Литмир - Электронная Библиотека

Na widok Smugi Nixon wyjął z ust wygasłe cygaro i rzekłŕ- Przyjechał Wilson znad Putumayo. Przywiózł bardzo złe wiadomości. Napadnięto na obóz, mój bratanek został zabity. Część naszych Indian porwano do niewoli, reszta zbiegła w selwę.

– Proszę przyjąć wyrazy współczucia, panie Nixon – poważnie powiedział Smuga. – Kiedy to się stało?

– Dokładnie dwadzieścia dni temu – pospieszył z wyjaśnieniem Wilson. – Wyruszyłem ku Amazonce zapaz po wypadku.

– Gdzie znajdował się pan w czasie napadu? – indagował Smuga.

– Pan John wysłał mnie do obozu nad Japurą. Jeden z naszych Indian przybiegł tam do mnie z wiadomością o napadzie. Zaskoczono ich po gwałtownej burzy. Gdy padł młody Nixon, a nasi poszli w rozsypkę, Indianin natychmiast ruszył po mnie. Szedł całą noc mimo uprzedzeń Indian do nocnych wędrówek po selwie. Dzięki temu znalazłem się na miejscu napadu następnego dnia w południe.

– Czy czaty były rozstawione, tak jak poleciłem? – zapytał Smuga.

– Niestety, zaniechano tej ostrożności…

– Wilson nie chce powtarzać przykrej dla mnie prawdy – wtrącił Nixon. – Mój bratanek pił alkohol tego wieczoru. Gdybym nie ściągnął pana do Manaos, prawdopodobnie uniknąłbym nieszczęścia.

– Ostrzegałem pana, że ten młody człowiek źle znosi długi pobyt w puszczy – powiedział Smuga. – Prosiłem też, żeby pan odwołał go stamtąd.

Nixon opuścił głowę na piersi i milczał.

– Gdzie pochowano zamordowanego, panie Wilson? – dalej pytał Smuga.

– W obozie… miał odciętą głowę… Uczynili to Indianie, którzy brali udział w napadzie pod wodzą dwóch białych.

– A więc łowcy głów…! Czy ktoś rozpoznał tych białych?

– Nie! – zaprzeczył Wilson.

– Postaram się odszukać morderców. Nietrudno domyślić się, kto zorganizował napad. Jutro wyruszam nad Putumayo.

– Jadę z panem! – oświadczył Nixon! – Pan Karski zastąpi mnie tutaj.

– Może ja mógłbym pojechać zamiast pana? – wtrącił Zbyszek.

– Zostaniesz w Manaos – kategorycznie oświadczył Smuga. – Teraz, panie Nixon, pójdziemy porozmawiać z Pedrem Alvarezem. Ten chciwy Metys na pewno maczał w tym palce.

– Idę z panem! – odezwał się Zbyszek. – W razie awantury mogę się przydać.

– Ja także pójdę! – zawtórował Wilson.

– Dobrze! – zgodził się Smuga. – Zabierzcie broń! Strzelać wolno tylko na mój wyraźny rozkaz. Nataszo, zostań w biurze. Idziemy!

Było około piątej po południu. O tej porze Pedro Alvarez przebywał zazwyczaj w "Tesouro", jednym ze swoich szynków, gdzie bawił się do późnej nocy. Tam też poprowadził Smuga swoich towarzyszy. Wkrótce zatrzymali się przed parterowym budynkiem; z okien zasłoniętych żółtymi kotarami płynęły krzykliwe dźwięki muzyki.

– Zbyszku i panie Wilson, stańcie przy drzwiach. Pilnie obserwujcie wszystkich – rozkazał Smuga.

Pchnął drzwi wahadłowe i wszedł pierwszy. Zaraz spostrzegł Alvareza. W towarzystwie rozweselonych kompanów siedział przy stoliku w pobliżu orkiestry. Właśnie grano murzyńską sambę.

Smuga wolno zbliżał się ku Metysowi.

W szynku tym zbierali się poplecznicy Pedra Alvareza, którzy dobrze orientowali się w jego zatargach z Nixonem. Toteż wejście czterech przedstawicieli konkurencyjnej kompanii zostało od razu zauważone. Znano tutaj strzelecką sławę Smugi, dlatego tańczące pary skwapliwie ustępowały mu z drogi. Smuga zatrzymał się przed stolikiem Metysa. Orkiestra przerwała grę. W sali zaległa cisza.

Smuga przez krótką chwilę mierzył przeciwnika surowym wzrokiem, po czym zagadnąłŕ- Boa tarde [19] , senhor Alvarez!

Śniada twarz Metysa poszarzała. Błysnął oczami w kierunku Indianina, który natychmiast oparł dłoń na rękojeści tkwiącego za pasem noża. Smuga spostrzegł to, lecz nie wykonał najmniejszego ruchu. Z opuszczonymi wzdłuż bioder rękoma stał lekko pochylony nad Alvarezem.

– Boa tarde, senhor! – powtórzył.

– Boa tarde, senhor Smuga! – niepewnie bąknął Metys. – Czego pan chce ode mnie?

– Nie lubię, gdy ktoś na mój widok kładzie dłoń na rękojeści noża. Rozkaż twemu pachołkowi, by siedział spokojnie, lub szybko stracisz jednego zucha!

Alvarez rzucił kilka słów w miejscowym narzeczu. Ręka Indianina opadła na stolik.

– Nie uderzam bez ostrzeżenia – odezwał się Smuga. – Dlatego tu przyszedłem. Na nasz obóz nad Putumayo dokonano napadu i popełniono morderstwo. Jadę tam jutro, aby upewnić się, czy moje domysły są słuszne. Gdy zdobędę dowód, jeden z nas zginie. Strzeż się, Alvarez!

Smuga odwrócił się i wolnym krokiem wyszedł z Nixonem na ulicę. Za nimi wycofali się z szynku Wilson i Zbyszek.

[19] Boa tarde – Dobry wieczór.


4
{"b":"90357","o":1}