Gdybyśmy pamiętali wszystko tak, jak się zdarzyło naprawdę, wówczas uczciwą relację z niniejszej wyprawy trzeba by zawrzeć w jednym bardzo topornym zdaniu: Szliśmy cztery dni i cały czas swędziało.
Romantyzmu w nim tyle, co poezji w ziemniaku, ale tak właśnie było – cztery dni swędziało, a myśmy szli, i szli, i szli. I nikomu nie wolno się było drapać.
* * *
Wreszcie doszliśmy. DOTARLIŚMY. [Przypis: Potem – przy kominku – ten kawałek się jeszcze dopracuje literacko Dołożymy różnych takich „kompletnie wyczerpani, ale szczęśliwi „, „po przedarciu się przez krwiożercze…” O, to jest to! – „krwiożercze” są niezłe – muszę sobie zapisać.]
I – jak to zwykle bywa, w chwilę po odnalezieniu wioski Dzikich – w tym momencie skończyła się wyprawa, a zaczęło odkrywanie nieznanego świata. Czynność frapująca, choć niezwykle żmudna. Złożona z wielu małych kroczków.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do rzeki. Mieli tu rzekę! Porządną – bieżącą.
Nie łączyła się z naszym strumieniem (właściwie naszym rowem błotnym, ale mech już mu będzie strumień). Z mapy oczywiście nie wynikało nic na ten temat – pusta zielona plama – należało jednak przypuszczać, ze w ciągu ostatnich czterech dni przekroczyliśmy jakiś dział wodny i jesteśmy teraz w innym zlewisku.
W Amazonii działy wodne przekracza się niepostrzeżenie – to nie Europa, gdzie się trzeba wspinać na góry – tutaj wystarczy kilkunastometrowy pagórek Amazonka na długości kilku tysięcy kilometrów opada zaledwie o sto metrów!
Na razie nie zastanawialiśmy się nad kwestią powrotu – czy będziemy się przedzierać do naszej pirogi (znowu cztery dni), czy może lepiej wziąć którąś z tutejszych i spływać nową rzeką, bo przecież w końcu i tak musimy wylądować na Amazonce. Pytanie, czy ta druga droga nie poprowadzi nas za bardzo naokoło, zostawiliśmy sobie na później. Teraz żyliśmy chwilą.
Zrzuciliśmy ubrania i staliśmy po kolana w rzece namydlając całe ciało. Proste szare mydło świetnie wygania kleszcze, koi ukąszenia moskitów i pierze koszule (gumiaste od wypoconej soli). Poza tym nie truje ryb, bo nie zawiera detergentów, perfum, sztucznych barwników etc. Dlatego na własny użytek zabieram mydło szare. Pachnące i kolorowe w niewielkich ilościach rozdaję Indiańskim kobietom.
Błoga. Błoga chwila Niech trwa godzinami. Stać tak sobie i nie myśleć o niczym – o żadnym drapaniu – po prostu chłonąć błogość.
Żeby nie zepsuć tej chwili, bardzo mocno starałem się zapomnieć o widowni zgromadzonej za naszymi plecami – na brzegu rzeki przycupnęła ciekawie cala wioska. Właściwie za moimi plecami, bo najprawdopodobniej nikt nie patrzył na plecy moich kompanów – oni byli normalni – to ja byłem biały. (Starałem się tez zapomnieć o tym, ze na pewno nie chodzi o moje plecy – trochę poniżej były rzeczy dużo bielsze).
Skupiłem uwagę na dokonaniu kolejnego małego kroczku w kierunku wzajemnego zaufania – mydliłem się tak, by zaciekawić Indian blizną widoczną na moim prawym boku.
Chwyciło! To był milowy krok we właściwym kierunku.
Ale i tak niewystarczający.
