Dalej: wbrew temu, co w roku 1988 wydawało się takim misiom jak ja, opozycja była głęboko podzielona. Właściwie od zawsze trwała w niej konkurencja pomiędzy tymi, którzy socjalizm kontestowali niejako od wewnątrz, byli jego wychowankami i zbuntowali się przeciwko nierealizowaniu przez komunistów tego, co komunistyczna ideologia obiecywała – a niedobitkami polski przedwojennej, którzy widzieli w komunizmie narzędzie sowieckiej okupacji i domagali się niepodległości. Czyli pomiędzy, nazwijmy to tak na użytek naszej rozmowy, „rewizjonistów” i „niepodległościowców”. W tej cichej, zawziętej walce, toczonej głęboko pod ziemią, „rewizjoniści” zdecydowanie wygrywali. Z wielu względów. Byli lepiej zorganizowani, bardziej energiczni, sprawniejsi w osiąganiu celów. Umieli dla swych inicjatyw pozyskiwać ludzi. Jeśli Michnik dostrzegał kogoś, kto się wybijał, liczył, dawał nadzieję na przyszłość, to przede wszystkim starał się z nim spotkać – on, albo któryś inny z ważnych „rewizjonistów” – przekonać, oczarować i włączyć do swojej grupy. Dopiero jeśli osoba okazywała się na to odporna, zarządzano wobec niej towarzyski ostracyzm, przestawano o niej i jej środowisku informować w „Tygodniku Mazowsze” i rozpuszczano plotki, że „rozbija podziemie” albo coś jeszcze gorszego. Natomiast „niepodległościowcy” już wtedy porażeni byli sekciarską chorobą, którą w takim rozkwicie mogliśmy obserwować podczas cyrku „integrowania centroprawicy” w latach dziewięćdziesiątych. Pozyskiwanie, przekonywanie, „wkręcanie” się w nowe środowiska i przerabianie ich na swoją modłę, tak typowe dla lewicy, duszy katolicko-narodowej jest najgłębiej obce. W tym środowisku, właśnie odwrotnie, króluje postawa sekciarska: stale trzeba rozwijać czujność w wyszukiwaniu tych, którzy nie pasują, odstają, są nie dość prawomyślni, i od których należy się zdecydowanie odciąć.
„Rewizjoniści” byli dużo chętniej widziani przez zachodnie media, zdominowane przecież przez lewicę, dla której „polski patriota” znaczyło dokładnie tyle samo, co „polski nacjonalista”, a ten ostatni oznaczał pogrobowca faszyzmu, kogoś znacznie gorszego niż komuna. Mikrofony i kamery zachodnich korespondentów kierowały się zatem głównie ku „opozycji demokratycznej”, a to sprawiało, że w oczach zwykłego Polaka, mającego o ideologicznych i personalnych niuansach w łonie opozycji pojęcie dokładnie zerowe, Michnik, Kuroń i Geremek przyćmiewali Moczulskiego, Czumę czy Niesiołowskiego bez reszty. To sprawiało również, że głównie właśnie do „opozycji demokratycznej” szła kasa, maszyny drukarskie i innego rodzaju pomoc. Znacząca część tej pomocy pochodziła, na przykład, od zachodnioeuropejskich trockistów – trudno by się spodziewać, żeby chcieli oni pomagać przyszłym twórcom ZChN. Ale i Amerykanie, zgodnie z opiniami swych analityków, uważali za bardziej wartą wsparcia raczej „demokratyczną”, niż „niepodległościową” część podziemia.
Przedmiot rywalizacji zmieniał się. W pewnym momencie sprawą kluczową było to, kto będzie w imieniu całej antypeerelowskiej opozycji kontaktował się z wolnym światem. Potem – kto zyska wpływ na „Solidarność”, a tak prawdę mówiąc, kto będzie bliżej Wałęsy i będzie mu suflował posunięcia oraz odzywki. A w końcu – kto w imieniu społeczeństwa będzie prowadził negocjacje z komuną. Bo to, że jedynym wyobrażalnym uwieńczeniem wszystkich starań opozycji mogą być tylko jakieś negocjacje, w których da się na czerwonym wymusić bliżej nieokreśloną „finlandyzację”, wydawało się oczywiste. Co niby mogło się, w najśmielszych snach, zdarzyć innego? Zwycięskie powstanie? Upadek Związku Sowieckiego? No, proszę bardzo, pożartujmy sobie jeszcze.
