Ewa prowadziła samochód, a my z Michałem siedzieliśmy z tyłu i ja całowałam go w podbite oko, a on trzymał mi rękę na udzie pod spódniczką i był bardzo zadowolony z całej tej afery. A ja przez cały czas myślałam o zapomnianych gestach. Nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego właśnie to mi się przypomniało… Zapomniane Gesty.
Kasia kiedyś czytała o tym w jednej ze swoich mądrych książek i zaraz mi opowiedziała. To te wszystkie ludzkie czynności, które kiedyś były bardzo popularne, a teraz już nikt ich nie wykonuje. Na przykład gest osłaniania dłonią świecy, gdy się idzie korytarzem pełnym przeciągów… Albo gest wyciągania szpady. Uchylanie kapelusza… Podciąganie długiej sukni przy wchodzeniu na schody… Te wszystkie gesty towarzyszące ludziom przez setki lat. Niektóre z nich poszły w zupełną odstawkę, a niektóre właśnie tam idą. Jest ich na pewno dużo więcej, ale jakoś nie mogłyśmy z Kasią ich sobie przypomnieć, chociaż miałyśmy wrażenie, że pamięć o nich jest tuż, tuż, na końcu języka. Kasia mówiła, że to błąkają się nam w główkach wyblakłe wspomnienia z poprzednich inkarnacji. W każdym bądź razie bardzo mi tych zapomnianych gestów żal, bo przecież one są jak kwiaty, których nikt nie podlewa, więc więdną w zapomnieniu i ciszy.
Na drugi dzień też nie poszłam do Kasi, tylko że ciągle nosiłam przy sobie jej list, aż mi go Ewka wyciągnęła z kieszeni, bo wystawał rożek. Zaraz go przeczytała.
– Kiedy go dostałaś?
– Przedwczoraj.
– Ale nie poszłaś do niej, prawda?
– Nie.
– Co ona ci zrobiła, że tak błaga o przebaczenie?
– Nic mi nie zrobiła, Po prostu… wyprowadziła mnie na ludzi. Razem mnie wyprowadziłyście.
– Nie rozumiem.
– Wszystkiego nie musisz rozumieć.
– Ale nie pójdziesz do niej?
– Zgłupiałaś?
– Cudna jesteś.
Ewunia zaśmiała się, popatrzyła na list i zadeklamowała z uczuciem:
– „Najdroższa, kochana Minko. Jeśli potrafisz mi przebaczyć, to bardzo cię proszę, przebacz mi!!!”…
Złapała się z przesadą za serce i zawiesiła na mnie błagalne spojrzenie. Zaśmiałam się i wyrwałam jej list. I moje oczy zobaczyły, jak moje ręce drą list na drobne kawałki i wyrzucają go do kosza.
Później otworzyłam szafę i wzięłam stamtąd jakiś pasek od sukienki. Odwróciłam się do Ewy i powiedziałam rozkazująco:
– Chodź tu! Podeszła, ociągając się.
– Nie… proszę. Nie…
– Odwróć się.
Wykręciłam do tyłu jej ręce i skrępowałam je w przegubach. Mocno, na wiele węzłów, żeby nie mogła się uwolnić. Pchnęłam ją na dywan, usiadłam okrakiem na jej brzuchu. Rozpięłam powoli guziczki jej bluzki. Patrząc na mnie nieprzytomnym wzrokiem, drżała i jęczała cicho.
– Dżamajka – szepnęła – Dżamajka…
Wtedy wyciągnęłam finkę. W jej oczy wróciła przytomność, rozszerzyła je śmiertelnym przerażeniem. Szarpnęła się pode mną. A moje usta powiedziały:
– To stanie się teraz.
– Błagam cię, jeszcze nie! Przecież mi obiecałaś, że w tym roku jeszcze nie!
– Obiecanki, cacanki – powiedziałam ze smutnym uśmiechem. Wolną ręką pogłaskałam ją po twarzy. – Żegnaj, Ewuniu.
Zagryzła w rozpaczy usta. Znieruchomiała.
– Żebyś tylko trafiła…
– Nie bój się, trafię – powiedziałam. – I zamknij oczy.
– Do zobaczenia – szepnęła i przymknęła powieki. Polizałam ostrze mojej finki i czując w ustach smak krwi z rozciętego języka, uniosłam rękę. Nagle Ewa zatrzęsła się, spojrzała na mnie i już było za późno, już nie mogłam uderzyć. Odrzuciłam finkę, pochyliłam się nad Ewunią. Krew z moich ust kapała na jej wargi, a ona zlizywała ją i połykała.
