Литмир - Электронная Библиотека

Zdradził mi tylko jeden ze swoich sekretów, co zrozumiałe, bo nie znaliśmy się wtedy prawie wcale.

On widywał moje programy w telewizji, a ja jego zobaczyłem po raz pierwszy też w TV, w jednej z porannych audycji dla nierobów (normalny człowiek o 8 rano pracuje albo się śpieszy, ale na pewno nie patrzy w ekran). Opowiadał wtedy o swojej niedawno zakończonej wyprawie do Ekwadoru i o tym, jak łapie motyle. Niestety nie skończył. Przerwano mu bowiem brutalnie – jak to zwykle bywa – w najciekawszym miejscu, bo…

…czas nas goni, ale może wrócimy jeszcze do tego tematu – jasne, jasne – a tymczasem zapraszamy Państwa na interesującą relację z otwarcia nowego wysypiska śmieci…

Odnalazłem go w ciągu kilku dni za pośrednictwem redakcji. Poprosiłem, by mi dokończył opowiadać to, co mu przerwano. Tak właśnie doszło do naszego pierwszego spotkania – u niego w domu, pod miastem.

Najpierw było gadu – gadu i ple, ple, ple, na temat tego, kto gdzie był, że on się zajmuje głównie motylami, a ja Indianami, że obaj od lat, i że żyjemy od wyprawy do wyprawy. Pokazywał mi swoje trofea, między innymi skórę ocelota (ja mu na to, że też taką mam), potem indiańskie pióropusze i inne gadżety Dzikich, aż wreszcie przeszliśmy do motyli.

* * *

Miał ich tysiące.

Zgromadzone były w specjalnym pokoju z antresolą, który wyglądał jak gabinet przyrodnika z epoki wiktoriańskiej. Cały w drewnie, ściany obudowane szafami robionymi na miarę, część szaf przeszklona – te zawierały książki, inne zaś składały się z płyciutkich szuflad, których były setki. Każda zawierała specjalną kasetę, w której pod szkłem siedziały motyle na szpilkach.

Ułożono je inaczej niż to się widuje w sklepach dla amatorów – tam gablotkę wypełnia nieusystematyzowany galimatias. Każdy owad pochodzi z innej parafii. Jest kolorowo i zmiennokształtnie, bo ma się sprzedać jako ozdoba na ścianę mieszkania.

Natomiast gablotki naukowca są nudne. Pełne monotonnych powtórzeń – ten sam gatunek w kilkudziesięciu egzemplarzach, żeby dało się prześledzić wszelkie zmienności i podobieństwa. No i nie zestawia się ze sobą motyli z żukami i pająkami. Poza tym wszystko ułożone jest w równych szeregach, a nie komponowane w ciekawe układy geometryczne.

* * *

– No więc jak pan je wabi na dno dżungli? – zapytałem w końcu. Wydawało mi się, że temat może być trochę drażliwy, ze względu na tajemnicę zawodową, ale przecież po to tu dziś przyszedłem.

– A, to różnie… – zaczął trochę niechętnie. – Najczęściej wystawiam im kuwetę z gnijącymi owocami. Muszą być jak najbardziej słodkie. Przejrzałe.

– Przecież w dżungli nie ma owoców.

– To trzeba przytargać z zewnątrz. Ja zwykle biorę ananasy. Dosyć długo wytrzymują bez lodówki, a poza tym dla moich potrzeb to one powinny się zacząć psuć od środka. Najlepsze są, kiedy już ciekną, bo dostają wtedy fajnego zapaszku. Buch takiego zgnilaka – - fermenciaka do kuwety, trzeba go jeszcze poszatkować albo rozdeptać, dla większego efektu, potem dorzuca się kilka dodatków i już.

– Jakich dodatków?

– Nooo, tu właśnie cały sekret. Sam patent z ananasem jest powszechnie znany i opisany w literaturze fachowej, ale wszystko co poza tym, to już prywatna inwencja twórcy – przy tych słowach wypiął pierś i puknął się w nią palcem.

