Nie mam do nikogo pretensji, że będąc politykiem, co tam zmienia, że podziemnym, uprawiał politykę. I nie mam do polityki pretensji, że ma swoje prawa i nie zawsze jest czysta, elegancka i ładnie pachnie. Jeszcze mnie nie porąbało. Czy to znaczy, że michnikowszczyzna może mnie dopisać do listy autorytetów moralnych, a w każdym razie „ludzi rozumnych”, którzy mają prawo zabierać publicznie głos i wypowiadać swoje poglądy na łamach jedynie słusznej gazety? Na jej miejscu jeszcze bym się z taką decyzją wstrzymał.
Nie mam, mówię, pretensji o to, że wierząc w swój rewizjonistyczny program chcieli go „rewizjoniści” promować i uczynić programem „Solidarności”, ani że im się to udało. Mam natomiast pretensję o to, że ten program był przeraźliwie głupi i okazał się dla wolnej Polski zabójczy.
Na czym polegał socjalizm? Na pozbawieniu ludzi własności, wolności osobistej i wolności gospodarczej, oraz na zniszczeniu całej społecznej struktury opartej na rodzinnej własności, i na pracy własnych rąk. Wszystko to miało zastąpić, wedle wskazań Marksa i innych ponurych bandziorów, skoszarowanie społeczeństwa, poddanie go dyscyplinie i wepchnięcie w falanster własności „społecznej”, czyli tak naprawdę należącej do władców trzymanego za pysk społeczeństwa. Realizacji tego celu służyła cenzura, policja polityczna, przemoc.
Rewizjonizm był dzieckiem takiej głupoty, która nie pojmowała, że ta przemoc, cenzura i wszechwładza policji politycznej są dla realizacji komunistycznej idei niezbędne. I która naiwnie postulowała, żeby je odrzucić, nie odstępując bynajmniej od zasadniczego celu. Społeczeństwo bezklasowe i własność uspołeczniona tak, cenzura, pałowanie i strzały w potylicę – nie. Zamiast odrzucić socjalizm, nurt sprzeciwu, który wywalczył sobie pozycję nurtu dominującego i przemożny wpływ na całość antypeerelowskiej opozycji, postulował odrzucenie cenzury i przemocy oraz demokratyzację, w przekonaniu, że wtedy zamordystyczne sowieckie samodzierżawie zamieni się w jakąś lepszą jakość, w socjalizm „z ludzką twarzą”, podobny do szwedzkiego czy zachodnioeuropejskiego. Nie byli przy tym rewizjoniści w stanie pojąć, że socjalizm zachodnich „państw opiekuńczych” to tylko szczególny sposób trwonienia zasobów przez kraje, które ten system zafundowały sobie, gdy już były, dzięki kapitalizmowi, rozwinięte i bogate, i że polega on na przejadaniu najpierw posiadanych zapasów, potem zaciąganych kredytów, a na końcu prowadzi do ugrzęźnięcia w bagnie gospodarczej stagnacji i populizmu.
Żeby być uczciwym, trzeba stwierdzić, że gdyby w latach osiemdziesiątych górę wziął w opozycji nurt „niepodległościowy”, i gdyby to on zdominował pierwsze lata III RP, sytuacja wiele by się nie różniła. Mielibyśmy zapewne więcej narodowych mszy, pomników, i zapewne nieco lepiej przyswojoną martyrologię, ale niewiele lepsze nastroje, tyleż samo afer i te same problemy społeczne. Temu, co stanowiło zasadniczą sprawę w odejściu od socjalizmu – gospodarce – poświęcali niepodległościowcy równie mało uwagi. Jeśli w ogóle chciało im się myśleć o tym, jak powinna ta niepodległa Polska wyglądać, to widzieli w swych marzeniach powrót Polski sanacyjnej, z wszechpotężną biurokracją, państwową własnością hut, portów i zakładów zbrojeniowych, z bodaj ośmioma państwowymi monopolami i tak nikłym wzrostem gospodarczym, że agresji potężnych sąsiadów mogła ta Polska przeciwstawić brygady kawalerii i samoloty z dykty oraz płótna.
