– W końcu zrozumiałam – mówi Kasia – że stworzyłam tę kompozycję tylko dlatego, bo tak cię skrzywdziłam. Jak gdybym zamknęła motyla w puszce po landrynkach i spisywała na papierze nutowym trzepot jego skrzydełek, tam, w środku, w blaszanej ciemności, aż by nie ucichł… Nie, ta kompozycja nie jest moją własnością.
Kasia otwiera zapłakane oczy. Sięga pod poduszkę i wyciąga płaskie pudełko z krążkiem taśmy w środku. Podaje mi.
– Jest twoja – mówi. – Zrób z nią, co chcesz. Możesz ją wyrzucić przez okno, możesz ją spalić. Ale wybacz mi, jeżeli potrafisz. Proszę cię.
Biorę pudełko z jej rąk i uśmiecham się.
– Nie przejmuj się – mówię – nie wyrządziłaś mi żadnej krzywdy. Wręcz przeciwnie. Jestem ci bardzo, bardzo wdzięczna. Dzięki tobie zrozumiałam, jaka jestem naprawdę i w końcu przestałam oszukiwać samą siebie. Co oczywiście nie oznacza, że nie oszukuję innych… ale to już inna para butów. Aha… jeszcze co do tego motyla… miałaś oczywiście mnie na myśli, prawda?
Kasia kiwa głową.
– Jeśli tak, to nie martw się o niego. To tylko tobie wydawało się, że go zamknęłaś, a tak naprawdę, to wypuściłaś go na wolność. I już nie płacz, bo nie mogę patrzeć na twoje łzy. Sama mi kiedyś mówiłaś, że wszyscy artyści robią z igły widły. Wyjmuję chusteczkę i wycieram jej dokładnie buzię. Ona przytula się do mnie. Obejmuję ją mocno.
– Minko – mówi mi do uszka – zobaczysz. Ja się zmienię. Już nigdy nie będę zła. Przysięgam ci.
– Wiem Kasiu, wiem.
Spoglądam na pudełko z taśmą, które trzymam w prawej ręce. Na przezroczystym plexiglasie napis czerwonym flamastrem: „W KRÓLESTWIE UMARŁYCH GODZIN”.
– O, jaki śliczny tytuł – mówię. – Nie mogę się doczekać, kiedy mi to puścisz.
– Naprawdę podoba ci się tytuł? – pyta Kasia.
– Bardzo.
– Bo wiesz, ja nawet nie wiem, kiedy go napisałam. Musiałam mieć gorączkę…
– Moje biedactwo – mówię i dotykam jej czoła. – Jeszcze masz gorączkę.
– Ale już niedużo – mówi. – Trzydzieści osiem i jedna kreska.
– To ma być niedużo? Właź natychmiast pod kołdrę! A ja sobie puszczę twoją kompozycję.
– Ja ci puszczę!
Kasia wyskakuje z łóżka i na bosaka biegnie w stronę okna. Taka malutka, rozczochrana i dziecinna.
Wysłuchałam całej kompozycji – trwała godzinę, pięć minut i dwadzieścia sekund – i musiałam wracać do szkoły, bo pani Zelenow odgrażała się ostatnim razem, że mnie zapyta o parę rzeczy, a jeśli się kogoś boję w tej szkole, to właśnie pani Zelenow. A z Kasią umówiłam się, że przyjdę po lekcjach, żeby pogadać na spokojnie o jej ślicznej kompozycji i w ogóle. Wpadam do klasy, siadam w ławce, Ewka nadąsana.
– Byłaś u niej?
– Skąd wiesz?
– Mam swój wywiad.
– No to byłam.
– I co?
– Jest chora, ale już jej lepiej. Po prostu była przeziębiona.
– Jesteś podła. Obiecałaś mi, że nie pójdziesz.
– Musiałam pójść.
– Bo co?
– Jej tatuś umarł.
– No i co z tego?
– Jak to „co z tego?
– No to, że wiedziałam o tym od dawna.
– Skąd wiedziałaś?
– Po prostu mam swój wywiad. – I czemu mi nie powiedziałaś?
– A skąd miałam wiedzieć, że cię to interesuje? I co, powiedziała ci już, ile tysięcy dolarów dostała w spadku?
– Nic mi nie mówiła, nie obchodzi mnie to.