– Inwencja? – zdziwiłem się. – Myślałem, że to się jakoś bada naukowo i ustala wymagany skład chemiczny, a potem leci według spisu.

– Jak pan chce złapać zupełnie nowego motyla, gatunek nieznany nauce, to przecież nie ma jeszcze żadnego spisu, prawda? Polujemy na coś, czego do tej pory nikt nie miał w rękach; wtedy trzeba kombinować z sufitu. Jedni mają nosa, inni wyczucie, ale większość ludzi na zawsze pozostaje na etapie bielinka kapustnika, bo jego jest w stanie upolować każdy przeciętny motocyklista.

– Wystarczy, że ziewnie w czasie jazdy.

– No a bardziej konkretnie? Czym pan zwabił któregoś z odkrytych przez siebie motyli?

– Tajemnica.

– Przecież nie ukradnę patentu, bo się na tym nie znam. Poza składem wabika musiałbym jeszcze wiedzieć, gdzie i jak go wyłożyć, a potem umieć rozpoznać właściwego motyla, złapać go i spreparować…

– OK. Ma pan rację, to nie jest zajęcie dla amatora. Proszę słuchać… Pewnego dnia łapałem właśnie na zgniłego ananasa i w ogóle mi nie szło. Ciągle przylatywały tylko takie sztuki, których już miałem całe stosy. Trzeba było zmienić domieszki. Ale zużyłem już cały mój zapas. To była końcówka wyprawy, drugi czy trzeci miesiąc. Pogoda fantastyczna, owady się roją jak oszalałe, a ja tu nie mam czym wabić. Wszystko mi się pokończyło, zostałem bez przynęt i bez pomysłu co robić. A pogoda, jak już mówiłem wspaniała i czuję przez skórę, że w taki dzień złapałbym jakiś nieznany okaz. Miotałem się w bezsilnej złości i w końcu, właściwie bezmyślnie, na to wszystko nasikałem. I to było to!

– ??? – zapytałem brwiami.

– Mocznik! – odpowiedział tak, jakby to mogło coś wyjaśnić. – Ludzkie siuśki zawierają mocznik. Genialne – pochwalił sam siebie, chyba słusznie, skoro ja się jakoś nie kwapiłem. – Posunięcie na miarę Kasparowa! Całkowita zmiana bukietu: nagłe z owocową słodyczą miesza się cierpkość soli fizjologicznych, lekka zgnilizna, odcienie kwaskowate… po prostu cudo! – robił miny jak kiper win, kiedy dostanie w swoje ręce wyjątkowo dobry rocznik. – Cierpiałem wtedy na odwodnienie, więc to wszystko, co ze mnie wyszło, było mocno skoncentrowane, aż piekło. Sam pan wie, jak to jest w dżungli, kiedy nie ma co pić…

– Zadziałało? – pchnąłem go z powrotem w kierunku głównego wątku.

– GENIALNIE! Połapałem całe chmary. I do dziś najchętniej stosuję ananasa z siuśkami. Taki, można powiedzieć, polski sznyt. Motyle na to idą, Sorbona płaci… Gdyby oni wiedzieli, za co konkretnie…

POŻERACZ OWADÓW

Reszta wieczoru upłynęła nam na kolacji, w czasie której opowiadaliśmy sobie różne egzotyczne historie związane z owadami. Z moich Opowieści entomologicznych najbardziej interesowało go, co jak smakuje, ponieważ on, jak do tej pory, żadnego robactwa nie jadał, a ja owszem. Nawet często. Niestety.

Relacjonowałem więc, że smażona szarańcza, którą można kupić na wielu bazarach w północnym Meksyku, smakuje jak skwarki polanę karmelem (oni ją smażą tak jak frytki – na głębokim oleju – a następnie dosypują cukru albo dodają miodu), pieczone mrówki smakują starą patelnią, natomiast żywe chrupią w zębach i pieką w język, a najgorsze ze wszystkiego są świeże pędraki – ulubiona potrawa niektórych Indian. Są podobno bardzo bogate w witaminy, ale kiedy je przegryźć, to tak, jakby się człowiekowi odbiło żółcią, fuj.