Pocałowałam ją. Piła teraz krew wprost z moich ust, jak pisklaczek, co wydziobuje glistę z otwartego dziobka swojej mamusi.
– Stchórzyłaś – szepnęła.
– Ty też.
– Następnym razem nie stchórzę.
– Ani ja.
Całą noc bolał mnie zraniony język i jak przyszłam do szkoły, to strasznie sepleniłam. To Ewunia, żeby mi było raźniej, też zaczęła seplenić. Magda zaczęła seplenić i Klaudia. Zaraziła się od nas cała klasa, i wszyscy chodzili i seplenili. Zaraza seplenienia błyskawicznie rozeszła się po całej szkole i teraz nawet nauczyciele seplenią. To już ostatnie dni szkoły i wszędzie, w klasach i na korytarzach, pachnie wakacjami.
Jest duża przerwa. Siedzę sama w klasie, czytam książkę. Słyszę, że ktoś wchodzi. Podnoszę oczy… i widzę panią Karolinę, mamusię Kasi.
Podchodzi do mnie z uśmiechem. To mówię:
– Dzień dobry pani.
– Cześć, Minka – mówi i siada w ławce, obok mnie. – Nie chciałabyś odwiedzić Katarzyny?
– Właśnie się wybierałam – mówię, a serce wali mi jak kafar.
– Nie gniewaj się na nią. Ona to strasznie przeżyła. Czekała tyle lat, żeby się z nim zobaczyć, i nie doczekała się…
– A co się stało?
– Umarł jej ojciec.
– Kiedy?
– To ty nic nie wiedziałaś?
– Nie! Skąd miałam wiedzieć?
– Dowiedziałyśmy się jakieś dwa tygodnie temu – mówi pani Karolina.
Dwa tygodnie temu… To było wtedy. Wtedy, gdy szukałam jej w deszczu po całym mieście. Więc to było wtedy, gdy znalazłam ją w kościele. Boże, więc to było wtedy. Wstaję i zaczynam pakować książki.
– Już idę – mówię.
– Nie masz już lekcji?
– Mam, ale to nie szkodzi, już nie pytają.
– W takim razie podwiozę cię.
Idziemy rozwrzeszczanym korytarzem, a ja rozglądam się, czy nie ma tu gdzieś Ewy. Nie widzę jej, to dobrze. Na pewno poszły z Klaudią palić papierosy.
Z bijącym sercem wchodzę do pokoju Kasi.
Ona śpi. Śpi w swojej czerwonej piżamce w kwiatuszki. Siadam na brzegu łóżka i patrzę na nią. Jej szczuplutka buzia cała piegowata.
Więc to jest moja Kasia. Jaka śmieszna, jaka śliczna. Jest śliczna, choć nie jest nawet ładna. Moja mała Kasieńka. Słyszę, jak oddycha. Co jej się teraz może śnić? Może ja jej się śnię?
Śliczna moja, moja Kasia. Siedzę i patrzę. Tyle nocy o niej myślałam. A teraz jest tu, obok mnie, śpi, a ja w każdej chwili mogę wyciągnąć rękę i dotknąć jej.
Biedactwo, jak ona schudła.
A może była taka zawsze, tylko że ja nic nie widziałam. Nie umiałam patrzeć, chociaż patrzyłam. Co to się ze mną stało, że już nie jestem taka, jak kiedyś? Kiedyś, kiedyś, całe dwa tygodnie temu.
A więc tak wyglądasz, Kasiu, kochanie moje. Otwiera oczy, budzi się. Patrzy na mnie i widzę, że jej oczka robią się coraz bardziej mokre. I nagle krzyczy z radości, rzuca się na mnie, obejmuje mnie, spocona i gorąca. Przytulam ją mocno, och, więc tak wygląda prawdziwe szczęście. Szlochamy w swoich objęciach i nie możemy przestać, aż mija pięć minut, a może dziesięć. A może tylko minuta, a może sto lat.
Kasia ociera mi oczy brzeżkiem kołdry. Teraz ociera sobie.
Patrzymy na siebie i nie możemy się napatrzeć.
