A nie było wyjścia – jeśli Polska miała przystąpić do odbudowy, trzeba było te sprawy wyczyścić. Trzeba było ściągnąć z rynku inflacyjny „nawis”, a wypłaty w państwowych przedsiębiorstwach zdusić „popiwkiem” do czasu ich sprywatyzowania i poddania zasadom gry rynkowej. Gdyby spróbował tego premier Rakowski, nie skończyłoby się na pajacowaniu z krawatem, jak na sławnym spotkaniu w Stoczni Gdańskiej. Właśnie dlatego komuch musiał się pogodzić z myślą o oddaniu władzy „Solidarności”. I właśnie dlatego naiwność opozycji, która nie zdając sobie w ogóle sprawy z sytuacji całe to, przepraszam za słowo, gówno, wzięła ochoczo na siebie, była dla komuny po prostu darem z niebios.
Jest dzisiaj, oczywiście, ciekawym przedmiotem „igraszek swobodnego umysłu” gdybanie, jak można było w tej sytuacji przejąć władzę mądrzej. Niektórzy twierdzą, że operację ściągania z rynku „nawisu” należało połączyć z powszechnym uwłaszczeniem. Przeciętny Polak widziałby wtedy, że wprawdzie znikają mu oszczędności, ale coś dostaje w zamian. Tym czymś byłaby własność – ponieważ w roku 1990 wszelka własność, potem przekazana samorządom, była jeszcze państwowa, można było rozdać i mieszkania, i inne mienie komunalne, i udziały w prywatyzowanych przedsiębiorstwach. Rzecz dałaby się przeprowadzić, dałaby się uzasadnić – w końcu całe to mienie, zagarnięte jako „państwowe” przez komunę, było wypracowywane przez pokolenia poddanych socjalisticzieskoj własti. No i, przede wszystkim, z punktu zaczęłoby się tworzyć normalne, zdrowe społeczeństwo w miejsce postniewolniczego społeczeństwa pańszczyźnianego. Same plusy. Minus tylko jeden: wtedy, u schyłku roku 1989, nie było żadnej siły politycznej, która by wpadła na ten pomysł i mogła go zrealizować.
W takim razie pozostawało jeszcze jedno rozwiązanie, i, choć teraz wydam się Czytelnikowi strasznym cynikiem, byłem za takim właśnie rozwiązaniem całym sercem. Nie ma chleba, bo chleb został rozkradziony – niech będą przynajmniej igrzyska. I niech w ramach tych igrzysk zadyndają ci, którzy ten chleb ukradli. Dlaczego nie? Bo taka brzydka zemsta uraziłaby poczucie estetyki warszawsko-krakowskiego salonu? A to, to ja akurat, delikatnie mówiąc, lekceważę. Wzięcie przez społeczeństwo na komunie „odwetu” za jej liczne podłości i zbrodnie nic a nic by mnie, w przeciwieństwie do Michnika, nie zmartwiło – pewnie dlatego, że nigdy w życiu się z żadną komunistyczną kanalią nie skumplowałem. Czemuż by ludzie, którzy przez pół wieku niszczyli i okradali własny naród, którzy mieli na sumieniach polityczne morderstwa, udział w zorganizowanym rabunku narodowego mienia i w masowym wyzysku, nie mieli za to sądownie odpowiedzieć, jak socjalistom spod nieco innych znaków zdarzyło się to w Norymberdze? Taką właśnie drugą Norymbergę powinni byli przywódcy neosolidarności zorganizować, jeśli nie dla sprawiedliwości, to z wyrachowania, gdyby tylko mieli w głowach choć trochę rozumu.
Ale to wszystko, jak mawiał Majster z „Dialogów na cztery nogi”, „teoryzowanie”. Świadomie czy nie, neosolidarność wybrała wariant najgorszy z możliwych. Pozwoliła, by przeciętny Polak uwierzył, że te pieniądze, które mu przepadły, ukradli mu nie Gierek z Jaruzelskim i Rakowskim, jak to było naprawdę – ale Balcerowicz. Pozwoliła, by to na nią spadło całe odium zamykania nierentownych zakładów, restrukturyzowania, ujawniania ukrytego wcześniej bezrobocia i w ogóle, likwidowania całych ogromnych obszarów fikcji „wysoko rozwiniętej gospodarki socjalistycznej”. Wzięła to wszystko na siebie, żeby być uprzejmą wobec swoich „partnerów” od Okrągłego Stołu. I jeszcze z godną lepszej sprawy zawziętością starała się komunistów wybielić.
