Литмир - Электронная Библиотека

Upiorny las

Masz o jednego wroga mniej! – odezwał się Kampa. Smuga spojrzał na przewodnika. Indianin stał oparty rękami o swoją kapiszonówkę i z filozoficznym spokojem spoglądał na zamordowanego Pira.

– Senhor, tragarze mówią, że takich strzał do łuków używają Kampowie – wtrącił Mateo.

– Łatwo to sprawdzić! – odpowiedział Smuga.

Zbliżył się do żony przewodnika, która niosła jego łuk i kołczan. Kobieta szybko cofnęła się, gdy wyciągnął do niej rękę, ale mąż uspokoił ją wzrokiem. Smuga wyjął z kołczanu jedną długą strzałę. Była podobna jak dwie krople wody do tej, która przeszyła Pira na wylot. Smuga zwrócił strzałę Indiance, po czym zaczął przepatrywać las po obydwóch stronach ścieżki. Nie znalazł choćby najmniejszego śladu, domyślił się więc, że napastnik strzelał z ukrycia. Nikt z uciekinierów również nie szukał tajemniczego strzelca. Ślady dwóch białych oraz pozostałych czterech Pirów nie zbaczały ze ścieżki. Smuga wkrótce przerwał poszukiwania. Nie miał czasu na dokładne przetrząśnięcie lasu w promieniu około dwustu metrów od ścieżki, czyli na donośność dobrego indiańskiego łuku. Strzelec lub strzelcy mogli ukrywać się w zasadzce na drzewach, co jeszcze bardziej utrudniało znalezienie ich śladów.

– Czy odkryłeś coś, senhor? – zaniepokojonym głosem zapytał Mateo.

– Nie, poszukiwania zajęłyby za wiele czasu – wyjaśnił Smuga. – Lepiej nie zwlekać z dogonieniem uciekinierów.

– Tak, senhor, te czerwonoskóre diabły mogą jeszcze czaić się w pobliżu – mruknął Mateo, trwożliwie rozglądając się wokoło. – Może mają kryjówki na drzewach?

– W drogę! – zawołał Smuga. – Idźcie tuż za mną!

Ślady uciekinierów były teraz znacznie wyraźniejsze. Widać było, że przyspieszali kroku. Smuga zdjął z pleców karabin i szedł za przewodnikiem z bronią gotową do strzału.

Szli już około godziny. Ścieżka początkowo wiodła wzdłuż górskiego zbocza, a potem zaczęła opadać ku rozległej dolinie. W miarę jak pościg schodził w dolinę, las stawał się mniej gęsty i bardziej mroczny. Drzewa osłonięte od wiatru wysoko pięły się w górę. Poprzez korony splecione lianami przesączały się tylko nikłe smugi światła. Toteż na ziemi niemal brak było podszycia, które zamierało z powodu niedostatecznego nasłonecznienia.

Aromat charakterystyczny dla górskich lasów unosił się w powietrzu.

Kampa ostrzegawczo uniósł rękę. Wszyscy natychmiast przystanęli. O kilkanaście kroków przed nimi ktoś leżał na ścieżce. Smuga gestem nakazał milczenie, po czym wysunął się do przodu. Szedł wolno trzymając palec na spuście karabinu. W głębi lasu rozbrzmiewał rozdzierający krzyk ptaka. Smuga przystanął i nasłuchiwał, lecz głucha cisza znów zapanowała wokoło. Krok za krokiem przybliżał się do leżącego człowieka, który zaciskał dłonie na strzale tkwiącej w jego lewej piersi, jakby chciał ją wyrwać z siebie. W szeroko otwartych oczach zamarł wyraz przerażenia.

Jak wskazywał tatuaż na twarzy Indianina, należał zapewne, tak jak poprzednia ofiara, do plemienia Pirów.

Smuga ostrożnie zaczął rozglądać się po obydwu stronach ścieżki. Naraz ujrzał jeszcze jednego Pira. Prawdopodobnie próbował uciec w las, gdy strzała ugodziła jego towarzysza. Być może w przestrachu wpadł na drzewo, które jeszcze teraz kurczowo obejmował ramionami, klęcząc u jego stóp. Długa strzała wystająca z jego pleców wprost przyszpiliła go do pnia.

