Grzechy Kaczora były inne. Po pierwsze – wystąpił z polityczną koncepcją, rzeczywiście słuszną, optymalną, najbezczelniej w świecie, nie mając do tego żadnego prawa. W Familii obowiązywała hierarchia jak w stadzie pawianów, albo, niech będzie ładniej, jak w salonie, gdzie każdy ma swoje miejsce przy stole i posadzić nagle tyłek na fotelu Pana Profesora czy Pana Mecenasa jest po prostu nieopisanym chamstwem. Z takim politycznym planem mógł wystąpić któryś z członków sprawującego nad Familią rząd dusz triumwiratu Geremek – Kuroń – Michnik. Potem objawiłby go szeregowym familiantom któryś z przybocznych, w rodzaju Wujca czy Lityńskiego. Ale nie Kaczyński! Kaczyński był jakimś tam misiem z prowincji, poniżej którego w familijnej hierarchii był już tylko Celiński i kosze na śmieci! Taki Kaczyński, jeśli naprawdę chciał, powinien cichcem wsączyć swą myśl w uszy któregoś z wielkich, i namówić go, żeby uznał ten plan za swój własny. Nie mogę zresztą dać głowy, czy Kaczor tego nie próbował, i dopiero spuszczony na bambus nie zdecydował się powiedzieć na głos, co trzeba zrobić, dopuszczając się w ten sposób niewybaczalnej gafy.
Mogło tak być, albowiem Kaczor dopuścił się jeszcze jednego grzechu, równie ciężkiego: poszedł pod prąd, miał inne zdanie, niż towarzystwo. A Familia nie toleruje odmiennego zdania, chyba że to jej przywódcy dziś mają inne poglądy, niż mieli wczoraj. Po to ma Familia swą hierarchię, aby każdy wiedział, co myśleć i uważać wypada. Familia to ludzie rozumni, których rozumność poznaje się właśnie po tym, że składając różne deklaracje i dywagując niezobowiązująco o bytach abstrakcyjnych, w konkretach wszyscy muszą być jednomyślni – w języku Familii nazwano to „różnić się ładnie”. Bez ścisłej hierarchii mogłoby nagle dojść do pomieszania, wielu familiantów nie wiedziałoby, co myśleć i mówić, aby nadal być człowiekiem rozumnym.
Kaczyński na przełomie 1989/1990 doszedł do wniosku, że z Wałęsą nie ma co iść na udry, bo jest za silny – trzeba sposobem. Tymczasem właśnie wtedy wzbierały w Familii namiętności dokładnie odwrotne. Znowu sens wydarzeń może nam uświadomić tylko psychologia. Otóż salonowe bractwo, śmietanka polskich elit, ludzie rozumni, najlepsze towarzystwo z możliwych i tak dalej, poczuło się pewnie. Największa gazeta, która miała być gazetą neosolidarności, została, jako wydawnictwo prywatnej spółki „Agora”, gazetą Michnika. Inne gazety mówiły jej głosem, jej głosem mówiła państwowa telewizja, i Familia, czytając o sobie w tych gazetach i widząc się w tej telewizji, zobaczyła, że całe społeczeństwo jest pełne dla niej bezbrzeżnego uznania, że jej autorytety są autorytetami najwyższymi, i tak dalej. Familia poczuła się strasznie pewnie, uznała, że jest wreszcie na swoim własnym folwarku, i napełniona poczuciem mocy doszła do wniosku, że Wałęsa, któremu się dotąd musiała kłaniać, a który teraz został na uboczu, w Gdańsku, to w gruncie rzeczy głupi cham, prymityw i kukła – wszystko, co osiągnął, to tak naprawdę osiągnął dzięki nam, swoim doradcom, był tylko symbolem, a teraz niech tam sobie siedzi na prowincji i się nie wtrąca. Zaczęła się seria coraz to dalej idących afrontów pod adresem byłego wodza. Ten, zamiast znosić je grzecznie i cicho, pozwolił sobie odpowiedzieć w tonie buńczucznym. No, to już było nie do zniesienia. Jeśli ten dureń roi sobie, że ktoś go tutaj jeszcze do czegokolwiek potrzebuje, no to proszę bardzo, zrobimy powszechne wybory prezydenckie i wygramy je w cuglach!
