Łezka mi się zakręciła w oku, gdy z jakiejś zawodowej przyczyny – nie pamiętam już, do czego konkretnie było mi to potrzebne – musiałem liznąć odrobinę wiedzy o organizacjach społecznych w przedwojennej Polsce. Boże mój, wynika z tego, że co drugi Polak wówczas gdzieś należał, a wśród tych z górnej półki – każdy do kilku stowarzyszeń i organizacji jednocześnie. Jak w Ameryce! Różne towarzystwa gimnastyczne, ziemiańskie, przemysłowe, rolnicze, edukacyjne, kółka i komitety, stowarzyszenia krzewienia tego albo tamtego, robotnicze uniwersytety, spółdzielnie, związki, akcja katolicka, ligi na rzecz i przeciwko… Partie polityczne były w tym wszystkim tylko emanacją potężnych, spontanicznych ruchów społecznych, zakorzeniały się w dziesiątkach i setkach mniejszych i większych organizacji, prowadzących w duchu endeckim, ludowym czy socjalistycznym codzienną, przyziemną, potrzebną prostym ludziom działalność.
Po pół wieku socu czyta się o tym jak o Żelaznym Wilku – wszystko zostało zniszczone, zdeptane, rozpędzone, a ludziska pozaganiani każdy do swojej zagrody, w której siedzi, szczerząc nieufnie kły na wszystkich dookoła i usiłuje się nie wychylić, bo jak się kończy wychylanie, wiadomo. Problem nie na tym nawet polega, że całą tę infrastrukturę, która zamieszkujących pewien obszar i używających tej samej mowy tubylców przemienia w społeczeństwo, tak brutalnie komuniści zniszczyli, ale na tym, iż wcale ona nie odrasta. Bo wydaje się nikomu niepotrzebna. Kto, poza garstką nawiedzonych, działa u nas społecznie? Kto by chciał wiązać się z sąsiadami w jakąś kooperatywę czy spółdzielnię, na jakich opiera się całe rolnictwo Niemiec i Francji? Dzięki takim kooperatywom tamtejsze chłopstwo nie klnie na zawyżających ceny pośredników, bo samo trzyma w garści hurt swoich wyrobów. Ale dzisiejszy polski chłop woli raczej kląć, niż pogodzić się z myślą, że zarobi na nim sąsiad, a peeselowska nomenklatura z SKR-ów wręcz się przed powrotem autentycznej spółdzielczości broni rękami i nogami, bo uczyniłoby to ją całkowicie zbędną.
Zresztą, znam historię pewnego młodego, energicznego sadownika, który usiłował rozkręcić kooperatywę i sprzedawać jabłka do Anglii – zainteresowanie owszem, ceny całkiem niezłe, tylko jeden warunek, że pakowane do skrzynek jabłka mają być przebrane pod względem jakości i rozmiarów. Ale gdzie tam chytremu chamusiowi przetłumaczysz: miałby wyrzucać, rezygnować z paru groszy więcej, tylko dlatego, że zgnite? A upchnie jakoś, przecież nie sprawdzą, który konkretnie z uczestników interesu podrzucił zgniłka. Anglicy rzeczywiście nie sprawdzali, po prostu, kiedy raz i drugi dostali skargi od swoich klientów, kazali się całować w zaplecze i tak się cała historia skończyła. Ten facet już na pewno drugi raz nie będzie kombinować, żeby cokolwiek wspólnie z innymi rozkręcać – i na pewno nie znajdzie zbyt wielu naśladowców.
Polactwo przez pół wieku było brutalnie karane za każdy przejaw społecznego instynktu, za solidarność, współpracę, inicjatywę – a nagradzane za barani posłuch i bierność. Przez cały ten czas sączono mu w uszy, że wolno ewentualnie upominać się o „bolączki”, ale o sprawy poważne, prawdziwe, dotyczące wszystkich, to ani się waż! Nawet w sferach, od których z samej ich natury należałoby wymagać większej publicznej aktywności, pokutowała moda na szpan „nie zawracajcie mi głowy polityką” (za peerelu „polityką” było, hasłowo, wszystko, co się nie podobało partii) czy „phi, dla mnie Tygodnik Mazowsze to taka sama prymitywna indoktrynacja jak Trybuna Ludu”. Czegóż chcieć od pańszczyźnianych, u których socjalistyczna tresura dokładała tylko swoje do bierności i nieufności zapisanej w genach?
