To był wielki szaman. Największy.
Kiedyś poderwał z grobu umarłego przyjaciela. Tamten już cuchnął rozkładem, a jednak wstał na wezwanie Wielkiej Mocy.
A wiecie skąd On czerpał tę swoją Moc?
Robił tak samo jak wasz szaman – zwracał się zawsze o pomoc do Wielkiego Ducha. Prosił, aby Ten go natchnął – napełnił.
Na końcu pokonał także swoją własną śmierć i wtedy połączył się z Wielkim Duchem. Teraz jest gdzieś tutaj, w pobliżu, gotów przybyć z pomocą każdemu, kto Go wezwie. A wzywa się Go na różne sposoby – nie tylko tak, jak tego uczą misjonarze. Można śpiewem, można słowem, szeptem, nawet zupełnie po cichu – w głowie, ważne, żeby mieć wtedy otwarte serce, bo On przychodzi i mieszka w ludzkich sercach. Tam najchętniej…
Skończyłem Opowieść.
Indianie nadal słuchali.
Popatrzyłem na szamana i zwróciłem się wprost do niego:
– Czasami ktoś zostaje Jego wybrańcem; odkrywa w sobie Moc. Moc nauczania albo, tak jak ty, Moc uzdrawiania. Jezus jeszcze za życia posyłał uczniów, by robili to co on. A potem oni posyłali następnych. Stąd się właśnie biorą misjonarze. Ale nie wszyscy oni mają Moc dobrego nauczania. Tak jak nie każdy z was potrafi celnie strzelać z dmuchawki, tak nie wszyscy misjonarze potrafią celnie przekazać Jego naukę. Niektórzy umieją tylko ochrzcić i odchodzą.
Nie wiem ile z mojej Opowieści zrozumieli. Ale następnej nocy szaman znowu śpiewał.
Kiedy szukałem księgowego do prowadzenia moich rachunków w USA, pewien znajomy poradził mi: Weź sobie mormona. Na pewno cię nie oszuka i nie ucieknie z forsą do Brazylii. Bo wiesz, oni nie mogą kłamać. Oczywiście ma to także swoje złe strony, bo nigdy nie naciągną Urzędu Skarbowego na twoją korzyść. Ale z kolei Urzędy o tym wiedzą i jak masz księgowego mormona to nigdy cię nie kontrolują.
Ostatecznie do księgowania nająłem kogo innego, ale mormonów spotykałem w moim życiu często i w bardzo różnych okolicznościach [Przypis: Najwięcej kontaktów z nimi miałem w czasie wypraw do Ameryki Środkowej związanych z badaniami nad kulturą Majów. Co łączy Majów z mormonami, dowiedzą się Państwo trochę dalej.]
Posłuchajcie…
– Tylko lojalnie pana ostrzegam, że razem z panem będą mieszkały dwa pedzie. Pokoje macie osobne, ale łazienka jest wspólna.
– Jakie znowu pedzie? – pytam zaskoczony.
– Normalne. Grzeczne i czyste, zawsze w białych koszulach, ale pędzie. Polskim bym nie wynajął, ale te są amerykańskie, płacą dolarami i dobrze im patrzy z oczu!
„Pedzie” okazali się być mormońskimi misjonarzami. Przyjechali do Polski na obowiązkowy staż. Podobno u nich każdy młody chłopak musi przejść przez coś takiego. Dwa lata bardzo specyficznej roboty misyjnej: daleko od domu (np. w Amazonii, albo w komunistycznej Polsce) i bez przerwy w towarzystwie przydzielonego sobie kolegi – anioła stróża.
– Nie powinniśmy się spuszczać z oka - objaśnili mi – chodzi o wzajemne wsparcie, szczególnie w chwilach trudnych, kiedy młodego mężczyznę nachodzą naturalne w naszym wieku pokusy. Przy koledze trudniej zgrzeszyć. Razem łatwiej przetrwać.