– Tak? A co ja mam w oku?
– Kretynka.
– Debilka.
– I bardzo dobrze.
– Po lekcjach znów do niej pójdziesz?
– Gówno cię to obchodzi.
– Proszę cię, powiedz.
– Pójdę.
– Nie idź.
– Nie bądź zazdrosna.
– Ja? Zazdrosna? O taką idiotkę? Wybieraj. Albo ja, albo ona.
– Daj mi spokój.
– Więc już mnie nie kochasz?
– Ciszej, głupia. Kocham. Ale ona jest chora. Obiecałam, że przyjdę.
– W takim razie z nami koniec.
Ewa bierze swoją torbę i idzie do ławki Magdy. Podchodzę do niej po przerwie.
– Ewka, nie wygłupiaj się.
– Odczep się ode mnie. Odczepiam się.
Ale po lekcjach czeka na mnie pod szkołą. – Wsiadaj – mówi. – Odwiozę cię do tej cholernej Kaśki.
Zatrzymuje motocykl dopiero w Szczawnie przed swoją willą.
– Zawiozę cię tam za godzinę. Dobrze?
– Nawet za dwie, wariatko.
Po obiedzie siedzimy w ogrodzie na huśtanej ławeczce. A Ewa:
– Powiedz, co mam zrobić, żebyś do niej nie poszła?
– To przecież nie ma dla nas znaczenia, że pójdę. Po prostu jej obiecałam, ona tam na mnie czeka.
– Rozkazuję ci. Nie wolno ci do niej pójść ani dzisiaj, ani nigdy. To rozkaz!
– Zapomniało maleństwo, że teraz moja kolej na rozkazy?
– No to wydaj mi szybko jakiś rozkaz.
– Dobrze. Rozkazuję ci, żebyś mnie puściła – do Kasi i żebyś nie miała do mnie o to pretensji.
– Zobaczysz, ona cię zniszczy!
– Jak nie przestaniesz, to pójdę zaraz!
Zeskakuję z ławeczki, odchodzę. Ewa biegnie za mną. Przytula się.
– Majeczko, nie idź, bo jak pójdziesz, to zwariuję. Wzdycham. Ewa ciągnie mnie za rękę. Mówi:
– Chodź, coś ci pokażę.
Idziemy do jej pokoju. Ewa grzebie długo w szafie. Wreszcie wyciąga stamtąd coś malutkiego. To szklana fiolka, a w środku mała tabletka.
– Wiesz, co to jest? To cjanek. Jak pójdziesz do Kaśki, to połknę to i umrę w strasznych mękach.
Siadam na tapczanie.
– Co ja ma zrobić – mówię w rozpaczy. Ewa siada przy mnie.
– Po prostu nie idź do niej i już.
– Oddaj mi tę fiolkę – mówię. Pokazuje puste ręce.
– Już jej nie mam.
Klęka i zdejmuje mi buciki.
– Przytul się do mnie…
Kładziemy się na tapczanie. Ewa zrywa się, podbiega do okna i zamyka drzwi na taras, i spuszcza rolety. Zamyka też na klucz drugie drzwi, do hallu.
– Nie – mówię.
– Nie masz nic do gadania.
Wyłania się z mroku. Kładzie się na mnie. Całuje mnie i pieści. Po brzuszku i wszędzie. Robi mi się słodko. Znikam w słonej fali.
Życie.
Można nic nie robić, nic nie mówić, nic nie myśleć… i też będzie życie. Takie samo we mnie, w mrówce, w każdej roślince.
Czymkolwiek nie będę, to zawsze będę życiem. Dopóki będę. A jak już nie będę? Czym będę, jeśli już nie będę życiem?
Powietrzem?
Bo teraz jestem ciałem.
Szkieletem ubranym w mięso, skórę i inne dodatki. Leży sobie moje ciało na tapczanie, w czerwonawym półmroku, oddycha i myśli. Tu leży moje ciało, a tam ciało śpiącej Ewuni. Ona to ona, a ja to ja. Ale przecież JA… to także moje myśli. Więc czy mną jest wszystko, o czym pomyślę? I czy jestem wszędzie tam, gdzie są moje myśli?