*
Łatwo gadać, zezłości się niejeden Czytelnik. Łatwo się takiemu Ziemkiewiczowi mądrzyć, dzisiaj, teraz, kiedy siedzi sobie w wygodnym fotelu, wie, że nikt go nie aresztuje ani nie spałuje, kiedy sklepy zawalone są szynkami i kiełbasami, litr czerwonego „Johny Walkera” można kupić w byle markecie za cenę raptem trzy razy większą niż litr polskiej „Wyborowej”, i, na dodatek, kiedy jest o piętnaście lat i o rozmaite ujawnione w tym czasie archiwa mądrzejszy od tych, którzy do Okrągłego Stołu siadali. Wcale się nie będę spierał – niech będzie, że mi łatwo. I co to ma do rzeczy? Albo piszę prawdę, albo nie. Jeśli się mylę, można mnie bez trudu przygwoździć argumentem, i wtedy dywagacje, czy mi się było łatwo pomylić, czy nie, czy wypada, komu to służy, kto za tym stoi i tak dalej, są zupełnie zbędne. A jeśli się nie mylę – tym bardziej będą te dywagacje nie na miejscu. Jedną z przyczyn, by szczerze nie cierpieć michnikowszczyzny, która potrafiła tak skutecznie obezwładnić i ogłupić na długie lata resztki polskiej inteligencji, jest ta maniera wekslowania wszelkich sporów na dysputy etyczne i rozstrzyganie ich za pomocą moralizowania, tokowania w imię wyższych racji, jeszcze, ma się rozumieć, z pozycji autorytetów moralnych, którymi przywódcy tego towarzystwa obwołali się sami. Ani słowa o tym, czy to słuszne, czy nie, czy dobre dla Polski, i dlaczego – tylko tartuffowskie minki, zadęcie i przejmująca troska, aby „nie krzywdzono ludzi” i nie szerzono nienawiści.
To żałosne, że doprowadzono publiczne debaty w naszym kraju do takiego stanu, iż w ogóle musiałem powyższy akapit napisać. A przecież chodzi o sprawy oczywiste. Opozycja, w żadnym ze swych nurtów, nie miała programu ustrojowej reformy dla Polski ani zagospodarowania niepodległości. Skąd go niby miała mieć, skoro śmierci się bardziej spodziewała, niż tego, że nagle obejmie władzę? Opozycja, co więcej, nie miała też żadnego programu reformy gospodarki, a raczej: ustroju gospodarczego. Gorzej: nie miała cienia pomysłu na taką reformę. Nie miała nawet świadomości, że właśnie taka reforma będzie po upadku socjalizmu sprawą najpotrzebniejszą, najważniejszą, absolutnie kluczową. Kapitalizm, w przeciwieństwie do wolności słowa i zgromadzeń, pozostawał całkowicie poza jej zainteresowaniami. Na palcach jednej ręki policzyć można ludzi, którzy zdawali sobie sprawę, że to właśnie kwestie własności i wolności gospodarowania są dla walki z socjalizmem najważniejsze. Był Mirosław Dzielski, który, niestety, wolności nie dożył, był Kisiel, chadzający własnymi drogami, nie słuchany i krótko po Okrągłym Stole wręcz wyszczuty z „Tygodnika Powszechnego” – i kto jeszcze? Bratkowski, niestrudzony organicznik-pozytywista, orzący na pograniczu między partią a opozycją i po obu stronach traktowany z pobłażaniem, jakie rezerwuje się dla różnych postrzeleńców. I Korwin-Mikke, uważany za świra i zawdzięczający zaistnienie w sferze publicznej temu, że szefujący państwowej telewizji Urban polecił go wpuszczać na antenę na złość solidaruchom.
Optyka opozycji była w tym czasie optyką fornala, który chce poszerzyć zakres swojej swobody, domaga się tego lub owego, ale o całości spraw folwarku nie ma pojęcia, a z odpowiedzialności za jego losy jest dożywotnio zwolniony przez swą niewolniczą kondycję. Czego się domagała „Solidarność”, czy raczej, wtedy już neosolidarność, kiedy zaczęły się przymiarki do ustrojowej reformy? Indeksacji płac i samorządów pracowniczych. To były koncepty równie mądre, jak założenia gierkowskiego cudu gospodarczego, wzięte z kawiarnianego ględzenia i z czasów, gdy socjalizm wydawał się w miarę jeszcze żywą propozycją intelektualną – podczas gdy w roku 1989 on już był martwy jak solony śledź. Paradoksalnie, przy Okrągłym Stole socjaliści siedzieli po stronie „społecznej”. Komuna już wiedziała, że ten ustrój się nie sprawdził, i że nie ma sposobu go zreformować – wiedziała, bo próbowała na różne sposoby, i gdyby którakolwiek z tych prób się powiodła, do żadnego Okrągłego Stołu przecież by w ogóle nie doszło, bo niby po co. Opozycja natomiast wciąż nie zdawała sobie z tego wszystkiego sprawy i żyła złudzeniami o „sprawiedliwości społecznej”.
