Nie spotkałem zwolennika „Samoobrony”, który by powiedział, że wiąże z Lepperem jakiekolwiek nadzieje na poprawę sytuacji. Pytani, co w tym człowieku widzą, ludzie ci odpowiadają zawsze jednakowo: on im pokaże! Cała popularność Leppera opiera się na przekonaniu polactwa, że jest to człowiek nielubiany przez tych, których ono nie lubi. To właśnie sprawia, że perswadowanie, iż Lepper nie ma programu, otacza się aferzystami i oszustami, że sam oszukuje, a nawet eksponowanie tego, że jest bardzo bogaty i że bogactwo to pochodzi z niejasnych, delikatnie mówiąc, źródeł, nie odnosi żadnego zauważalnego skutku. Wręcz przeciwnie – nie lubią go, upewnia się elektorat, i właśnie za to lubi swojego wodza jeszcze bardziej. Kiedy fornal czuje się na dziedzica bardzo rozgoryczony i chce się na nim zemścić, to zrobi mu kupę do studni – i nic go przy tym nie obchodzi, że wodę z tej studni piją nie tylko państwo, ale także i on ze swoją rodziną. Lepper jest w chwili obecnej taką właśnie lecącą do wspólnej studni kupą, zemstą polactwa na tym, co prasa nazywa „elitami”.
Zgodnie z opisanym już mechanizmem, gdy w grę wchodzą silne emocje, mózgi pozostają wyłączone. Trudno mi zrozumieć, że wśród tej rzeszy zwolenników Leppera żaden nie zadaje sobie pytania, jak to możliwe, że ich ulubieńcowi wszystko to, co robił, zawsze uchodziło bezkarnie? Swego czasu pewien rolniczy działacz, Marian Zagórny, wysypał na stacji, w ramach protestu, importowane zboże. Zaraz został zamknięty, osądzony, skazany i wsadzony do pudła. Po jakimś czasie, ułaskawiony z woli prezydenta, wyszedł na wolność. Spróbował urządzić blokadę przejścia granicznego. Policja, która wobec Leppera zawsze okazywała się kompletnie bezradna, tym razem sprawnie wyłapała wszystkie autokary ze zdążającymi ku granicy uczestnikami protestu, zanim zbliżyły się do granicy na kilkanaście kilometrów. Inny facet gdzieś na Śląsku nazwał publicznie przedstawicieli władzy „palantami”, i poszedł za to na parę miesięcy do pudła, choć ujął się za nim z całą swą propagandową potęgą Urban. A Lepper blokuje, wysypuje, rozrabia przez całe lata, bluzga ile wlezie – i nic.
Nie tylko, że jest zawsze bezkarny, że sądy jakoś się nie potrafią zebrać, a jeśli zbiorą, skazać, a jeśli już skażą, to na zapłacenie sześciu złotych czterdziestu groszy – ale jeszcze wytwarza wokół siebie jakieś przedziwne pole, tak, że nikt, kto się w tym polu znajdzie, nie może być za nic ukarany. Kiedy ktoś wstępuje do Leppera na służbę, zaraz sąd przestaje wyznaczać mu terminy rozpraw, czekając, aż sprawa się przedawni, prokuratorzy, którzy dotąd prowadzili jego sprawę, zostają skierowani do pilniejszych zajęć i chwilowo nie ma ich kto zastąpić i tak dalej. Brak zainteresowania ze strony sądów rekompensuje za to wielkie skupienie uwagi na „marszałku” (jak nazywają Leppera jego ludzie) przez media. Szczególne zasługi przez długie lata miała tu czarzasto-kwiatkowska telewizja państwowa (chyba dla kpiny zwana u nas „publiczną”). Ludowy przywódca wciąż pojawiał się na jej ekranie, gromiąc złodziei, utyskując nad krzywdą prostego człowieka, względnie doznając operetkowych prześladowań, w postaci, na przykład, demonstracyjnego założenia mu na przejściu granicznym kajdanek, które zdjął natychmiast po wyłączeniu kamery.
Nie chce mi się o tym rozpisywać, tym bardziej, że tę pracę wykonali moi koledzy z gazety, poświęcając całą książkę wyłuszczaniu, w jaki sposób tego osobnika wykreowano, skąd miał pieniądze na zbudowanie partii i tak dalej; można łatwo się domyślić, kto zapewnił mu ten glejt na bezkarne obrażanie ludzi, i co otrzymał od Leppera w zamian.
