Tak się sprawy mają, wróćmy do zarzuconego jakiś czas temu wątku, w wyborach prezydenckich. Natomiast wybory parlamentarne – o, to już całkiem inna sprawa. Gdzieś tam w Warszawie jest wielki wór z kasą. Z tego wora chcą brać wszyscy, i każdy głupi wie, że dla wszystkich nie starczy. I trzeba tam posłać swojaków, zaufanych, zobowiązanych. Takich, co dopilnują, abyśmy to my właśnie, a nie kto inny, dostali z wora jak najwięcej.
Jeśli spojrzeć na sprawę powierzchownie, to może się wydać, że polactwo jest po prostu bezbrzeżnie głupie i naiwne: obieca im niestworzone rzeczy jeden, wybiorą go, potem się czują oszukani, przychodzi drugi, obiecuje to samo, i wybierają z kolei jego, i znowu się historia powtarza, i tak w nieskończoność. Jak znienawidzili Millera, to wybiorą Leppera, a jak i Lepper okaże się kolejnym „zdrajcą”, który się sam nakradł, a ludowi nie dał, to jego miejsce w sondażach zajmie jakiś typek spod jeszcze ciemniejszej gwiazdy. Ostatni dureń doszedłby do wniosku, że wciąż mu się składa obietnice bez pokrycia – a polactwo nic, choć bij łbem o kamień!
Otóż nie. Nie takie to wcale proste.
Oczywiście, słowo głupota jest tutaj na miejscu. Ale to nieco inny rodzaj głupoty, niż się wydaje – ta, do której odwoływał się cytowany wcześniej oszust. Polactwo nie wierzy w gruszki na wierzbie, aż tak durne nie jest. Niby też nikt nie jest tak durny, by wierzyć w superokazje w rodzaju autentycznych złotych obrączek za półdarmo czy miliony, które spadną mu z nieba, jeśli na razie wyłoży sto tysięcy bez pokwitowania. A jednak zawsze znajdują się oszuści na tyle sprytni, żeby człowiekowi uważającemu się za rozsądnego tak namącić w głowie, że potem nie posiada się ze wstydu, jak mógł pozwolić się równie głupio okpić.
Tak samo jest z polactwem – choć programowo nieufne i w kółko powtarza sobie, że więcej już się nabrać nie da, za każdym razem znajdzie się polityk, który bez trudu raz jeszcze namąci mu w głowie i powiedzie za nos na wybory. A to dzięki temu, że zna tyleż prosty, co niezawodny sekret każdego dobrego oszusta. Wie, że najbardziej nawet nabzdyczony i podejrzliwy wyborca nie oprze się pokusie, jeśli polityk mniej lub bardziej wyraźnie obieca mu współudział w szwindlu. Kiedy zasugeruje: wszystkim lepiej nie będzie, ale o ciebie zadbam. Obrobię z kasy tamtych, a dam swoim. Pewnie, że przede wszystkim chcę ustawić siebie i znajomych, ale jak to zrobię, to i wam coś niecoś skapnie.
Polactwo na taką pokusę jest i zawsze pozostanie nieodporne, bo dzisiejszy statystyczny Polak nie chce patrzeć dalej własnego nosa. Nie obchodzi go los folwarku jako takiego, nigdy nie było to jego troską i nie ma najmniejszego powodu, by nagle się nią stało. O tym niech myślą panowie. On troszczy się przede wszystkim, żeby z jednej strony jak najwięcej od pana dostać, a z drugiej, żeby jak tylko można wykręcić się od swoich wobec niego powinności, przekimać w bruździe w czasie odrabiania pańszczyzny, ściągnąć coś cichcem z komory. Ot, „chytry niewolnik”, jak genialnie trafnym skrótem podsumowała mentalność mieszkańców krajów postkomunistycznych rosyjska socjolog, Tatiana Zasławska. Tak to przynajmniej zostało przełożone przez piszącego o niej dziennikarza. Nie znam rosyjskiego, i nie wiem, jak by się miało do oryginału użycie zamiast „chytry” słowa „cwany”. Do opisu polactwa, w każdym razie, pasuje to lepiej.
Jeśli polityk przyjdzie do takiego cwanego niewolnika z tekstami o wspólnym dobru, o ojczyźnie, czy nawet o Maryi Królowej Polski, to zobaczy zgiętą w łokciu rękę. On, owszem, czuje się Polakiem, ale tylko wtedy, gdy akurat przyjeżdża Papież albo wygrywa Małysz. A tak na co dzień czuje się przedstawicielem swojej branży, swojej grupy czy wreszcie regionu, myśli o swoim zasiłku, dotacji, miejscu pracy, tak dalej, tak dalej. I to go czyni bezbronnym wobec pokusy kombinowania: ten a ten jaki jest, taki jest, ale to nasz facet. On nam co trzeba załatwi, a więcej nie trzeba.