* * *

Kończymy kolację. Jest już późny wieczór, więc zbieram się do wyjścia, a facet nagle mówi, a właściwie zaczyna dukać:

– Panie Wojtku… niech się pan nie obrazi, wie pan… nie mam śmiałości, ale chciałem pana prosić o pewną przysługę.

– Ależ oczywiście, w czym problem?

– Jakoś tak mi trochę głupio – facet wije się, jak piskorz, a z zażenowania jest czerwony jak burak.

– Proszę mówić bez ogródek – zachęcam – najwyżej odmówię, ale obiecuję, że się nie obrażę.

– No dobrze. To czy w takim razie mógłby pan u mnie w łazience zrobić… no wie pan… tego, i nie spuszczać wody.

Zamurowało mnie na chwilę.

– Co mani zrobić u pana w łazience?

– No… – tu zrobił minę, która miała mi odpowiedzieć na pytanie, ale nie odpowiedziała, a potem dodał – I nie spuszczać wody.

– Mam zrobić siusiu, tak? – zaczynałem się czuć dziwnie.

Nie znałem go wcześniej, widzieliśmy się po raz pierwszy w życiu, a w dzisiejszych czasach spotyka się różne zboczenia.

– Nie siusiu – bąka mój gospodarz, wyraźnie zawstydzony – tylko… to drugie.

– A PO CO TO PANU???

– Do kolekcji.

– Myślałem, że pan zbiera motyle.

– Nie tylko.

Chwilę to trwało, ale w końcu jakoś wyszedłem z szoku. Nie miałem zamiaru nic robić, ale mnie facet nieźle zaciekawił, więc pytam:

– A jak już zrobię to, o co Pan prosi, co potem?

– Wypreparuję i do gablotki. A ewentualny nadmiar może się uda spieniężyć na giełdzie. Chociaż na takie rzeczy jest bardzo mało amatorów. Trzeba trafić konesera. Wie pan, ludzie zbierają żuczki, ale takie, które widać.

– Jakie żuczki? – nagle odniosłem wrażenie, że każdy z nas mówi o czymś innym.

– No te, które pan teraz ma w jelitach – powiedział to tak, jakby żuczki w brzuchu, występowały równie powszechnie, co soki żołądkowe. – Jadł pan te pędraki, prawda?

– Ale dokładnie pogryzłem, na pewno żaden nie przeżył.

– Nie musiał, to nie one. Większość z nich, z tych dużych pędraków, ma w środku pasożyty Takie maleńkie żuczki, które wyjadają pędraka od środka, coś jak owadzie canero. Zna pan canero? Taki mały sumik, co wpływa w otwory…

– Znam. Proszę mówić dalej o żuczkach.

– Jest spora szansa, że kilka upolujemy. Tylko niech pan pamięta i nie spuszcza wody.

Reszta wieczoru była odrobinę krępująca. Ale mój gospodarz czekał cierpliwie. I doczekał się.

Niestety (albo raczej na szczęście, a właściwie jedno i drugie naraz) wszystkie pędraki, które jadłem nad Amazonką, były zdrowe – trafiliśmy więc… Jak by to zgrabnie ująć?…same puste losy.

Pan entomolog ujął to bardziej syntetycznie. Kiedy podniósł głowę znad mikroskopu, a ja go zapytałem, co tam znalazł, odpowiedział krótko:

–  G

ŁOWCA AMATOR

Osobiście nie jestem szczególnym pasjonatem motyli.

Owszem lubię je… pooglądać w gablotkach, poczytać, jak się na ich temat rozpisuje Arkady Fiedler, ale wszystko to w umiarkowanych ilościach. Nigdy też nie ganiałem po łąkach z siatką na motyle. I tylko raz w życiu udało mi się motyla złapać. Niestety, nawet nie potrafię powiedzieć, czy był piękny. Wiem natomiast z całą pewnością, że trafił mi się gatunek mięsożerny – Motyl Krwiopijca… Właściwie nie, dokładnie rzecz ujmując – Motyl Canero. Posłuchajcie…

42
{"b":"89442","o":1}