Mormońskiego misjonarza widać z daleka – bez względu na lokalne obyczaje i klimat, zawsze jest ubrany w czarny garnitur i białą koszulę. Do tego w widocznym miejscu przypięta plakietka z wyrytym imieniem i nazwiskiem oraz pełną nazwą Kościoła. Po zakończeniu misji wraca do domu, by natychmiast wziąć ślub. W dzisiejszych czasach tylko jeden, ale kiedyś mormoni uprawiali poligamię.
W roku 1823, w Nowym Jorku, młody człowiek nazwiskiem Joseph Smith doznał objawienia mistycznego. Miał mu się ukazać anioł Moroni ofiarowując złote tablice, napisane w tajemniczym języku powstałym tysiące lat temu na gruzach wieży Babel. Był to ponoć spadek po zagubionym plemieniu Izraelitów, które jeszcze w czasach biblijnych zawędrowało do Ameryki.
Smith otrzymał polecenie zorganizowania nowego Kościoła, któremu nadał dość oryginalne ramy wyznaniowe, nakazujące między innymi poligamię.
Purytańskie lędźwia Amerykanów przeszedł dreszcz obrzydzenia. Ale w wielu przypadkach był to tylko dreszcz na pokaz – pod nim rodziła się wstydliwie skrywana fascynacja.
* * *
Wstępując do kościoła mormonów nie trzeba się było wyrzekać dotychczasowej wiary, bo mormoni uznawali Ewangelię i to, że Jezus jest Synem Boga żywego. Wierzyli, po prostu, że Chrystus objawił się na Ziemi po raz drugi – właśnie im – a Księga Mormona zawiera udoskonaloną, ostateczną wersję wiary protestantów i katolików.
Powiedziałem braciom, że Księga Mormona jest bardziej poprawna niż jakakolwiek inna księga na ziemi, że stanowi podstawę naszej religii i ze przybliży do Boga ludzi przestrzegających jej nauk bardziej niż jakakolwiek inna księga. – mówił J. Smith.
Słowo „bardziej” (powtórzone dwukrotnie!) było furtką, przez którą do Kościoła mormonów weszło bardzo wiele głęboko religijnych osób z innych kościołów. Zaś obrzędowe wielożeństwo było fantastycznym dodatkiem, ułatwiającym tworzenie nowej grupy wyznaniowej.
Religijnie usankcjonowana „rozpusta” pociągała wiele osób zmęczonych surowymi zakazami moralnymi protestantyzmu – to po pierwsze. A po drugie – ten, kto przystąpił do mormonów, stawał się automatycznie wyrzutkiem w swojej dotychczasowej grupie i już nie miał odwrotu. Odrzuceni mieli tylko siebie nawzajem – to cementowało nowy Kościół.
* * *
Mormoni tułali się jakiś czas po Missouri i Illinois, gdzie w roku 1844 tłum zamordował ich przywódcę. Zastąpił go Brigham Young, który powiódł 12 tysięcy mormonów przez pustynię, do ich Ziemi Obiecanej w dzisiejszym stanie Utah. Tam, nad Wielkim Słonym Jeziorem, zbudowali swoje niezależne państwo religijne.
Do Stanów Zjednoczonych przystąpili dopiero w roku 1897, gdy spełnili warunek podporządkowania się prawu federalnemu zakazującemu wielożeństwa. Dopomógł w tym bardzo anioł Moroni, który zjawił się ponownie i odwołał nakaz poligamii, zastępując go jej surowym potępieniem.
Pewne grupy ortodoksów do dnia dzisiejszego uważają, że Moroni w czasie swego pierwszego przyjścia nie mógł się po prostu pomylić – ani w kwestii liczby żon, ani w żadnej innej – bo przecież aniołowie jako posłańcy Boga są nieomylni. Ortodoksi traktują więc jego „ponowne przyjście”, jak koniunkturalną bujdę wymyśloną przez władze Kościoła mormonów, na potrzeby polityki. Jeszcze w roku 1955 milicja stanowa Arizony przymusowo zlikwidowała całą wieś poligamistów. Po tamtym wydarzeniu w różnych miejscach USA i Kanady zaczęły powstawać samodzielne osiedla mormońskie, otoczone murem i z własną ochroną. Dopóki nie wpłynie oficjalne zawiadomienie o dokonaniu jakiegoś przestępstwa, władze nie mają prawa wkraczać na prywatny teren i dzięki temu wielu mormonów żyje sobie spokojnie w związkach poligamicznych.