Zgodnie z „prawem Ziemkiewicza” finansowanie partii politycznych w końcu wzięło na siebie państwo (żadna zakichana łaska, zważywszy, że robi to za nasze pieniądze), bo sami obywatele nie potrzebują ich ani za grosz. Tych, którzy gotowi byli się zapisać, liczyło się kiedyś na palcach jednej ręki, ale gotowych zapłacić naprawdę groszowe składki była wśród nich średnio połowa. Podobna niechęć płatnicza charakteryzowała członków związków zawodowych – dać się ewentualnie skrzyknąć na jakiś strajk, to owszem, ale tylko w sprawie „bolączek” naszej firmy. To nie jest Ameryka, gdzie wsparcie datkiem kampanii wyborczej bliskiego sercu kandydata czy to do Rady Szkolnej, czy do Białego Domu, jest gestem oczywistym. Tu demokracja jest czymś obcym, zadekretowanym. Ma być, to niech sobie będzie, ale mnie nic do tego. Partie polityczne z niczego tu nie wyrastają, przypominają grupki spadochroniarzy zrzuconych w jakiś zupełnie sobie obcy kraj – i same zwykle traktują ten kraj jak podbity, łupiąc go po zwycięskiej kampanii bez cienia skrupułów, a tubylcy w najlepszym wypadku okazują im obojętność, uważając za zło konieczne.
*
Nawiasem mówiąc, jak niesamowicie powoli zmienia się ludzka mentalność – a żeby być ścisłym, nie zmienia się w ogóle, tylko biologia sprawia, że po jakimś czasie ludzie ukształtowani na nowszy sposób zaczynają mieć statystyczną przewagę – miałem okazję dobitnie przekonać się podczas zbierania podpisów pod „społecznym projektem konstytucji”, firmowanym przez „Solidarność”. Z tym projektem to był zresztą osobny kryminał; napisali go naprawdę dobrzy konstytucjonaliści, po czym jakieś młotki z komisji krajowej „poprawiły” projekt, wpisując do niego przywileje dla siebie jako zawodowych związkowców. W efekcie wyszedł żałosny knot, nie nadający się na konstytucję państwa w najmniejszym stopniu, przeciwko czemu eksperci nie odważyli się zresztą publicznie zaprotestować. W końcu związkowcy po pierwsze uosabiali Lud, więc musieli mieć rację, a po drugie stanowili „realną siłę polityczną”, czyli mieli rację w dwójnasób – podczas gdy eksperci byli tylko jakimiś tam inteligencikami, za którymi nikt poważny nie stał.
Tak czy owak, sprawa wzięła w łeb bynajmniej nie z tego powodu. Pod owym projektem zamierzano zebrać jakieś dziesięć – piętnaście milionów podpisów i przytłoczyć nimi zdominowany przez SLD-PSL parlament. Rzecz wydawała się zupełnie realna. Centroprawica wypadła wtedy z parlamentu nie tyle z niechęci wyborców, co poprzez rozbicie ich głosów, gdy się te głosy zsumowało, wychodziło całkiem sporo; związek miał rozbudowane struktury i etatowych pracowników, a na dodatek można było liczyć na poparcie proboszczów. Wydawało się, że zakładany wynik jest w zasięgu ręki. Tymczasem skończyło się na jakimś, jeśli mnie pamięć nie myli, milionie i paru tysiącach podpisów – mniej w każdym razie, niż „Solidarność” oficjalnie liczyła sobie członków.