Moją uwagę zwraca co innego. Otóż politykom, biadolącym nad tym, że taki Lepper wdarł się przebojem do ich grona, że zaniżył standardy, przyczynił się do zdziczenia politycznych obyczajów i tak dalej, chciałbym zadać jedno pytanie. Brzmi ono: a co takiego zrobił Lepper, czego by przed nim nie zrobił w Polsce jakiś inny polityk, uważany za „cywilizowanego”?
Że plecie populistyczne androny? Ależ plotło je tutaj i plecie 90 procent polityków! W końcu to nie komuniści upowszechnili wśród polactwa przekonanie, dziś podzielane powszechnie, że peerel był krajem dostatnim i przyjaznym obywatelom, który dopiero „Solidarność” doprowadziła do ruiny. Na początku lat dziewięćdziesiątych czerwoni nie śmieliby z czymś takim publicznie wyskoczyć. Wyręczyła ich tak zwana „centroprawica”, która – podzielona, śmiertelnie skłócona i licytująca się, kto skuteczniej trafi w nastroje niezadowolonego elektoratu – od stonowanej i często uzasadnionej krytyki tego czy innego posunięcia Mazowieckiego czy Bieleckiego błyskawicznie przeszła do chóralnego wrzasku, że przez kapitalizm Polskę zniszczono, wyprzedano, rozkradziono i wpędzono w nędzę. Starzy pezetpeerowcy i zeteselowcy uderzyli w ten ton znacznie później, w wypadku SLD stało się to właściwie dopiero po przekształceniu sojuszu w jedną partię, w budowie której z premedytacją oparł się Miller na starych aparatczykach, odsuwając pozujących na nowoczesnych Europejczyków działaczy byłej SdRP. I, oczywiście, to ci starzy aparatczycy zgarnęli owoce ciężkiej propagandowej orki narodowych katolików i solidarnościowych radykałów. Ci ostatni, wykazując się właściwym swej formacji oderwaniem od rzeczywistości, nie raczyli zauważyć, że elektorat radykalny, owszem, w Polsce jest – ale że jest to elektorat programowo antysolidarnościowy i propeerelowski. Co zresztą logiczne. Jeśli taki, powiedzmy, Macierewicz, klarował polactwu, że po roku 1989 Polskę doprowadzono do ruiny, to polactwo bardzo logicznie dochodziło do wniosku, że trzeba głosować na komucha, a nie na Macierewicza, który swą wieloletnią działalnością w KOR-ze (strach przypomnieć: żydowsko-masońskim) przyczynił się do upadku socjalnego bezpieczeństwa peerelu. A że PSL i SLD z czasem się skompromitowały, nic dziwnego, że obiektem westchnień czcicieli peerelu stał się Lepper, zawsze znajdujący dobre słowo dla Gierka i jego polityki.
Że blokował drogi? Ależ blokowanie dróg za bilet do polityki posłużyło już w 1990 ówczesnym działaczom rolniczych związków. Jeden z nich zaledwie dwa lata później został ministrem rolnictwa. Co więcej, za ich czasów blokowanie dróg było całkowicie nielegalne. Za Leppera – rzecz dyskusyjna, bo wprawdzie zakazuje tego, teoretycznie, prawo o ruchu drogowym, ale z drugiej strony, pod naciskiem wspomnianych już działaczy rolniczych wprowadzono do ustawy taki oto kwiatek, że związki rolników mają prawo do prowadzenia protestów w formie ustalanej przez związki rolników. Jasno więc z tego wynika, że jeśli formą swego protestu wymyślą sobie związki rolników, dajmy na to, bicie ministra pięściami po głowie, też będzie to jak najbardziej zgodne z ustawą.