A poza tym, w kluczowym, decydującym o przyszłych losach nas wszystkich, momencie nie miała w ogóle głowy, by myśleć o Polsce, bo zajęta była wzajemnym się wyrzynaniem.
*
O „wojnie na górze” każdy ma swoje zdanie, a zwłaszcza ci, którzy byli w niej zaangażowani po którejś ze stron. Ja osobiście, tak jak nic specjalnego nie zrobiłem w latach osiemdziesiątych, chyba żeby za formę oporu przeciwko komunizmowi uznać picie wódki i pisanie aluzyjnej fantastyki, tak i nie zaangażowałem się w „wojnę na górze” – li tylko jako wyborca, popierający w obu turach Wałęsę. I nie wstydzisz się tego dzisiaj, Ziemkiewicz? – zapyta ten i ów Czytelnik. Owszem, odpowiem, trochę się wstydzę. Ale, dodam zaraz, pociesza mnie jedna tylko myśl, że gdybym był wtedy poparł Mazowieckiego, to dzisiaj musiałbym się wstydzić jeszcze bardziej.
W pewnym momencie, jak wspominałem, kluczową sprawą dla utrzymania „pakietu kontrolnego” w opozycji było mieć Wałęsę. Wałęsa był symbolem, do Wałęsy przyjeżdżały zagraniczne delegacje, Wałęsa znany był wszystkim Polakom. I, generalnie, „rewizjonistom” udało się wpływ na Wałęsę uzyskać. Dowodem najdobitniejszym reprezentacja neosolidarności w kontraktowym Sejmie, niemal wyłącznie złożona z przedstawicieli tej frakcji. Mało kto pamięta, że w ramach protestu przeciwko skrajnemu brakowi pluralizmu w doborze kandydatów do zdjęcia z Wałęsą odmówił wówczas kandydowania Tadeusz Mazowiecki – dopiero potem miał zmienić linię i związać cały swój polityczny los z Familią.
W jaki sposób ten wpływ na Wałęsę uzyskiwano, można się domyślać z różnych wzmianek – ale można też, jeśli ktoś pogrzebie w bibliotekach, znaleźć tam jeszcze peany na cześć wielkiego przedstawiciela Ludu, wypisywane w stosownym czasie przez czołowych opozycyjnych intelektualistów. Wałęsa, od czasu, jak dał się poznać, nie ma co do tego wątpliwości, że pochlebstwa lubił – nie on jeden zresztą wpadł w tę pułapkę. Myślę, że u podstaw wojny na górze legła irytacja ludzi, niegdyś mu do obrzydzenia kadzących, na samych siebie i swoje lizusostwo. Irytacja, którą zgodnie z dobrze zbadanym mechanizmem psychologicznym, rzutowali oni na obiekt swych niedawnych panegiryków i salonowych pląsów. Albowiem, twierdzę to z całym przekonaniem, ta wściekła, zajadła wybijanka do jakiej doszło w neosolidarności w roku 1990, nie da się wytłumaczyć w kategoriach politycznych.
W kategoriach politycznych była to sprawa zupełnie bez sensu. Politycznie myślał wtedy Kaczyński: Wałęsa dąży do prezydentury, bo uważa, że mu się to należy jak psu buda, że skoro prezydentem i symbolem dla świata został jakiś taki Havel, który przy Wałęsie jest nikim, to cóż on, przywódca dziesięciomilionowej „Solidarności”, człowiek, który obalił komunizm i tak dalej. Bo, krótko mówiąc, Wałęsa w to wszystko, co mu przez lata sączono w uszy, uwierzył, sodowa mu teraz rozsadza łeb i być prezydentem po prostu musi. A skoro tego chce, to mając taki mir w społeczeństwie, prezydentem zostanie. W związku z tym, analizował Kaczyński sytuację, lepiej wybrać go prezydentem teraz, na mocy decyzji parlamentu. Jaruzelski zgodzi się ustąpić – zgodziłby się, bo Jaruzel w tym okresie wyraźnie zauważył, że dzieło i wiara całego jego życia nawet nie legło w gruzach, ale zatonęło w bagnie, i zachowywał się z kompletną biernością, którą jego hagiografowie chcą teraz uznawać za przejaw odpowiedzialności. Czerwoni za tym zagłosują – zagłosowaliby, tkwili jeszcze w szoku wywołanym rozmiarami swej własnej niepopularności, ujawnionymi przez wybory, i hukiem, z jakim, niczym kolejne klocki domina, przewracał się socjalizm po kolei we wszystkich krajach „obozu”. A naród, kiedy skonfrontuje legendę Wałęsy z Wałęsą rzeczywistym, za najdalej rok będzie miał go dosyć; to nie ulega wątpliwości, bo przecież pamiętamy, jak było. Przez ten rok uchwalimy konstytucję, zrobimy wolne wybory do parlamentu, i na koniec ogłosimy wybory prezydenckie, Wałęsa oczywiście w nich wystartuje – i przegra.
