda ta ich Góra Syna Słońca!

– Zapewne jest jeszcze czynnym wulkanem, gdyż według słów Pirów, duchy Inków kryjące się w tej górze objawiają swój gniew ziejąc ogniem.

– Coś mi się wydaje, że nie znajdziemy ruin tego miasta…

– Wcale też nie mam zamiaru ich szukać; po prostu idziemy przypuszczalnym śladem Smugi. Jedynie w ten sposób możemy czegoś dowiedzieć się o nim.

– Święta racja. Jeśli jutro natrafimy na ścieżkę, będzie to znak, że Pirowie nie kłaniali.

*

Wkrótce po świcie wyprawa ruszyła w górę brzegiem strumienia. Tomek zamierzał zatrzymać się na wypoczynek dopiero w najgorętszych godzinach południa. Jednak od samego ranka wciąż napotykali różne przeszkody. Najpierw Mara omal nie nastąpiła na curucucu, najgroźniejszego z jadowitych wężów. Na szczęście Indianka niosła tarczę męża razem z łukiem i kołczanem. Gdy curucucu błyskawicznie rzucił się na nią, mierząc paszczą w biodro, Mara odruchowo zasłoniła się tarczą. Dzięki temu wąż nie ukąsił jej, a zanim zebrał się do drugiego ataku, Cubeowie zabili go maczetami.

W niecałą godzinę później Tomek potknął się i upadł wprost na ciernisty krzew, który poranił go boleśnie. Potem napadły ich rozdrażnione osy, a w końcu Dingo zaczął okazywać niepokój. To węszył przy ziemi, to w powietrzu, odbiegał w las, powracał, aż Tomek zatrzymał wszystkich i rzekł cichoŕ- Dingo chce coś nam powiedzieć…

– Może ostrzega przed zagrożeniem – odparł Zbyszek.

– Chyba nie o to mu chodzi. Gdyby coś nam groziło, jeżyłby sierść na karku i szczerzyłby zęby. Czego chcesz, Dingo?

Pies otarł się o nogi Tomka, a następnie to spoglądał na niego, to w gąszcz.

– Patrz, brachu. On coś zwęszył w lesie – odezwał się Nowicki.

– Musimy sprawdzić, o co mu chodzi – odparł Tomek.

– Pójdziemy razem. Haboku, obejmij komendę!

– Zatrzymajcie się tutaj i odpocznijcie chwilę – dodał Tomek. – Dwa strzały karabinowe oznaczają wezwanie o pomoc. Szukaj, Dingo, szukaj!

Pies ruszył w las węsząc przy ziemi. Przez chwilę zaczął kluczyć tu i tam, jakby gubił jakiś ślad, lecz wkrótce coraz pewniej zagłębiał się w gąszcz. Naraz przystanął, podniósł łeb do góry i węszył.

– Czego on szuka? – szepnął Nowicki. Tomek ostrzegawczo przyłożył palec do ust.

Dingo obejrzał się na nich, po czym przyczajony zniknął w krzewach.

Tomek cicho rozsunął gałęzie, ostrożnie zagłębił się w zarośla. Nowicki wydobył z pochwy rewolwer. Z bronią gotową do strzału ruszył za nim. Po kilku krokach znów przystanęli. Gąszcz niskich palm urywał się w tym miejscu. Na nieco wolniejszej przestrzeni przed nimi rosło olbrzymie drzewo o parasolowatej koronie i pierzaste złożonych, ciemnozielonych liściach [125] . Kora i owoce drzewa porośnięte były długimi kolcami. Duże kwiaty wydzielały silny zapach. W cieniu tego drzewa stał prymitywny szałas. Szkielet jego tworzyło kilka niskich palm, których przygięte wierzchołki razem związano lianami.

Dingo właśnie stał przed szałasem. Co chwila odwracał łeb w kierunku gąszczu, jakby zachęcał ukrytych w nim mężczyzn do zajrzenia do szałasu.

– Niech to rekin połknie! – mruknął Nowicki, – Tam chyba ktoś leży na ziemi.

– Chodźmy, Dingo zachowuje się spokojnie.