Smuga wyszedł na ścieżkę i przywołał towarzyszy. Widok nowych ofiar wywołał trwożliwe komentarze. Tylko Kampa i jego żona zachowywali milczenie.

– Senhor, coraz dalej wchodzimy w zasadzkę – gorączkowo tłumaczył Mateo. – Przeklęci Kampowie czają się wokoło!

– Nie iść, tam śmierć! – doradzali Pirowie. – Wszyscy zginąć… Smuga przysłuchiwał się ostrzeżeniom i radom, a jednocześnie nie spuszczał oka z przewodnika. W końcu uciszył towarzyszy i zwrócił się do Kampyŕ- A co ty radzisz uczynić?

Indianin nie zmieszał się pod badawczym spojrzeniem.

– Chciałeś ująć tamtych dwóch, więc prowadzę – odpowiedział. – Już wkrótce ich ujrzysz!

– Czy jesteś jeszcze tego pewny? Przecież w każdej chwili możemy zginąć jak ci Pirowie!

– Tylko śmierć może wyzwolić Indianina z niewoli u białych ludzi – odparł Kampa. – Zapłaciłeś za mnie i obiecałeś wolność pod warunkiem, że pomogę ująć tamtych dwóch. Indianin zawsze dotrzymuje przyrzeczenia. Chodź, jestem gotów!

Smuga zastanawiał się, jak ma postąpić. Sam od dawna był zdecydowany ścigać zbiegów bez względu na grożące mu niebezpieczeństwo. Nie chciał jednak ryzykować życia towarzyszy. Żal mu było nawet Matea, który zachował się tak nikczemnie wobec Nixonow. Po chwili namysłu odezwał sięŕ- Słuchaj, Mateo! Czy trafiłbyś stąd do głazów na stepiex ?

– Tak, senhor, przecież wystarczy iść po naszych śladach.

– To dobrze! Zabierz Pirów i wracajcie. Przy głazach rozbijcie obóz. Jeżeli do jutra do zachodu słońca nie przyjdę tam do was, ruszajcie do La Huairy. Stamtąd, Mateo, proszę cię, wróć do obozu nad Putumayo i zawiadom pana Nixona o tym, co tu się wydarzyło. Niech mnie nie szuka, bo jeżeli nie przyjdę do obozu przy głazach, będzie to znaczyło, że nie żyję. Ciebie, przewodniku, również już nie potrzebuję. Możesz z żoną wracać razem z Mateo lub też odejść, dokąd chcesz. Pragnąłeś odzyskać wolność, więc teraz jesteś wolny. Nie przeklinaj wszystkich białych. Wielu z nich szanuje każdego człowieka. Mateo, pomóż mi zapakować trochę żywności i ruszajcie w drogę. Starajcie się prędko wyjść z tego lasu.

Wszyscy milczeli zaskoczeni słowami Smugi. Nawet tak doskonale panujący nad sobą Kampa zdawał się być poruszony. Pierwszy ochłonął Mateo. Podszedł do Smugi i z niedowierzaniem zapytałŕ- Czy naprawdę pozwalasz mi odejść, senhor? Czy też może chcesz wystawić mnie na próbę?!

– Nie trać czasu na głupią gadaninę! – ofuknął go Smuga. – Ruszaj z powrotem jak najszybciej! Zabierz naboje do rewolweru i karabinu. Tutaj są w torbie.

– Senhor, czy to ma oznaczać, że już przebaczyłeś mi tamto wszystko?

– Tak, Mateo, chcę wierzyć, że więcej nie popełnisz podłości.

– Nie zawiedziesz się na mnie, senhor. Zaraz ci to udowodnię. Powiedziałeś mi, że tylko podlec pozostawia towarzyszy w niebezpieczeństwie. Źle postąpiłem tam nad Putumayo, ale nie jestem tchórzem. Idę z tobą! Albo razem ocalimy się, albo razem zginiemy!

– To nie ma sensu! Nie osłonisz mnie przed strzałą wysłaną z ukrycia. Sam nawet łatwiej mogę wymknąć się z zasadzki.

– Idę z tobą! – z uporem oświadczył Mateo.

– Jak chcesz, nie życzyłem ci zguby! No, zbierajcie się! Pirowie bez słowa zawrócili i zniknęli w lesie.

– Dlaczego nie odszedłeś z nimi! – zwrócił się Smuga do Kampy.

