Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W Niemczech czy Francji jest kilka dużych central związkowych, i oczywiście też szkodzą one państwu, ale to nic w porównaniu z tym, co dzieje się u nas. U nas wystarczy skrzyknąć dziewięciu kumpli, zarejestrować się jako grupa inicjatywna – i już korzystasz z tych samych przywilejów. Rozmawiałem kiedyś z osobą której zaproponowano uzdrowienie miejskiego ośrodka kultury – instytucja pogrążona była od lat w degrengoladzie totalnej, kosztowała miasto straszne pieniądze i nikt nie potrafił jej uporządkować; powiem od razu, że wspomniana osoba też nie dała rady. Z prostej przyczyny. Ośrodek ów zatrudniał 117 pracowników, i, co gorsza, działało w nim 11 związków zawodowych. Nie można było zwolnić nikogo (z arytmetyki może się Czytelnikowi wydawać, że siedmiu jednak wywalić się dało. Wyjaśniam: tych siedmiu nie było wcale takimi frajerami, po prostu ich chroniły zaświadczenia lekarskie o przewlekłych chorobach i udzielone na ich podstawie długoterminowe urlopy zdrowotne).

Już w roku 1993 działało w Polsce 1500 związków zawodowych, w tym 200 ogólnopolskich. O kilkunastu związkach pasożytujących na górnictwie już pisałem. W PKP, na przykład, pensje działaczy 16 związków zawodowych wynosiły wtedy kwartalnie 8,5 miliarda ówczesnych złotych, a ich rachunki telefoniczne – ponad miliard. W „Polskiej Miedzi” co miesiąc wypłacano działaczom 11 związków ponad miliard. To stare dane, potem związkowcy sprytniej już się ze swymi zarobkami ukrywali – ale jeśli ktoś założy, że z roku na rok było coraz lepiej, to uznam go za nastawionego do życia z przesadnym optymizmem. Ustawa określa, że związkowców ma obowiązek utrzymywać firma – musi płacić im pensje, zwracać za telefony i faksy, udostępniać służbowe pomieszczenia. Jeśli to firma prywatna, płacimy za to wszystko jako konsumenci, bo przecież te koszty znajdują się w cenach. Jeśli państwowa – płacimy jako podatnicy. Nic dziwnego, że zaroiło jak nigdzie na świecie odpasionymi zawodowymi obrońcami ludu, którzy nie dość, że na nas pasożytują, to jeszcze w imię egoistycznych interesów swoich gangów rozwalają nam krok po kroku państwo, jak kiedyś szlacheckie sejmiki i konfederacje.

Na tę kanadę obrońców robotników z zazdrością patrzyli działacze związków rolniczych – oni nie mieli kogo zobowiązać do płacenia im związkowych pensji, chyba siebie samych. Ale szybko wpadli na inny pomysł: żeby tzw. ubezpieczenia społeczne rolników wydzielić z ogólnej puli i założyć taki mały wsiowy zusik. A na tym już można pasożytować. Mniejsza o posadki – chociaż jeśli ktoś z Państwa pokaże mi jeden sensowny argument, po co Kasie Rolniczych Ubezpieczeń Społecznych pięćdziesięcioosobowa rada nadzorcza, to dostanie symboliczny talon na balon. Zresztą, co tam gadać o radzie nadzorczej: nie ma w ogóle żadnego powodu dla istnienia osobnej kasy rolniczej. Przecież gdyby chodziło tylko o to, żeby rolnicy płacili mniejsze składki, bo na normalne ich ponoć nie stać (nawet tych, co mają trzysta hektarów?!), to spokojnie można by załatwić sprawę wewnętrznym rozporządzeniem w ramach ZUS-u.

KRUS był potrzebny, oczywiście, do czego innego – do tego, by wydzielić z niego tak zwany „fundusz składkowy”, zasilający rolnicze organizacje. Ot, jeszcze jeden pomysł, by, mówiąc Szpotem, w ten socjalistyczny system rurek, którymi państwo przelewa od-do konfiskowane obywatelom pieniądze, swój prywatny wkręcić kurek. Tylko, jak zwykle, zgubiła chłopstwo pazerność – ustaliło sobie składki na tak absurdalnie niskim poziomie, że sprawa w końcu nabrała rozgłosu, narastającego z każdym rokiem. A rozgłos jest dla tego typu interesów bardzo niewskazany.

Gwoli uczciwości trzeba przyznać polactwu, że, jak jasno wynika z sondaży, od dawna nie ma już co do zawodowych związkowców złudzeń – zaufanie, którym ich obdarza, i respekt, jakim ich darzy, nie różni się od tego, co czuje do polityków.