I czy moje myśli, jeśli gdzieś powędrują, to czy zostają tam, czy zawsze do mnie wracają? Bo jeśli rozłożę w bok moje ręce, to jestem dotąd, dokąd one sięgają. A jak je złożę na piersiach, jeśli do tego podkulę nogi, to już mnie tam nie ma, tu jestem. O, ale myśli to coś zupełnie innego niż ręce i nogi.
Może byłoby lepiej, żeby ich nie było? A jeśli już miałyby być, to żeby były jak ręce i nogi, bliziutko. Bym leżała, to i one by leżały razem ze mną i by nie skakały to tu, to tam. Bym jadła, one by jadły razem ze mną.
O, proszę, co one wyrabiają, jak uciekają od tego, co jest. Patrzę na śpiącą Ewunię i myślę o Kasi, że czeka tam na mnie cała rozpalona od gorączki i martwi się, że zrobiła ze mnie ofiarę na ołtarzu swojej kompozycji.
Wielkie mi halo, co mi to przeszkadza.
I tak żyję po nic. Przynajmniej do czegoś się przydałam. I to nie do byle czego, ale do stworzenia wielkiego arcydzieła.
A może tak zawsze musi być?
Może za każdą cudowną symfonią, za każdą piękną książką, stoi ofiara z kogoś nieznanego, kogoś takiego jak ja? Może za pięćset lat ktoś będzie słuchał kompozycji Kasi i powie: „Och, jakie to piękne!” A jeśli w tym pięknie zostanie trochę trzepotu moich skrzydeł w tym pudełku po landrynkach? Gdy mi kiedyś Kasia opowiadała o reinkarnacjach, to ja sobie marzyłam, że w następnym wcieleniu chciałabym się urodzić muzyką. I może właśnie przyszła ta chwila? Może właśnie w ten sposób staję się muzyką?
Jestem ohydna. Jak zawsze, myślę o sobie. A Kasia tam czeka i nawet nie wie, czy podobała mi się jej kompozycja.
Wyciągam rękę po telefon, leżący obok tapczanu. Naciskam klawisze.
Po chwili słyszę głos Kasi:
– Tak, słucham?
– To ja – mówię szeptem, żeby nie obudzić Ewy.
– Czekam na ciebie.
– Kasiu, twoja kompozycja jest cudowna. Naprawdę. To arcydzieło. Zobaczysz, przejdziesz do historii muzyki.
– Coś ty – śmieje się Kasia. – Za ile przyjedziesz?
– Dzisiaj nie mogę – szepczę. – Zenuś się rozchorował, muszę się nim opiekować…
Patrzę, a Ewa podnosi się na łokciu i wszystkiego słucha. I drżą jej usta i patrzy na mnie tak smutno… aż mi się serce kraje na kawałki. A w słuchawce daleki, daleki głos Kasi:
– To może ja do ciebie przyjadę? Czuję się już lepiej.
– Nie, nie, nie przyjeżdżaj!
– Czemu?
– Bo cię okłamałam – mówię z nagłą złością. Zenuś wcale nie jest chory. Już nigdy do ciebie nie przyjdę. Zegnaj, Kasiu.
Słyszę, jak Kasia zaczyna szlochać. Ewa bierze ode mnie słuchawkę i przykłada ją sobie do ucha. Słysząc płacz Kasi, uśmiecha się do mnie.
Odkłada słuchawkę. Kładzie głowę na moim ramieniu. Wsłuchuję się w jej oddech.
– Czy jesteś ze mnie zadowolona? – pytam.
– Nigdy ci tego nie zapomnę. Jesteś słodka.
– Zrobisz mi herbaty?
– Już lecę.
Ewunia wskakuje w szlafrok, podbiega do okna, podnosi rolety i już jej w pokoju nie ma. Ubieram się szybko. Z załamania fotela wygrzebuję fiolkę z cjankiem, bo widziałam, jak ją tu chowała. Mocuję się z zakrętką. W tym momencie wraca Ewa.
– Nastawiłam wodę – mówi i widzi mnie z fiolką w ręce. Krzyczy: – Zostaw to!
Biegnie do mnie, za późno, już połknęłam. Patrzy na mnie, ja na nią… nic się ze mną nie dzieje.
– Ale dałaś się nabrać, to była aspiryna.
Wkładam buciki, biorę teczkę, wychodzę. Ewa biegnie za mną.
– Nie bądź głupia! Majka! Zamykam bramę za sobą. Idę ulicą.