W każdym razie, we wszystkim, co stanowiło przedmiot rywalizacji, „rewizjoniści” wygrywali. W pewnym momencie praktycznie zmonopolizowali kanały informacyjne wiodące na Zachód i „niepodległościowcy” mogli się najwyżej pozżymać nad wierszykiem Szpota „Kostuś i pan Karol” o tym, jak różny, choć niby podobny, jest los Niesiołowskiego i Modzelewskiego. Potem uzyskali znaczny wpływ na Wałęsę, zbudowali informacyjną siłę „Tygodnika Mazowsze”, po latach przekształconego w „Gazetę Wyborczą”. A wreszcie – najpierw sprytnie szantażując „niepodległościowców”, że kto gada z czerwonym, ten zdrajca, a potem w odpowiedniej chwili zasiadając do takich rozmów sami, uzyskali dla siebie decydujący głos po „społecznej” stronie Okrągłego Stołu i będącego jego skutkiem, „kontraktowego” parlamentu.
O tych wszystkich wewnętrznych napięciach, walkach i konfliktach ambicji oraz celów w łonie opozycji nikt nie wiedział lepiej, niż komunistyczna ubecja. Ale miała ona i dalsze przewagi. Specsłużby składały się nie tylko z biurokratów, mięśniaków i fachowych morderców, miały także na swe usługi doskonałych psychologów. Specjalistów od łamania charakterów, od manipulowania ludźmi. Znawców ludzkich słabości. W tym czy innym okresie miały też większość opozycjonistów w więzieniach, mogły stosować wobec nich przeróżne środki nacisku, niekoniecznie po to, by ich złamać.
No, i wreszcie sprawa najważniejsza: komuniści dysponowali informacjami o szykującym się dramatycznym przełomie nie tylko dla Polski, a dla całej światowej polityki. Przez całe lata osiemdziesiąte szermowali dla uzasadnienia swojej władzy argumentem geopolitycznym: jesteśmy skazani na sojusz z ZSRR, nie ma wyjścia. Właściwie, sowieckie dywizje pozostały ostatnim uzasadnieniem ich władzy. A pod koniec lat osiemdziesiątych dostali z Kremla tajny, ale jednoznaczny prikaz: radźcie sobie sami. Związek Radziecki już wam nie pomoże. Ani militarnie, ani gospodarczo, ani w żaden inny sposób.
Władimir Bukowski opisuje w „Moskiewskim procesie”, na podstawie protokołów z posiedzeń sowieckiego politbiura, jaki cyrk pociągnęła za sobą złożona nieopatrznie przez Breżniewa obietnica wsparcia po stanie wojennym „bratniej Polski” ilomaś tam tonami mięsa. Jakich cudów musiało dokonywać światowe mocarstwo, dysponujące dwudziestoma tysiącami głowic atomowych, jak się naprężać, żeby znaleźć na swym bezkresnym terytorium to mięso – które i tak w końcu okazało się głównie łojem i kośćmi. Jest to opowieść przezabawna. Związek Sowiecki rozpadał się i rozłaził w szwach, ale świat jeszcze o tym wszystkim nie wiedział. Budowany latami system pozorów i ukrywania prawdy do ostatniej chwili działał na tyle sprawnie, że znany i poważany do dziś amerykański specjalista od spraw sowieckich jeszcze w drugiej połowie lat osiemdziesiątych wyszył był sążniste opracowanie, jak powinny sobie układać USA stosunki ze Związkiem Sowieckim w nadchodzącym ćwierćwieczu.
Sowiety się sypały i kończyły – kiedyś oczywiście musiało się to wydać, ale na razie poza najściślejszym kierownictwem partii i specsłużb nikt jeszcze o tym nie wiedział, ba, nie marzył w najśmielszych snach. Jednocześnie sięgnęła dna socjalistyczna gospodarka peerelu, zrujnowana przez Gierka, dobita trepowską głupotą Jaruzelskich komisarzy i bezskutecznie szarpana przez partyjnych reformatorów. A tymczasem społeczeństwo było złamane, pokonane i na jakiś czas jeszcze pozbawione woli stawiania dalszego oporu, opozycja zaś na tyle zmiękczona, że można było liczyć na jej skuteczne „rozegranie”. Peerel był dokładnie jak ten wyobrażony w karykaturze samolot, pikujący ku ziemi z popsutymi silnikami. I co sprytniejsi komuniści wiedzieli, że jeśli chcą ocalić głowy, muszą szybko coś przedsięwziąć.