Po chwili znaleźli się przy szałasie. Tomek ostrożnie rozgarnął liściaste poszycie. Na barłogu z pożółkłych liści palmowych leżał półnagi Indianin. Ciało jego pokrywały ropiejące rany i strupy. Głowę miał opartą o kawałek grubej, zmurszałej gałęzi. Spod wpółprzymkniętych powiek błyszczały rozgorączkowane oczy.

– Ten człowiek umiera… – szepnął Tomek.

– Skóra i kości z niego zostały. Robactwo zżera go, choć dusza jeszcze nie opuściła ciała – cicho powiedział Nowicki.

– Spójrz, ile tu gałęzi koki!

– Do licha, ma starą indiańską strzelbę i nowoczesny karabin, a mimo to zagłodził się na śmierć.

Tomek wśliznął się do szałasu. Rozrzucił trochę poszycia, aby lepiej przyjrzeć się umierającemu.

– Tadku, sprowadź naszych, nie możemy tego człowieka tak pozostawić.

– Oczywiście, że trzeba mu pomóc. Masz moją manierkę z jamajką, wlej mu kilka kropel do ust.

Tomek przyklęknął przy Indianinie. Ostrożnie rozchylił mu wargi i zwilżył je rumem. Skutek był piorunujący, bo Indianin nagle schwycił kościstymi palcami dłonie Tomka, przycisnął do ust manierkę i pociągnął z niej spory łyk. Omal się na zadławił. Tomek wyrwał mu manierkę. Większa dawka alkoholu mogła przecież przyspieszyć nieunikniony koniec. Ten człowiek umierał nie tylko wskutek ran pokrywających jego całe ciało. Widać było, że długo już nie jadł i nie pił.

Indianin ciężko oddychał. Teraz nieco przytomniej spoglądał na Tomka.

– Daj koki… – szepnął.

– Nie mam – odparł Tomek zaskoczony żądaniem.

– Rosną… blisko…

Tomek powstał i wyszedł z szałasu. Uzmysłowił sobie, że krzewy koki musiały znajdować się w pobliżu, skoro obok konającego leżało tyle gałązek pozbawionych liści. Od razu też pojął, że to koka podtrzymywała gasnące życie tego człowieka. Na wszelki inny ratunek było już za późno.

Indianin z trudem przeżuwał liść koki. Jednak zanim nadeszli towarzysze Tomka, w oczach umierającego pojawiły się żywsze błyski. Zdawał się odzyskiwać siły.

Po półgodzinie Dingo szczeknął chrapliwie. Łbem dotknął ramienia Tomka. Nadchodzili uczestnicy wyprawy. Po chwili już byli wokół szałasu. Natasza, która pełniła funkcję sanitariusza, pochyliła się nad Indianinem.

– Nic mu nie pomożemy – rzekł Tomek. – Tylko dzięki liściom koki iskierka życia jeszcze się w nim dotąd kołacze. On umiera.

– W jakim okropnym stanie się znajduje… – powiedziała Sally, wstrząśnięta widokiem Indianina.

– Zapewne od dłuższego czasu leży unieruchomiony na tym pustkowiu – odezwał się kapitan Nowicki. – Nie miał nawet siły bronić się przed robactwem.

– Ciekawe, kim jest i skąd pochodzi? Mówił do mnie po portugalsku – zauważył Tomek.

Nowicki przyklęknął przy Indianinie. Wlał mu do ust parę kropel wody. Naraz rozległ się przeraźliwy krzyk Nataszy. Tomek schwycił ją za ramiona. Młoda kobieta wybuchnęła płaczem. Teraz dopiero Tomek spostrzegł, że Natasza trzymała w kurczowo zaciśniętych dłoniach pas przymocowany do skórzanej torby.

– Nataszo, co tobie? Co się stało! – zawołał tknięty złym przeczuciem. Z trudem starała się opanować wzruszenie. Po chwili łamiącym się głosem szepnęłaŕ- To podróżna torba Smugi. Sama kupiłam mu ją przed wyprawą…

– Czy jesteś tego pewna? – krzyknął Nowicki.

– Natka, opanuj się, czy to naprawdę możliwe?! – zawołała Sally.

– Tu są jego inicjały… srebrne… To ode mnie…

Nowicki porwał skórzaną torbę. Było w niej kilka karabinowych nabojów, kompas oraz trochę drobnych monet.

– Skąd to wziąłeś, człowieku?! – zapytał chrapliwym głosem podsuwając Indianinowi własność Smugi.