Pewnie nie mogło być inaczej. Ale mijały miesiące, opozycja stała się władzą, stopniowo się różnych rzeczy dowiadywała, i niczego to nie zmieniało. Zachowywała się tak, jakby nic w ogóle do niej nie docierało, była ślepa na fakty, trzymała się kurczowo jakichś urojeń, wojowała z fantomami, nie dostrzegając prawdziwego zła, a wręcz mu w najgłupszy sposób służąc i pomagając. I to jest rzecz, którą zrozumieć trudno, a wybaczyć po prostu nie można.
*
Zdarzają się ludzie tak bystrzy, że potrafią, patrząc w przeszłe albo nawet i bieżące wypadki, bezbłędnie wskazać stojące za nimi centrum decyzyjne. Tacy ludzie nie wierzą, że cokolwiek w świecie zdarza się przypadkiem, albo że jakikolwiek zamiar może się nie udać, że sprawy mogą pójść torem przez nikogo nie przewidzianym, a działanie przynieść odmienne skutki, niż przynieść miało. Wszelkie matematyczne teorie chaosu odrzucają z góry, z drwiącym uśmiechem ludzi, których na byle co nie nabierzesz. Nie szanuję takich za grosz, ale szczerze im zazdroszczę. Wiara, że zawsze istnieje jakieś centrum decyzyjne, które, choćby nawet zdawało się wszechpotężne, można odkryć, zdemaskować albo zniszczyć, sprzyja zachowaniu psychicznej równowagi w większym stopniu, niż świadomość, że mamy do czynienia ze ślepymi często siłami, które nie słuchają wcale tych, którzy je rozpętali, i że sprawy z reguły przyjmują obrót przez nikogo nie przewidziany, tym częściej, im bardziej ci, co podejmują decyzje, nie zdają sobie sprawy z ich znaczenia i możliwych skutków.
Piszę w tym akurat miejscu, bo dla ludzi wspomnianych w poprzednim akapicie Okrągły Stół i w ogóle cała ustrojowa transformacja jest materią doskonale zbadaną. Ogłosili na ten temat szereg szczegółowych teorii, kto z kim tak to wszystko ukartował i kiedy – teorii, w których wszystko doskonale do siebie pasuje, które są bardzo przenikliwe i w ogóle mają tylko jedną, jedyną, ale za to wspólną wadę: że są, mianowicie, do bani. Jeśli ktoś próbował w życiu kierować bodaj klubem miłośników fantastyki, wie, jak paskudnie niesterowalnym materiałem są ludzie. Nawet w ściśle zhierarchizowanych strukturach, takich jak wojsko czy specsłużby, nie sposób dokładnie przewidzieć, w jakiej formie dotrze polecenie do wykonawcy po przejściu licznych szczebli pośrednich, i jak zniekształci się przesyłana do centrali informacja. Gdy zaś do hierarchii dołączyć ma tajność, niesterowalność wzrasta skokowo – każdy kolejny wykonawca pozwala sobie na wykorzystywanie struktury do załatwiania swoich prywatnych spraw i na dezinformowanie przełożonych, nie będąc zdolnym przewidzieć, co z drobnych nawet dezinformacji może wyniknąć, do jakich „dudnień” mogą one doprowadzić, powodując, że centrum decyzyjne nagle zacznie odnosić się do rzeczywistości wirtualnej zamiast do prawdziwej. Teorie w rodzaju tej, że w 1975 Willy Brandt pospołu z Breżniewem ustalili na tajnym spotkaniu, że założą KOR i doprowadzą do Okrągłego Stołu, po to, aby grabieżczo sprywatyzować polski majątek narodowy i wepchnąć skołowany naród w nowe, brukselskie jarzmo (nie zmyśliłem tej egzegezy naszej historii najnowszej, została kiedyś ze śmiertelną powagą wyłożona na łamach „Naszego Dziennika”) są oczywistym bredzeniem wariata.