*
Czytając to, co napisałem o zwycięstwie opozycyjnych „rewizjonistów” nad „niepodległościowcami” niejeden Czytelnik dopisze mnie, być może, odruchowo, do listy publicystów „Głosu”, „Naszej Polski” czy innych rydzykowatych pisemek, którzy te prastare fakty wydobywają na światło dzienne w tonie głębokiego, moralnego oburzenia. Michnik z Kuroniem zmonopolizowali kontakty KOR-u z Zachodem! Zepchnęli jego zdrową, katolicko-narodową część w medialny niebyt, realizowali swoje własne przekonania i programy, zamiast przekonań i programu Macierewicza – cóż to za antypolski spisek, cóż za hańba!
Nie, nie, spokojnie – komu moje słowa zabrzmiały zbyt podobnie do publicystyki wspomnianych tytułów, niech raczy przeczytać je raz jeszcze. Stwierdzam tylko fakty, na tyle, na ile mogę je dzisiaj poznać z nielicznych opracowań i z wypowiedzi ludzi, którzy byli wtedy bezpośrednio w działalność opozycyjną zaangażowani. I wcale się nimi nie oburzam. Powiem więcej, naprawdę nie rozumiem, dlaczego przez piętnaście lat wolnej Polski michnikowszczyzna uparcie usiłowała te fakty przywalić niepamięcią i podtrzymać fikcję stuprocentowej jedności antypeerelowskiej opozycji. Czemu zrobiła z nich wiedzę zakazaną do tego stopnia, że samo sięgnięcie po nią ma być już dowodem oszołomstwa, nienawiści, frustracji i wszystkich innych grzechów, za które michnikowszczyzna zwykła skazywać na banicję z życia publicznego. Czy Michnik i Kuroń do dziś wstydzą się tego, że mieli własne pomysły na walkę z reżimem, inne niż narodowi katolicy, i że chcieli je skutecznie realizować?
Tylko w tej atmosferze dziwnego milczenia o historii najnowszej pan Wrzodak mógł publicznie obwieszczać swe odkrycia o „różowych hienach z KOR”, które na plecach protestujących robotników dojechały do władzy. I nikt z osób go otaczających, a przecież byli wśród nich byli członkowie i współpracownicy tej różowo-hienowskiej organizacji, nie odważył się mu wyjaśnić, że gdyby nie ciężka praca tych „różowych hien”, to protestujący robotnicy daliby się udobruchać jakąś guzik wartą podwyżką, daliby się ubecji zmanipulować i podzielić, i, jak wiele razy przedtem, wyszłoby z ich protestu jedno wielkie gie.
Wyobrażam sobie – w końcu przede wszystkim jestem twórcą literatury fantastycznej – że jest rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty któryś, a ja jestem Kuroniem względnie Michnikiem, i widzę, że wraz ze mną działa w opozycji taki, powiedzmy, Świtoń. Oczywiście, nie wiem jeszcze, że ten Świtoń, na razie sprawdzający się w podziemiu jako człowiek bojowy, zgoła nieustraszony, za lat dwadzieścia, w wolnej już Polsce, narobi nam wstydu przed całym światem, bo uroiwszy sobie, że okupację komunistyczną zastąpiła okupacja żydowska, zacznie w porozumieniu z jakimś ponurym ubekiem obstawiać na złość Żydom obóz w Oświęcimiu krzyżami – ale widzę go, znam, i zdaję sobie sprawę, że to kawał świra. Czy nie starałbym się go zepchnąć na bok, zmarginalizować, żeby zachodni korespondenci raczej nie z nim kojarzyli sobie polską opozycję? Czy rozmawiając z, powiedzmy, Macierewiczem, nie próbowałbym odsunąć go od wpływu na bieg wydarzeń? A z innej strony patrząc – czy Macierewicz i inni tak dzisiaj skłonni do lamentu niepodległościowcy, gdyby byli do tego zdolni, nie staraliby się zepchnąć na boczny tor „trockistów” z pezetpeerowskim rodowodem?