*

Ale zacząłem przecież ten wątek od stwierdzenia, że coś się zasadniczo zmieniło. Otóż – w piętnaście lat po ustrojowej Wielkiej Przemianie skłonność mieszkańców naszego kraju do zapisywania się do partii politycznych okazuje się nieporównywalnie większa, niż u początków III RP. Z tym, że dotyczy ona tylko tych partii, które akurat wygrywają w sondażach.

Przed laty miałem okazję uczestniczyć w pewnym spotkaniu przygotowanym przez Grupę Windsor – było to coś jakby warsztaty dla polskich prawicowych polityków, prowadzone przez brytyjskich konserwatystów. Pamiętam, jak podczas dyskusji zabrał głos Ludwik Dorn, opowiadając o losach Porozumienia Centrum. W pewnym momencie, mówił, kiedy partia była uważana za tę właśnie, która będzie rządzić Polską, zaczął się masowy napływ chętnych, nagle się ich zapisało aż piętnaście tysięcy i zaczęliśmy nad tą masą tracić kontrolę – na szczęście udało nam się w porę wprowadzić procedury weryfikacji i dwóch trzecich się pozbyć. W tym momencie wszyscy Anglicy, jak jeden mąż, popatrzyli ze zdumieniem na tłumacza, a ten w swej kabinie rozłożył szeroko ręce i pokręcił głową, że nic nie pochrzanił, tylko dokładnie przetłumaczył to, co zostało powiedziane.

Aż piętnaście tysięcy ludzi – początek lat dziewięćdziesiątych. W parę miesięcy po tym, jak wskutek upadku sondażowych notowań partii Leszka Millera „Samoobrona” zaczęła wychodzić na prowadzenie w rankingach, zapisało się do niej, jak w wywiadzie dla jednego z tabloidów oznajmił triumfalnie sam przewodniczący, sto tysięcy nowych członków.

Sto tysięcy! Może „marszałek” przesadził, może nas buja? Może. Ale skłonny jestem wierzyć, bo nieco wcześniej działacze SLD przyznali się, że około stu tysięcy członków ubyło z ich szeregów, nie tyle wskutek weryfikacji, co wskutek niezłożenia na nowo deklaracji członkowskich. W chwilach swej potęgi SLD twierdził, że skupia 150 tysięcy ludzi – wynika więc z tego, że wraz z załamaniem popularności partii dwie trzecie organizacyjnego pogłowia dały sobie z nią spokój.

Zapewne nie wszyscy poszli do Leppera. Skądś się przecież także musiały wziąć masy szturmujące drugą partię liderującą w sondażach, Platformę Obywatelską. Platformersi co prawda nie pochwalili się konkretnymi liczbami, ale i u nich, sadząc po informacjach prasowych, ruch musiał być zbliżony. Wielokrotnie większy niż w opisywanych przez Dorna pionierskich czasach PC.

Niestety, może od długoletniej dziennikarskiej orki scyniczniałem, co, jak się zdaje, jest w tym fachu chorobą zawodową – ale nie potrafię w sobie skrzesać radości, że oto tak wielu moich rodaków wreszcie poczuło potrzebę działalności publicznej, że chce się twórczo zaangażować w demokrację, w rozwój kraju, coś z siebie dać innym. Fakt, że nabór dotyczy tylko partii mających szansę na dorwanie się do koryta, a te, które od koryta odpadają, więdną, dowodzi jasno, że polactwo zapisuje się do partii po to, aby się załapać na dobrą fuchę. Przez piętnaście lat rządzący stale i stale zwiększali liczbę stołków obsadzanych z partyjnej nominacji. Zawłaszczali na ten cel coraz to nowe obszary – samorządy, instytucje komunalne, rady nadzorcze w kasach chorych, sądowych ławników i co tam jeszcze. W Warszawie, kiedy rządząca miastem UW z AWS została wskutek partyjnych rozłamów i zmiany sojuszy zastąpiona koalicją PO z SLD, wymieniono nawet dyrektorów miejskich basenów. Jeszcze parę kroków w tym kierunku, a partyjnej nominacji wymagać będzie nawet stanowisko babci klozetowej.

Aż fakt, że kto należy, ten może liczyć na stołek, został przez znaczną część społeczeństwa zaakceptowany. Może niechętnie, jak akceptowało się reguły rządzące krajem za komuny, na zasadzie trudno, tak jest i inaczej nie będzie, trzeba się przystosować, ale w każdym razie – został zaakceptowany. Partia polityczna to sitwa, której głównym zadaniem jest popieranie swoich ludzi w zajmowaniu stanowisk – od tych najważniejszych po najniższe. Jeśli jesteś wobec partii, a zwłaszcza jej kierownictwa, wierny i lojalny, to partia ci się odwdzięczy. Jak za dawnych, peerelowskich czasów. Tyle tylko, że wtedy partia była jedna, a teraz ma człowiek straszny stres, którą obstawić.

35
{"b":"90281","o":1}