Czy Kaczor nie miał wtedy racji? Miał. Na tym polegało nieszczęście i jego, i całej Familii. Bo, zabrzmi to paradoksalnie, ale to kolejna sprawa, o której zadecydowała nie polityka, tylko psychologia: Jarosław Kaczyński, który stał się, głównym wrogiem michnikowszczyzny, celem niezliczonych obelg w kontrolowanych przez nią mediach, szwarccharakterem oskarżanym o każdą możliwą podłość, od zamachu na demokrację po przekręty, na którego Michnik rzucił więcej jadowitych obelg niż na kogokolwiek innego, nawet na Wałęsę – ów Kaczyński w gruncie rzeczy, genetycznie, programowo, etosowo, czy jakkolwiek jeszcze to ująć, należał do Familii, mało tego, był jej najwybitniejszym politykiem, i takim przez cały czas pozostał – tyle, że na banicji. A jeszcze z tej banicji szukał z Familią porozumienia, bo w gruncie rzeczy to właśnie była jego formacja. Wypchnięcie go pomiędzy ludzi typu Olszewskiego, Macierewicza czy Szeremietiewa stanowiło kompletne nieporozumienie – zresztą wypalił się tam bez pożytku dla kraju w drobnych utarczkach wszystkich ze wszystkimi o przywództwo nad magmą Konfederacji, nasiąkając paranoiczną podejrzliwością i uprzedzającą agresją wobec wszystkich. Kaczyński powinien był zostać przewodniczącym Unii Demokratycznej, a jeszcze lepiej – wiceprzewodniczącym przy pozbawionym energii, pełniącym funkcje reprezentacyjne prezesie w typie Mazowieckiego. Gdyby tak się sprawy ułożyły, Familia rządziłaby do dziś. Ale Kaczyński musiał zostać z Familii wypchnięty, bo popełnił dwa grzechy nie do wybaczenia. Bynajmniej nie poszło tu o jego „prawicowość”, tego typu sprawy dla Familii nie miały nigdy decydującego znaczenia – w Unii Demokratycznej można było być równie dobrze chadekiem, konserwatystą, liberałem, jak i socjaldemokratą, najlepiej, oczywiście, wszystkim tym naraz. Nie poszło też o sprawę rozliczeń z komunistami, bo, wbrew potocznemu mniemaniu, ten spór miał charakter wtórny. Unia Demokratyczna nie dlatego cięła się z Wałęsą i PC, że tamci chcieli dekomunizować, a Unia nie. Unia dlatego broniła komunistów, że tamci, z którymi była pocięta na śmierć i życie, chcieli ich dekomunizować – taka była kolejność przyczyny i skutku. A i dekomunizacja w wizji Kaczyńskiego nie była bynajmniej jakimś wybuchem antykomunistycznych namiętności. To, co projektował, wymierzone było w rozbicie struktur, bo, jak trafnie ocenił, mając na zapleczu nie ruszone, na razie tylko sparaliżowane strachem mafie zbudowane na powiązaniach aparatu, specsłużb i stworzonego za czasów Rakowskiego kompleksu bankowo-biznesowego, neosolidarność długo sobie Polską nie porządzi. Wizje polowań na byłych członków partii, rewolucyjnych trybunałów dekomunizacyjnych i temu podobne były tylko rojeniami miotanego wojennym szałem Michnika. Pezetpeerowiec nie należący do starego układu, a jeszcze lepiej należący do nowego, choćby był wcześniej sekretarzem KC, mógłby w Unii Kaczyńskiego być w zarządzie, czy nawet z jej rekomendacji rządzić stolicą, równie dobrze, jak w Unii Mazowieckiego.