Indianin milczał. Widocznie znów tracił siły, gdyż tylko przygasłym wzrokiem wodził po twarzach otaczających go białych ludzi. W tej chwili Haboku przystąpił do Nowickiego. Wziął z jego rąk torbę, starannie ją obejrzał, po czym podniósł z ziemi karabin, a w końcu skałkówkę. Potem przykucnął przy Indianinie. Lewą ręką ujął go za ramię, a prawą wydobył zza pasa nóż. Przyłożył ostrze do gardła konającego.

– Coś zrobił z tym białym, parszywy psie?! – groźnie zapytał.

– Haboku, schowaj nóż! Ten człowiek umiera! – rozkazał Tomek. Haboku spojrzał na niego. We wzroku jego nie było nawet cienia litości.

– Torba, karabin senhora Smugi – rzekł. – Ten przeklęty Kampa był jego przewodnikiem.

– Czy nie mylisz się? – nie dowierzał Nowicki.

– Poznałem tego parszywego psa!

– Ty jesteś… Haboku – szepnął umierający.

Tomek przysunął się do Indianina. Gestem nakazał wszystkim milczenie. Pochylił się nad posłaniem.

– Więc to ty wyprowadziłeś naszego przyjaciela w Grań Pajonal?

– odezwał się. – Masz jego torbę i karabin. Czy on nie żyje? Powiedz prawdę!

Indianin zupełnie przytomnym wzrokiem spoglądał na Tomka.

– Słuchaj uważnie! To nasz przyjaciel. Szukamy go. Umierasz i nie możemy ci pomóc. Powiedz prawdę, to na pewno przyniesie ci ulgę. Czy ten biały zginął?

– Wszyscy jego przyjaciele? – cicho zapytał Indianin.

– Tak, jesteśmy jego przyjaciółmi.

– Parszywy psie! Zgubiłeś prawdziwego przyjaciela wszystkich Indian – odezwał się Haboku. – Widziałeś, że ten biały wykupił z niewoli u Vargasa ludzi porwanych z mojej wioski. Tak samo zapłacił za ciebie i twoją żonę! Nie jesteś czystej krwi Indianinem, skoro serce twoje zapomniało o wdzięczności!

Umierający uniósł się na łokciu. Niespodziewanie silnym głosem odparłŕ- Nie mów tak! Należę do bravos Indios! Nie służę białym.

– Ten biały, którego zgubiłeś, był również przyjacielem dzielnych Kampów. Wiesz dobrze, że ścigał tylko dwóch złych białych.

– On żyje…

– Powiedz, gdzie jest? Ci biali są jego i naszymi przyjaciółmi. Wiesz, że umierasz, odpłać więc jeszcze temu białemu dobrym za dobre!

Indianin ciężko opadł na posłanie. Oddychał z trudem. Długo zbierał siły, zanim zaczął mówićŕ- On dopiął swego. Dogonił jednego z dwóch ściganych morderców. Właśnie dogorywał postrzelony. Znał mnie… To ja doradziłem uciekinierom ukryć się w ruinach miasta, a potem prowadziłem tam waszego przyjaciela. Kiedy umierający zarzucił mi zdradę, Metys, który szedł z waszym przyjacielem, strzelił do mnie. Leżałem bezsilny. Potem nadeszli nasi. Zapewne już ujęli białego. Myśleli, że nie żyję… Zabili moją żonę, aby nikt nie mógł zdradzić, co zaszło. Gdy odeszli, ukryłem się w lesie. Znalazłem karabin i torbę. Była w niej żywność. Uratowałem się, lecz wiedziałem, że nasi wciąż czatują wokoło. Zabiliby mnie, choć byłem jednym z nich. Znałem tajemnicę. Wiele, wiele księżyców ukrywałem się w lesie. Bałem się, że mnie tropią. Któregoś dnia drzewo przygniotło mi nogę. Dowlokłem się tutaj, zbudowałem szałas i czekałem na śmierć.

[125] Anakonda (Eunectes murinus) jest największym ze znanych wężów. Jego potężne cielsko osiąga długość do 11 m. Zamieszkuje Amerykę Południową, gdzie przeważnie żyje w wodzie: może długo nurkować i lubi wygrzewać się na słońcu leżąc na starych pniach lub piasku.


49
{"b":"90357","o":1}