Oczywiście, jako zagorzały wróg zawodowych związkowców, nie brałem w całej sprawie udziału, ale nagadałem się z kolegami, którzy usiłowali te podpisy zbierać. Byli zszokowani i przerażeni. Od zmiany ustroju minęło wtedy dobre pięć lat, a tymczasem ludzie proszeni o podpis po prostu chowali się we własne buty. Przepraszali, błagali, żeby ich zrozumieć, tłumaczyli: syn jest na studiach, nie mogę go narażać. Rodzinę mam za granicą, jak mi zabiorą paszport, to koniec, nigdy się z nimi nie zobaczę. Choruję, nie mogę ryzykować, że mi odbiorą świadczenia. Myślicie państwo, że żartuję? Szczerze mówiąc, ja też nie mogłem uwierzyć, ale mam do tych, którzy mi to opowiadali, zaufanie. Ludziska bali się złożenia podpisu pod czymś, co wydawało się niemiłe dla władzy, niczym diabeł święconej wody. Niby tam ustrój się zmienił, ale polactwo w to tak naprawdę nie wierzyło.
*
Skoro wspomniałem o tej szczególnej formie organizacji społecznej, jaką są związki zawodowe, to parę słów na ten temat. Związek zawodowy to po prostu gang – taki sam, jak łysole w dresach, którzy wymuszają haracze od restauratorów i sklepikarzy. Kieruje się jedną zasadą: swoim ludziom załatwić jak najwięcej. Wywalczyć, żeby pracowali jak najmniej za jak największe pieniądze, i żeby mieli, ile się tylko da, dotacji, subwencji i przywilejów branżowych. Interes ogółu obchodzi związkowca tyle co zeszłoroczny śnieg, bo to nie jego interes – co niektórzy potrafią nawet z całym cynizmem otwarcie i publicznie powiedzieć, jak ongiś szef górniczej „Solidarności” (zapadło mi w pamięć, bo cynizm tej wypowiedzi w szczególny sposób zderzył się z historyczną nazwą związku). Od prostych gangsterów różnią się tylko tym, że nie trudzą się wymuszaniem haraczu od każdego z nas z osobna – robi to za nich rząd, a oni tylko biorą swoją dolę z budżetu państwa, dzięki czemu nieoświecone w takich kwestiach masy w większości w ogóle nie zdają sobie sprawy, że to one im płacą.
Ale, generalnie, w państwach cywilizowanych związki zawodowe spełniły jedną pożyteczną cechę: dały możliwość awansu ambitnym energicznym ludziom ze społecznych nizin. Stanowią jakby drabinę awaryjną, po której może się wspiąć do warstw wyższych ktoś, kogo nie predestynuje do tego ani urodzenie, ani majątek, ani talent, ale kto mimo wszystko jest na tyle energiczny, że zepchnięty na dół społecznej drabiny byłby niebezpieczny. A może, zamiast o drabinie, powiedzmy raczej o wentylu. W każdym ustroju społecznym, jakkolwiek jest on ustawiony, jakaś liczba ludzi o przywódczych zdolnościach i ambicjach nie może spełnić swych aspiracji w panującym systemie. Zablokowani na nizinach, swą szansę widzą w buntowaniu tych, którzy znaleźli się tam razem z nimi. I jeśli takich ludzi zbierze się za dużo, to po prostu rozsadzają system.
Dlatego dla społeczeństwa jest bardzo korzystne, aby przywódcy potencjalnego buntu mieli szansę się zawczasu skorumpować i przejść do klas wyższych. Jak w dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, gdzie tak łatwo było sprytnemu mieszczaninowi lub chłopu wkręcić się w szeregi szlachty (patrz: „Liber chamorum”), że nigdy tu żadne wojny chłopskie ani ruchawki nie wybuchły, bo każdy polski potencjalny Pugaczow od razu przechodził na drugą stronę.
Tylko że w III RP i ten mechanizm schrzaniono. „Solidarność” była związkiem zawodowym. Uzyskawszy wpływ na władzę, kierowała się interesem swoim, jako związku, a nie kraju, co może oburzać, ale w końcu jest zrozumiałe. Przyznała sobie rozmaite przywileje – patrz wyżej. Ale dlaczego żaden osioł nie pomyślał, żeby przynajmniej zastrzec te przywileje tylko dla tych związków, które w chwili ich uchwalania już istniały?