Zresztą dzisiaj mury i ochroniarze strzegą raczej dobrobytu mieszkańców niż moralności publicznej. Świat wokoło zmienił się – przeżyliśmy epokę komun hippisowskich, nikogo już nie dziwią rozwody i konkubinaty, są miejsca, gdzie legalizuje się związki homoseksualne, w handlu dostępne są filmy pornograficzne w których jeden pan „obsługuje” kilka pań – w tym kontekście mormoni ze swoją poligamią przestali szokować.
Tym bardziej że wcale nie domagają się uznania swoich ślubów przez państwo – wystarcza im dyskretny ceremoniał religijny. No i nie bardzo jest ich za co karać – prawo nie zabrania tego, co robią, czyli dobrowolnego łączenia się ludzi we wspólnoty. Choćby zasadą takiego związku było dzielenie łoża z kilkoma kobietami, wspólne prowadzenie domu i wychowywanie dzieci.
Wielu mormonów uważa, że ich przodkowie wyprzedzili swój czas, a świat, który wciąż ich piętnuje za „niemoralne” obyczaje, niedługo przyzna im rację. Zwolennicy wielożeństwa spokojnie czekają na jego zalegalizowanie.
– To się musi stać prędzej czy później – mówią.
Pewien Arab – nazwijmy go Hassanem – wierny wyznawca islamu, wyemigrował ze swego kraju ojczystego do Kanady. Był bardzo bogaty, a w Kanadzie zainwestował tyle pieniędzy, że przysługiwało mu automatycznie obywatelstwo. Zmienił więc paszport, a potem, już jako Kanadyjczyk, zaczął się ubiegać o obywatelstwo dla swojej najbliższej rodziny – kilkorga dzieci i… DWÓCH żon.
Władze nie bardzo wiedziały co z tym fantem począć, gdyż Ustawa o łączeniu rodzin nakładała na nie obowiązek przyznania obywatelstwa dzieciom i żonie. Niestety przepisy nie mówiły, czy każdej żonie, czy tylko jednej.
Najpierw więc przyznano obywatelstwo tej poślubionej jako pierwsza, uznając drugą żonę za konkubinę. Potem Kanadyjczykami zostały wszystkie dzieci (ze względu na ojcostwo Hassana także dzieci „konkubiny”). Na końcu zaś do nieletnich dzieci dołączyła ich biologiczna matka – druga żona Hassana.
Urzędnikom wydawało się, że to salomonowy wyrok – cała rodzina została połączona zgodnie z Ustawą, a jednocześnie nie połączono – przynajmniej oficjalnie – drugiej żony z jej mężem.
No i tu się zaczęły schody:
Hassan, jego dwie żony i wszystkie dzieci, to dzisiaj pełnoprawni obywatele Kanady. Mężczyzna, zgodnie z ustawodawstwem kraju swego pochodzenia, wziął dwa legalne śluby. Dopiero potem przybył do Kanady – z pokaźnym majątkiem, który w dobrej wierze zainwestował. Konstytucja nowej ojczyzny zabrania dyskryminacji ze względów religijnych, kulturowych, rasowych itd. – dlatego do Sądu Najwyższego trafiła pierwsza sprawa o legalizację poligamii.
Mormoni siedzą cicho i cierpliwie czekają na rozwój wypadków. Wiedzą, że globalizacja prędzej czy później MUSI doprowadzić do uznania dobrowolnych związków więcej niż dwóch osób za takie samo małżeństwo jak na przykład związek dwóch osób tej samej płci.