Kolejne cztery dni pochłonął kontredans złożony z całej masy małych kroczków, z których żaden nie był przełomowy, ale ich suma doprowadziła do tego, ze wreszcie dwie obce sobie kultury spotkały się przy wspólnym ognisku. (A konkretnie: moja kultura została zaproszona do ich maloki na wieczorne Opowieści.)
Siedliśmy wokół ogniska w chacie zgromadzeń Zeszli się wszyscy mieszkańcy wioski Biały człowiek był dla nich taką samą atrakcją, jak oni dla mnie. Przyglądali mi się badawczo, czasem któraś ze starszych kobiet nie wytrzymywała i skubała mnie za włoski na nogach, dziwując się, ze mi tam wyrosły
Rozmawialiśmy długo w noc – om ciekawi mojej kultury, ja ich…
– Macie tu cmentarz? – pytam ostrożnie, gotowy wycofać się w każdej chwili. Natychmiast, gdy poznam, ze pytanie narusza tabu albo dobre obyczaje.
– Tam. Na drugim brzegu – kilku mężczyzn pokazuje kierunek palcami.
– A ilu tam leży?
– Sześciu.
– Tylko tylu?
– Reszta leży dużo dalej wzdłuż rzeki. Ci są koło wioski, bo umarli nagle – na chorobę. Skóra im się psuła i trzeba było szybko zakopać.
– Nie macie tu szamana albo przynajmniej Curandero? – pytam zdziwiony, bo w KAŻDEJ indiańskiej wiosce jest ktoś, kto umie leczyć. [Przypis: Curandero tu znachor – od szamana (czarownika) różni się tym, że zna tyko zioła ale nie ma kontaktu z Duchami i nie dysponuje Mocą. Takie rozróżnienie stosują wyłącznie Indianie dla innych mieszkańców Ameryki Południowej Curandero i szaman to właściwie to samo].
– Nie mamy. To znaczy jest, ale już nie leczy Ochrzcił się i czary ma zakazane.
– Jak to się ochrzcił? Gdzie?!
– Tu. W naszej rzece. My wszyscy ochrzczeni.
Na dowód pokazali mi fotografię wykonaną polaroidem, przedstawiającą dwóch młodych mężczyzn w garniturach i białych koszulach. Siedzieli pośrodku tej samej maloki. Każdy miał przypiętą na piersi charakterystyczną czarną plakietkę z wyżłobionym białym napisem: Kościół Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich. Mormoni? Aż tutaj? Niewiarygodne.
I straszne.
* * *
Na coś takiego nadziałem się dwukrotnie w moim życiu. Raz chodziło o mormonów, innym razem o zielonoświątkowców.
Nieodpowiedzialne, destrukcyjne misje daleko w dżungli.
Chrzczą Indian, a przy okazji wmawiają im, że tradycyjna wiara w siły natury, w demony i duchy, będące przyczyną chorób, że to wszystko jest złem. W konsekwencji, nawrócony na nową religię szaman nie może już leczyć, bo nie wolno mu wchodzić w kontakty z Mocą. Nie wolno mu się odurzać ayauaską [Przypis: Tą nazwą określa się halucynogenne wywary służące szamanom różnych plemion amazońskich do wchodzenia w kontakt ze światem duchów Skład chemiczny ayauaski rożni się zależnie od plemienia. Efekt działania jest zawsze podobny [przyp. tłumacza], nie wolno wprowadzać siebie ani innych w trans poprzez wielogodzinne śpiewy, nie wolno stosować magicznych ziół. A jak bez tego wszystkiego indiański szaman ma wypędzić Demona choroby?
* * *
– To kto was teraz leczy? – pytam przerażony. – Zostawili wam jakieś leki, szczepionki? Przysyłają doktora?
– Solo oración (tylko modlitwa) – słyszę w odpowiedzi.
– Ale gdy kogoś ukąsi wąż, to przecież tylko szaman potrafi pomóc.
– Kiedyś pomagał. Teraz solo oración.
– A gdy kobieta nie może urodzić?…
– Umiera.
– Ale kiedyś szaman „wyciągał” dziecko śpiewem.