Potem jest, oczywiście, wielkie rozczarowanie, bo okazuje się, że usiłując być cwanym, wyborca znowu dał się zrobić w trąbę – jego wybraniec sam, owszem, wziął co miał wziąć, ale tego co miał załatwić „ludziom”, nie załatwił. Marna to pociecha, że by szczerze chciał, i że dałby, gdyby mógł, bo przecież chce zostać wybrany na następną kadencję. Tylko naprawdę nie ma już z czego dawać – chętnych liczba nieskończona, a Folwark Rzeczypospolitej splądrowany już do cna, co tylko się dało wyprzedać, dawno wyprzedano, gdzie dało się pożyczyć, już więcej pożyczać nie chcą, albo dają na taki procent, że trzeba całą pożyczkę przeznaczać na odsetki od pożyczek poprzednich… Tak, że koniec końców nawet ci, którzy, obiektywnie, wciąż jeszcze dostają pieniądze za nic, czują się rozczarowani, że dostają za mało. I reagują, po chłopsku, pełnym rozgoryczenia odwróceniem się, zamknięciem w sobie i utwierdzaniem się przy wódce w nieufności do wszystkiego i wszystkich. Aż znowu dadzą się skusić jakiemuś cwaniakowi, który podpuści ich do strajku czy blokady, obiecując podzielić się kasą, którą mu w ten sposób pomogą wycyckać od jakichś „onych”.
Kiedy słyszę, z jaką pogardą i nienawiścią mówi polactwo o swoich przywódcach, to czerpię z tej nienawiści pewną nadzieję. Bo oznacza ona, że gdzieś w duszy wciąż kołacze się w tym gnojonym przez pokolenia polactwie sumienie. Że przeglądając się w swoich wybrańcach jak w lustrze, nie jest zadowolone z tego, co widzi. A to dobrze. To znaczy, że, gdyby tylko ktoś chciał tego spróbować, jest w nim iskra, którą można rozdmuchać.
*
Nie potrzebuję być wielkim prorokiem, by przewidzieć, że kiedy ta książka ukaże się w księgarniach, tematem numer jeden prasowych komentarzy i polemik będzie rosnąca popularność Leppera. Będzie się wskazywać na jej rozmaite przyczyny i spierać się, czy Leppera należy ostro atakować, co tylko przysparza mu wyborców, czy też starać się o jego ekscesach milczeć, co też mu w zwiększaniu popularności nie przeszkadza. I będzie nad tym wszystkim wisiało zadawane ze zgrozą pytanie: jak to możliwe? Zresztą, tak jest już teraz, choć na razie gotowość głosowania na tego osobnika deklaruje tylko jedna czwarta wyborców.
Cóż, Lepper nie jest tematem tej książki, ale stanowi wdzięczny przykład szeregu spraw, o których tu piszę. Osobiście patrzę na jego karierę dość spokojnie. Może dlatego, że wchodzę powoli w wiek, kiedy człowiekowi nie chce się już zbyt denerwować byle kim. Może wyszarpałem już sobie wystarczająco bebechów, obserwując, jak niepowstrzymanie, ku zgrozie ludzi przyzwoitych, rosły sondażowe słupki Kwaśniewskiemu, potem Millerowi. A może z tej przyczyny, że Lepper wydaje mi się niezłym pomysłem na śmieszną w gruncie rzeczy powieść. Wiem nawet, jak by się ona zaczynała. Rok 1992, czasy Olszewskiego, prezydent Wałęsa, aby zrobić premierowi na złość postanawia łaskawie zaszczycić swą uwagą grupkę zadłużonych chłopów, okupującą gmach ministerstwa rolnictwa. Lepper, wówczas jeszcze nikomu nieznany, zostaje wpuszczony na audiencję. Rozgląda się po Belwederze – fajne miejsce, myśli sobie, pożyłoby się chętnie tak, jak ci tutaj żyją.