No i tak się zaczęła niesławna wojna na górze – zderzenie pychy zaczadzonych własną urojoną potęgą warszawki i krakówka z pękającym z pychy wodzem. Dla Familii była ona politycznym nieszczęściem i praktycznym zniweczeniem jej marzeń o „co najmniej dwunastu latach nieprzerwanych rządów”, których zresztą wcale nie uważała za swe marzenie, tylko za pewnik. Dla Konfederacji, „niepodległościowców”, po których teraz Wałek sięgnął, wydawała się szansą na dojście do władzy, ale w istocie też była politycznym nieszczęściem, bo wykorzystał on ich nader cynicznie, ani przez moment nie mając zamiaru realizować żadnych ich postulatów, poza personalnymi, ale i tu stawiał warunki: po doświadczeniu z Familią tolerował tylko ludzi całkowicie bezwolnych i możliwie jak najbardziej miernych, z czasem, można to prześledzić obserwując nominacje prezydenta Wałęsy aż do samego końca, coraz bardziej się w tym uskrajniając. Zresztą, nie mając żadnego z atutów Familii, ani jej kontaktów, ani wpływów w mediach, ani medialnego wizerunku, a za to wiecznie się ze sobą żrąc i grając na wzajemnym się szantażowaniu i licytowniu radykalizmem, Konfederacja jako sojusznik lub, nie daj Boże, zaplecze, byłaby dla Wałka raczej obciążeniem, niż pomocą, stąd właśnie sięgnął po… Ale to za moment, dokończmy myśl: dla samego Wałęsy mianowicie też była wojna na górze katastrofą, bo wskoczył w buty w oczywisty sposób dla niego za duże – czego chyba do dziś nie zrozumiał – i to wskoczył w nie w najgorszym możliwym stylu.
Ale przede wszystkim było to nieszczęście, raczej cały szereg nieszczęść dla Polski. Było to pasmo przejmującej głupoty nowej władzy, głupoty graniczącej ze zbrodnią, pasmo szkodliwych dla Polski posunięć, które definitywnie zabiły w Polakach wiarę w „Solidarność” oraz w niepodległą Polskę i uwięziły ich w polactwie.
Nawet ci, którzy to pamiętają, nie pamiętają tego, jak było naprawdę, bo ludzki umysł z natury swojej łagodzi wspomnienia, szlifuje kanty, pokrywa co najgorsze mgiełką zapomnienia; inaczej, twierdzą psychologowie, bylibyśmy wszyscy wariatami. Kto nie chce mi wierzyć na słowo, niech przejdzie się do biblioteki i poczyta gazety z tego okresu.
Po szwedzkim Potopie, kiedy to, jak śpiewamy w naszym hymnie narodowym (jeśli kto zna cały jego tekst, oczywiście – wedle badań jest takich coś ze 3 procent), Czarniecki wrócił się przez morze, jego chorągwie zostały wyrżnięte w pień w bratobójczej bitwie pod Mątwami. Była to bitwa wieńcząca rokosz podniesiony przez innego wybitnego dowódcę wojny ze Szwedami, Lubomirskiego. Wojska królewskie zderzyły się z wojskami rokoszan z taką zawziętością, jakiej, wedle świadków z epoki, nie okazywały w żadnej z wcześniejszych bitew z najeźdźcą. Szwedom często dawały „pardon” – rodakom nie. Jeńców nie brano, rannym podrzynano gardła. Najświetniejsze, dopiero co zwycięskie wojska Rzeczypospolitej wymordowały się nawzajem w jakimś niepojętym szale dzikiej nienawiści.