Że przewodził zbiorowym napaściom na gmachy publiczne, połączone z ich okupowaniem, obrzucaniem śrubami i workami z farbą oraz paleniem opon? A czy to kiedykolwiek dyskredytowało przywódców „Solidarności” z Marianem Krzaklewskim na czele? Więc co, jego zwyczaj bluzgania grubym słowem? Bez żartów! Modę na używanie w polityce ostrych epitetów wprowadzono już podczas „wojny na górze”. Miller, jak się już wspomniało, używał sobie na Buzku jak na przysłowiowej łysej kobyle; szmatławca Urbana, pełnego najgorszych plugastw, nie wstydzili się kłaść na swych biurkach czy przeglądać podczas nudnych sejmowych posiedzeń członkowie rządu, posłowie, senatorowie. Jakoś też styl tegoż szmatławca nie przeszkadzał w zapraszaniu jego redaktora naczelnego i wydawcy do telewizyjnych dyskusji na prawach autorytetu moralnego, a ludzie, uważający się za elitę, nie mieli żadnych oporów, żeby się pluskać w jego basenie i wspólnie chlać gorzałę.
Zresztą Lepperem, nawet gdy był jeszcze tylko małym opluskwiaczem, też się nie brzydzono. Z jednej strony, owszem, wytaczano mu jeden po drugim farsowe procesy o „lżenie i poniżanie” władz państwowych, ale z drugiej przedstawiciele tychże lżonych władz, na czele ze „szmaciarzem” Kwaśniewskim, nie widzieli powodu, by nie posyłać kurtuazyjnych delegacji bądź nawet przychodzić osobiście na zjazdy „Samoobrony”. Nic zresztą, nawiasem mówiąc, nie pokazuje dobitniej, czym różni się okrągłostołowa Polska od normalnego państwa. W Stanach Zjednoczonych nikomu do głowy by nie przyszło, że prawo może przewidywać karę więzienia za lżenie władzy. To jest wolność słowa: nie podoba ci się prezydent, możesz go krytykować. Chcesz go nazwać grubym albo plugawym słowem, trudno, wolność słowa jest dla każdego, a nie tylko dla tych, którzy potrafią z niej dobrze korzystać. Ale jeśli się tak zachowujesz, nie licz, że ktokolwiek szanujący się poda ci rękę, przyjmie w swoim gabinecie albo wpuści do liczącego się programu w telewizji. Prawo nie zabrania głupich, antysemickich filipik, na jakie kilkakrotnie pozwolił sobie prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej Edward Moskal, ale zabrania ich przyzwoitość – w związku z czym pan Moskal nie jest i nigdy już nie będzie przyjmowany nawet przez gminnego radnego. Nie istnieje. Po prostu. Oczywiście, jak wszystko, także i ten mechanizm jest podatny na degenerację – dzięki przyzwyczajeniu do takiego traktowania ludzi łamiących zasady przyzwoitości (i oczywiście, dzięki budowanym latami wpływom lewicy w mediach) możliwa stała się w Ameryce „polityczna poprawność”, nieformalna cenzura życia publicznego, bardzo podobna do tego, co u nas z dużym powodzeniem usiłowała stworzyć michnikowszczyzna. Nie masz rzeczy pod każdym względem błogosławionej, jak mawiali starożytni.
Ale wracajmy do Leppera: jak na razie nie udało nam się znaleźć w jego zachowaniu niczego, co byłoby nową jakością. Bo o rzucaniu pomówień z sejmowej mównicy nie warto nawet wspominać. Przecież już w 1992 roku sam profesor Geremek, jeden z arbitrów elegancji, oskarżył z tego samego miejsca obalonego dopiero co premiera Olszewskiego, że przygotowywał zamach stanu. Kilka lat później innego premiera jego własny (nominalnie, oczywiście, bo faktycznie prezydencki) minister oskarżył o szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa. To naprawdę były zarzuty znacznie poważniejsze, niż sugerowanie Andrzejowi Olechowskiemu, że umożliwiał Talibom zaopatrywanie się w hodowanego w PGR Klewki wąglika czy też że w warszawskiej kawiarni ktoś dyskretnie wręczył mu dwa miliony dolarów w gotówce (nikt, heca kompletna, nie zwrócił uwagi, że najwyższy pozostający w obiegu dolarowy nominał to setka, więc łapówka ta musiała mieć postać dwóch ogromnych toreb typu „przemytniczka”). Ani ich nie udowodniono, ani nie odwołano, starym polskim zwyczajem zostawiając niezałatwioną sprawę „do przyschnięcia”.