– Teraz nie wyciąga. Modlimy się tylko, bo stare czary są złe.
Ochrzcić i wyjechać, zostawiając Indian samym sobie – to takie nieodpowiedzialne. Nieludzkie. Pozbawia się ich JEDYNEJ metody leczenia, jaką znają, a nie daje nic w zamian.
Jeżeli ktoś pragnie podnieść Indian na wyższy poziom cywilizacyjny, jeżeli chce ich oduczyć wiary w czary, powinien to robić stopniowo, metodą małych kroczków. I nie wolno mu pozostawiać pustki, a hasło solo oración, w miejsce szamana który leczy, to JEST pustka!
Chcecie, żeby „dzikus” przestał ganiać po lesie w spódniczce z liści? W porządku, ale nie zaczynajcie od zabierania spódniczki. Najpierw dajcie mu spodnie – alternatywę.
Nie wolno, w imię nowej religii, odbierać Indianom możliwości ratowania życia. Nie podobają się czary? – w porządku – nauczcie ich nowoczesnej medycyny, albo w miejsce szamana sprowadźcie lekarza.
Ale to musi być lekarz, który potrafi być bardziej skuteczny niż szaman. A dżungla niesie przecież wiele zagrożeń, o których współczesna medycyna nie ma zielonego pojęcia. Czy ten lekarz będzie prawdziwą alternatywą? Czy, na przykład, potrafi uratować od śmierci po ukąszeniu przez jadowitego węża? Nie musi tego robić ziołami i śpiewem – może mieć lodówkę pełną zagranicznych szczepionek – ale czy sprosta zadaniu?
A jeżeli nie – a na naszych rękach właśnie umiera człowiek – co wtedy?
Wtedy niech szaman śpiewa! Niech wprowadza ludzi w trans! Niech wypędza Duchy, Demony i złe Moce!
Pan Bóg był w dżungli i mieszkał z Indianami na długo zanim przyszli misjonarze. Był tam od stworzenia świata. Kto temu przeczy, podważa dogmaty wiary i nie nadaje się na misjonarza.
* * *
Zacząłem moją Opowieść.
Indianie słuchali pilnie. Bardzo skupieni. Część tej Opowieści znali już z ust misjonarzy. Ale nie całą. Byli wyraźnie zaintrygowani.
A ja, wolno, małymi kroczkami, zbliżyłem się do fragmentu, który miał przywrócić szamanowi Moc uzdrawiania.
Skończyłem właśnie opisywanie tego, jak Jezus, przyjął chrzest w rzece – zupełnie tak samo, – jak wy w swojej – a potem…
…Potem ruszył w świat. Krążył od wioski do wioski, od plemienia do plemienia i uzdrawiał łudzi. Czasami leczył poprzez nakładanie rąk. Innym razem donośnym krzykiem wypędzał demony z serc. Potrafił przywracać mowę i słuch. Potrafił nawet przywracać wzrok.
A wiecie jak to robił?
Pewnego razu splunął na ziemię, zrobił błoto, a potem nałożył je ślepcowi na oczy i rzekł:
– Idź, obmyj się w sadzawce.
Tamten poszedł, zmył błoto i wrócił widząc16 . [Przypis: „ Scena opisana w Ewangelii św. Jana (J 9,1 – 7).
Ciekawi mnie, jak odnieśliby się do mej zielonoświątkowi misjonarze? Pewnie oskarżyliby Jezusa o czary i próbowali go spalić na stosie.
Sprawa oczywiście nie jest prosta, bo Prawo Boże wyraźnie zabrania czarów, i to pod karą śmierci. Chodzi jednak o magię związaną z oddawaniem czci ciemnym siłom. Ja dostrzegam różnicę między wiarą w Moc Boga działającą przez nasze ręce. a „magicznym” wyginaniem łyżeczek oraz noszeniem żelazek przyczepionych do namagnetyzowanej piersi.]