Tak zwana wojna na górze była powtórką tego szaleństwa. Wobec komunistów nigdy nie wykazali jej uczestnicy ani cienia tej nienawiści, z jaką rzucili się do gardeł sobie nawzajem. Trzeba by naprawdę wielkiej klasy psychologa, aby rozpętlił ten węzeł. Na pewno, u podstaw tego wszystkiego leżało błogie przekonanie, że sprawa z komunistami jest całkowicie zamknięta, że reformy idą same z siebie, społeczeństwo cieszy się i chwali nową władzę, a sztandar „Solidarności” powiewa wysoko i ktokolwiek wyrwie go pozostałym i będzie trzymał, ten wygrywa wszystkie wybory w cuglach jeszcze przez co najmniej dwanaście lat – wszystko to było jak najdalsze od prawdy, ale w neosolidarności zapanowała wtedy już nawet nie ślepota, ale jakieś zacietrzewienie, żeby nie tylko nie dostrzegać rzeczywistości, tylko żeby ją dostrzegać inaczej, żeby wręcz, pokazując czarne, domagać się od wszystkich zapewnień, że widzą białe, jako deklaracji lojalności. Na pewno była w tym skumulowana złość z wielu lat wspólnego duszenia się w podziemiu, jakaś, jak to nazywa psychologia, „furia ekspedycyjna”, tłumiona latami, której wreszcie można było pofolgować i wziąć odwet – na tym chamie, że przez tyle lat musieliśmy się przed nim płaszczyć i go okadzać, na tamtych cwaniaczkach, że nas odcięli od kontaktów z Zachodem, pieniędzy i maszyn, na tych oszołomach, którzy chcą tutaj budzić endeckie upiory; a do tego jeszcze doszły jakieś zupełnie nie do wyjaśnienia normalnemu człowiekowi urazy, że ileś tam lat temu ktoś komuś nie podał ręki, albo powiedział komuś, że słyszał o innym, jak tamten mówił o tym, że ktoś słyszał, że on kapuje ubecji, czy coś takiego.
Jeśli w nadmiarze targających mną uczuć zatracę na chwilę stylistyczną przyzwoitość i pojadę urbanem, że nie było takich chujów, jakich by wtedy na sobie nawzajem bohaterowie podziemia, żywe legendy, bojownicy z komunizmem i tak dalej, publicznie nie powiesili, to i tak zdanie to zabrzmi słabiej, niżby należało.
*
Kiedyś pisałem, że bohaterowie podziemia z natury nie nadają się na polityków w państwie demokratycznym. Nie chcę powtarzać całego tego wywodu, ale muszę się tu odwołać do niego. Te cechy osobowości, które w totalitaryzmie tworzyły bohatera, w demokracji tworzą warchoła. Niezłomność, która była cnotą u bohatera antytotalitarnej opozycji, u polityka zamienia się w ośli upór, nieprzyjmowanie do wiadomości faktów i niezdolność do jakichkolwiek kompromisów. Człowiek, który z podziemia trafił do normalnej polityki, odstrasza od siebie wyborców, bo guzik go zawsze obchodziła jakakolwiek publiczność, zresztą w ogóle jej nie miał; powoduje jeden rozłam po drugim, bo wobec systemu każdy był w gruncie rzeczy sam i nikt nie nauczył się grać w drużynie; no i koniec końców niszczy wszystko, bo nie interesuje go nic mniej niż stuprocentowe zrealizowanie swojej woli, nie ustąpi przed argumentem, skoro nauczył się nie ustępować przed więzieniem, a w polityce nigdy nie wygrywa się w stu procentach, kto mówi „wszystko albo nic” może być pewien, że skończy się na niczym.
Bohaterowie podziemia nie nadawali się na polityków; nieszczęście polega na tym, że innych kadr dla polityki w wolnej, demokratycznej Polsce nie było. Z poczucia obowiązku poszło do polityki trochę intelektualistów, ale ci się do tego na dłuższą metę nie nadawali jeszcze bardziej – zresztą o tym wiedzieli. Jedyną alternatywę dla działaczy podziemia stanowili ludzie ze starego, komunistycznego aparatu. Przyprowadził ich potem szeroką ławą Miller, i to nie tylko ze wspominanych tu związków socjalistycznej młodzieży, ale z komend milicji i komitetów wojewódzkich. Z wiadomym skutkiem. Do tego doszli jeszcze działacze związków zawodowych i związków rolników – a to jest dopiero mętownia, co się zowie, i kto przeciera dziś w zdumieniu oczy, co w Sejmie Rzeczypospolitej robią typki z „Samoobrony”, ten niech się nastawi na jeszcze fajniejsze doznania.