– Jaka ty jesteś piękna – mówi Kasia – jaka dziwna. Uśmiecham się. A Kasia: – Jak ty się zmieniłaś. Przecież ty jesteś najpiękniejszą istotą na świecie. Ja się ciebie wstydzę… Chowa buzię w kołdrę.
– Minko, to na pewno jesteś ty?
– Tak, to na pewno ja – mówię. A może już nie ja? Skąd mam to wiedzieć? Kasia przytula się do mnie.
– Przebacz mi.
– To głupstwo. Już dawno zapomniałam. To jakby dziesięć lat minęło…
– Wiesz, że on umarł?
– Wiem.
Głaszczę ją po włosach. Moja maleńka. Tyle lat czekała, żeby się spotkać ze swoim tatusiem i już nigdy się nie spotkają.
– On był chory już od roku, ale nie chciał mnie martwić i nic mi nie mówił, i nic nie pisał o tym. Dlatego tak bardzo chciał, żebym przyjechała.
– Kasiu, tak bardzo za tobą tęskniłam.
Spogląda na mnie oczkami jak guziczki. Są jak zawsze podkrążone. Wyciąga rękę i dotyka mojej twarzy.
– Minka – mówi. – Minka.
– Gdybym wiedziała… – mówię.
– Nie wiem, jak to się stało, że całkiem nie zwariowałam – mówi ona. – Chyba tylko moja kompozycja mnie uratowała. Bo postanowiłam, że muszę ją skomponować, zanim na resztę życia nie pójdę do szpitala.
– I skomponowałaś?
– Tak. I to sama, bez pomocy Dżigiego. Zabiłam go, zabiłam go na śmierć.
– A muzyka?
– Teraz cała muzyka jest moją własnością.
– To cudownie.
– W ogóle nie spałam przez pięć dni i pięć nocy. I poplątało mi się wszystko… sen i rzeczywistość. A ty byłaś ze mną przez cały czas…
Ja?
– Tak, Minko. Czułam cię wokół siebie i wszędzie. To, co grałam, było tobą. Ja też byłam tobą. Patrzyłam na swoje ręce i widziałam twoje ręce. I słyszałam twój głos, choć to ja mówiłam. Przebacz mi.
Kasia przytula buzię do mojej dłoni, całuje ją.
– Co mam ci przebaczyć? Już ci wszystko przebaczyłam.
– Nie, ty nic nie wiesz – mówi szybko Kasia. – Bo widzisz, ja jestem taka zła, taka chłodna, że nawet cierpieć nie umiem. Gdy umarł tatuś, to wcale nie cierpiałam, tylko byłam zła na niego, że umarł, że już nie wysłucha mojej kompozycji. I że już nie mam dla kogo jej tworzyć. I byłam tak pusta, tak pusta… nie miałam w sobie nic, oprócz złości, bezsilnej, pustej złości. I dopiero, kiedy cię zobaczyłam, tam, przed kościołem, na ziemi, wyjącą z bólu… kiedy zrozumiałam, co ja ci zrobiłam… ta złość we mnie zniknęła. Twoje cierpienie uleczyło mnie. Uciekłam od ciebie, bo nie mogłam patrzeć na twoje łzy. Ale twój płacz gonił za mną i ciągle go słyszałam. Już nie miałam w sobie złości, twój płacz miałam w sobie. Wlazłam w klawisze i zaczęłam grać, żeby to zagłuszyć… I aż się przestraszyłam, bo to, co grałam, było tak piękne, tak piękne… i tak potężne… To był początek mojej kompozycji. Zadzwoniłam po Karolinę, żeby natychmiast przyjechała i zawiozła mnie ze sprzętem do Sobótki, do babci. Potem było te pięć dni i nocy, a potem bardzo się rozchorowałam. Byłam w szpitalu, potem leżałam w domu… i cały czas bałam się o ciebie i nic nie mogłam zrobić, bo Karolina nie chciała mnie wypuścić… Kasia przerywa. Siedzi przede mną z podwiniętymi nogami i kiwa się leciutko w przód i w tył. Spod jej przymkniętych powiek ciekną łzy. Patrzę na nią i czuję się tak, jakbym była jej prababcią. Patrzę, i wszystko widzę. Widzę Kasię, ale też widzę plamkę na pościeli i wszystkie załamania kołdry. Poręcz łóżka, swoje kolana i promień słońca na dywanie. I wszystko jest takie wyraźne… kiedyś nie umiałam tak patrzeć.