– Wspaniałomyślnie darowałeś mi wolność – odparł przewodnik. – Dziwny jesteś, biały człowieku! Będę przy tobie do samego… końca!

– Wracaj, ocal swoją żonę!

– Nie kłopocz się o nią, towarzyszy mi zawsze, nawet na wojennej ścieżce. Ruszajmy, czas nagli!

Uszli zaledwie kilkadziesiąt kroków. Naraz w lesie za nimi rozległy się okrzyki przerażenia.

– Napadli Pirów! – zawołał Mateo.

Smuga odwrócił się, by biec im na pomoc, lecz Kampa przytrzymał go za ramię.

– Stój! Już za późno… – wyrzucił z siebie jednym tchem Okrzyki jakby zdławione zamarły. W lesie zapanowała cisza.

– Jesteśmy otoczeni… – szepnął Mateo.

– A więc odwrót odcięty! – powiedział Smuga. – Słuchaj, przewodniku! Dokąd prowadzi ta ścieżka?

– W dolinę, która leży przed nami.

– Wobec tego wiedzie na zachód?

– Nie mylisz się!

– Dobrze, teraz ja poprowadzę. Chodźcie za mną!

Zboczył ze ścieżki i ruszył w las. Po kilkuset krokach zawrócił na zachód. Teraz szli równolegle do ścieżki osaczonej przez niewidzialnego wroga. Smuga nie sądził, że w ten sposób wymknie się z pułapki, lecz swoim manewrem zmuszał przeciwników do zmiany taktyki, a tym samym do wyjścia z ukrycia.

Szybko idąc rozważał sytuację. Był już pewny, że Mateo go nie zawiedzie, lecz Kampie teraz nie ufał. Indianin zbyt śmiało zapuszczał się w ten tajemniczy las. Czyżby był pewny, że śmierć nie czyha na niego? Nie zabrał głosu, gdy radzono nad odwrotem. Nie okazywał również zaskoczenia na widok napotykanych trupów. To wszystko dawało wiele do myślenia. Jedno było pewne: Kampa nienawidził białych i pogardzał Metysem, który z nimi współdziałał.

Upłynęło sporo czasu, a niewidzialny wróg nie dawał znaku życia. Smuga orientował się, że szybki marsz po bezdrożu utrudnia pościg i osaczenie. Wtem gdzieś z prawej strony rozbrzmiały strzały rewolwerowe.

– To Cabral i Jose walczą z Indianami! – krzyknął Mateo. Smuga z miejsca zawrócił w kierunku ścieżki i biegł ile tylko tchu starczyło mu w piersi. Nie oglądał się nawet na towarzyszy. Strzały wprawdzie szybko umilkły, lecz w zamian rozległ się ludzki głos rozpaczliwie wzywający pomocy.

Smuga z karabinem w dłoniach wypadł na ścieżkę. Szybko też odnalazł proszącego o ratunek. Leżał na lewym boku pod drzewem opierając się o nie plecami. Obydwie dłonie obficie zbroczone krwią przyciskał do piersi. To był biały człowiek. Smuga przyklęknął przy nim.

– To ty nas ścigałeś, prawda? – odezwał się ranny, po czym grymas bólu pojawił się na długo nie golonej twarzy.

Smuga znał hiszpański. Odparł więc po chwiliŕ- Ścigam morderców Johna Nixona. Ty prawdopodobnie jesteś jednym z nich?

– Ja nie zabiłem Nixona… To Cabral strzelił do niego, a teraz… do mnie.

– Ty jesteś Jose, czy tak?

Ranny skinął głową. Widać było, że nie ma już ratunku dla niego.

– Spróbuję powstrzymać upływ krwi – powiedział Smuga rozrywając mu koszulę na piersiach.

– Zostaw… umieram…

– Dlaczego Cabral strzelał do ciebie? – zapytał Smuga. Jose ostatkiem woli opanował słabość.

– Zabili wszystkich Pirów… – wyjaśnił. – Chciałem zawrócić. Wolałem wpaść w twoje ręce, niż zginąć od indiańskiej strzały. Ale Cabral wiedział, że ty zapłacisz mu za Nixona… Nazwał mnie zdrajcą i zaczął strzelać. Sam poszedł dalej…

19
{"b":"90357","o":1}