A potem przyjmuje go Wałęsa. Lepper patrzy, słucha, i zaczyna kombinować. Więc to ten sławny Wałęsa. A czy on jest ode mnie bardziej przystojny? Czy on jest ode mnie mądrzejszy? Czy on jest ode mnie lepiej wykształcony, lepiej wychowany, czy w ogóle jest ode mnie w czymkolwiek lepszy? Na wszystkie pytania odpowiada sobie przecząco. Nie, obaj są takimi samymi chłopami z małych wiosek. Więc dlaczego, pyta w końcu Lepper sam siebie, on jest prezydentem, a ja nie? I z tej audiencji wychodzi człowiek zupełnie odmieniony, ogarnięty ambicją objęcia w Polsce władzy, którą przez następnych paręnaście lat będzie w pocie czoła realizował.
Dałbym sobie rękę obciąć, że tak to musiało wyglądać.
A może względny spokój, jaki zachowuję w obliczu perspektywy dojścia lepperowej mętowni do władzy wynika u mnie z przekonania, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło? Każdy menedżer wie, że kiedy firma wklei się w sytuację beznadziejną, najlepszym rozwiązaniem jest upadłość. W kraju, w którym więcej ludzi żyje z zasiłków niż z pracy trudno sobie wyobrazić zdobycie demokratycznej legitymacji dla reformy zasiłki te odbierającej. Znacznie łatwiej – bankructwo państwa w stylu argentyńskim. Po takim bankructwie motłoch może sobie wyjść na ulice, może demolować miasta, jak w Albanii, wybijać szyby i rozkradać towar z supermarketów, ale nie zmieni to faktu, że laba się skończyła, kasy nie ma i nie będzie. Potem można się będzie zabrać do sprzątania i budowy państwa na nowo, miejmy nadzieję, że lepiej, niż to zrobiono po upadku komuny. Powtarzam znajomym, że główną naszą korzyścią z zaangażowania się w wojnę w Iraku jest fakt, że nasi generałowie nabierają tam wprawy w zarządzaniu społeczeństwem pogrążonym w bezhołowiu i rozpadzie. Po upadku Leppera – a powinno na to wystarczyć kilka miesięcy, góra pół roku – będzie junta jak znalazł. (Tylko nie zapomnijcie w porę wycofać oszczędności z banków.)
No dobrze, teraz poważnie. Lepper to niewątpliwie samorodny polityczny talent: ambitny, pracowity, pojętny, dobrze odczytujący społeczne nastroje, a przy tym całkowicie amoralny. Wszystko, co w dobrym polityku najlepsze i zarazem najgorsze. Takie talenty rodzą się, zgodnie z rządzącym przyrodą prawem rozkładu losowego, zawsze i wszędzie – ale co z nimi dzieje się dalej, zależy już od konkretnego miejsca i czasu. Gdyby Lepper przyszedł na świat w Ameryce, ambicje popchnęłyby go na studia i zmusiły do intensywnej pracy, dzięki której zapewne dobiłby się w końcu fotela w Kongresie, nie wyrządzając krajowi specjalnych szkód ani nie przysparzając mu pożytku. Ale urodził się w Polsce, a czas jego aktywności przypadł na lata dziewięćdziesiąte ubiegłego stulecia, więc do realizacji swych marzeń o władzy nie potrzebował wiedzy, jaką można zdobyć na uniwersytetach, tylko zupełnie innych talentów.
Trafił akurat na konkretne polityczne zapotrzebowanie: potężny układ, którego istnienia możemy się z dużą dozą pewności domyślać z licznych oznak jego działania rozsianych po całych dziejach III RP, ma na swoje usługi ludzi wystarczająco mądrych, aby zdali sobie oni sprawę, że Miller zetrze się w rządzeniu jak intensywnie używana miotła, i część wyborców zechce oddać głosy na kogoś „spoza układu”, kogoś, kto wyda im się pogromcą nielubianych elit. Wniosek prosty i logiczny: trzeba mieć kogoś takiego w zanadrzu. Zresztą, tutejszy układ nawet nie musiał sam na to wpadać. Całą operację przećwiczono wcześniej w Rosji, tworząc niejakiego Żyrinowskiego – kto nie zauważa lustrzanego podobieństwa dyżurnego rosyjskiego nacjonalisty do szefa „Samoobrony”, ten chyba jest ślepy. W obu wypadkach mamy do czynienia z człowiekiem, który pozycję zdobył bluzgając soczyście wszystkim, których motłoch nie lubi, niejako w imieniu tegoż motłochu mówiąc w telewizji to, co wcześniej usłyszeć można było tylko pod sklepem z wódką. I który w parlamencie głosował dokładnie odwrotnie, niżby to wynikało z całego jego gadania – zawsze tak, jak było to na rękę władzy.