Литмир - Электронная Библиотека
* * *

– Moja praca misyjna to nauczyć tych Indian, czym jest mamona. Po to, by nie zginęli w nowoczesnym świecie. Ja ich w gruncie rzeczy ODUCZAM tej pierwotnej, naturalnej dla „dzikich” plemion, postawy dzielenia się wszystkim ze wszystkimi. Postawy bardzo chrześcijańskiej, ale dzisiaj, w naszym „chrześcijańskim” świecie całkiem niefunkcjonalnej. Wręcz zabójczej! Bo wyobraźcie sobie, ze oni idą między ludzi i na każde życzenie, na każdą prośbę, rozdają wszystko, co mają. Przedtem zbierali w lesie i chętnie oddawali bliźnim, ale teraz, żeby przetrwać, muszą zacząć gromadzić, oszczędzać, odkładać na później, inwestować Zamiast otwartego serca – zapobiegliwość Zamiast serdecznej szczodrości – przezorność, ostrożność. Czasem podejrzliwość.

A jak ich tego uczę?

Coraz częściej z premedytacją odmawiam pomocy. Kiedy przychodzą coś „pożyczyć”, robię się stopniowo coraz bardziej wredny – zaczynam sprzedawać, żądać zwrotu długów, itd. Dla ich własnego dobra robię się ZŁY. Pewnego dnia Ache staną się wyrachowani i to będzie sukces mojej misji – ironia, co? Żeby ich ocalić, muszę zatwardzić ich serca. W seminarium uczyli mnie dokładnie na odwrót.

ŁOWCA OSTATNI

Padre Dano – ks. Dariusz Piwowarczyk – przygotował się do pracy z Indianami wyjątkowo starannie. Poza studiami kapłańskimi ukończył także antropologię kultury we Wrocławiu. Uważa, ze zanim się kogoś zacznie nawracać, trzeba go dobrze zrozumieć. Trzeba poznać mechanizmy działania danej społeczności, jej kulturę – przede wszystkim po to, by po drodze czegoś nie zniszczyć.

– Kościół w przeszłości zniszczył bardzo wiele, teraz powinniśmy ratować, ocalać przed zagładą to, co jeszcze pozostało.

Już na misjach Padre Dano nauczył się indiańskiego języka, którym mówiło wówczas zaledwie dziewięć osób na całym bożym świecie. Kiedy piszę te słowa, mówią nim już tylko dwie osoby – jedna (Dano) mieszka w Waszyngtonie, gdzie robi doktorat z antropologu kultury, a druga to pewna bardzo stara Indianka żyjąca w Paragwaju, która nie ma z kim porozmawiać, bo wszyscy jej współplemieńcy pomarli, a ks. Darek wyjechał.

Tego plemienia już nikt nie ocali. Misjonarze nie zdążyli na czas.

ŁOWCA WYTRWAŁY

Padre Juan Marcos – imię i nazwisko zmienił urzędowo na hiszpańskie, żeby jego parafianie nie musieli łamać języka na obcych głoskach. Od wielu lat mieszka w odległym zakątku dżungli, przy granicy Peru i Ekwadoru Nawraca Indian.

W znacznym stopniu sam stał się Indianinem – nie nosi butów, jada i pracuje siedząc w kucki na podłodze, dom zbudował na pałach, przejął też wiele innych indiańskich obyczajów Zasiada nawet w plemiennej Radzie Starszych.

Codziennie przed świtem odprawia mszę. W samotności. Bo jak do tej pory, nie udało mu się nikogo nawrócić. Mówi, że już kilkakrotnie organizował grupy przygotowawcze do pierwszej komunii świętej, ale zawsze okazywało się, ze jego Indianie nie są jeszcze gotowi na przyjęcie Boga.

– Nie mam zamiaru chrzcić tak jak kiedyś, czyli za pomocą sikawki. Masowo i w ciemno to można ludziom sprzedawać nowy gatunek kapusty, ale nie religię. Ich najpierw trzeba nauczyć tylu innych rzeczy. Bardziej podstawowych. I najpierw trzeba ich ocalić jako ludzi – przed cywilizacją, która chce ich stąd wykurzyć. Dopiero potem można z nich robić chrześcijan.

W każdą niedzielę plemię schodzi się do Maloki – domu zgromadzeń – pełniącej jednocześnie rolę kaplicy. Indianki z dziećmi przy nagich piersiach siadają pod ścianami, mężczyźni i chłopcy pośrodku, i modlą się wspólnie z Juanem Marcosem. Trochę z szacunku do Pana Boga, ale bardziej z szacunku do Padre, którego traktują jak swego patriarchę.

Juan Marcos jest największym Łowcą Chrztów, jakiego spotkałem.

Jak to – spytacie – przecież jeszcze nikogo nie nawrócił?

No właśnie, nikogo, ale wciąż wytrwale próbuje. Od CZTERDZIESTU LAT! Wiecie ile to jest CZTERDZIEŚCI LAT OCZEKIWANIA na pierwszy efekt swojej pracy?

ŁOWCA BEZWSTYDNY

Przez kilka lat bezskutecznie próbował szczepić wiarę pośród pewnego indiańskiego plemienia, o którym mówi się, że wciąż jest „dzikie”, a ponadto bardzo niebezpieczne. Regularnie przedzierał się przez dżunglę i odprawiał msze święte w wiosce zagubionej w ostępach tropikalnej puszczy. Indianie ignorowali go wytrwale. Tak jak wszystkich jego poprzedników.

Koledzy po fachu śmiali się z uporu polskiego księdza mówiąc, ze skoro wcześniej, przez kilkadziesiąt lat, nawracanie Dzikich nie powiodło się Hiszpanom ani Włochom, nie powiedzie się i jemu.

Zdawało im się, że jedyną skuteczną metodą chrystianizacji jest cywilizowanie. Zabierali więc indiańskie dzieci z wiosek w dżungli i wywozili do szkoły misyjnej. Tam, w kamiennych murach, pod dachem z blachy falistej nauczali podstaw pisania, czytania i uprawy roli. Przy okazji także wszczepiali miłość do nowego Pana Boga.

Polski misjonarz uparł się robić co wszystko inaczej – nie podobało mu się, że indiańskie dzieci są zabierane z ich świata i nauczane, jak żyć w obcej sobie cywilizacji. Postanowił zanieść Chrystusa wprost pod strzechy dzikich ludzi. I udało mu się! Bo zamiast narzucać własną kulturę, przyjął reguły życia plemiennego.

Posłuchajcie…

Indianie, których odwiedzał, chodzą nago albo prawie nago. Przykrywają jedynie te miejsca, które są w ich pojęciu brzydkie i dlatego wstydliwe. Zawijają więc rany, zasłaniają ropiejące liszaje i blizny, ale nigdy nie ukrywają tego, co zdrowe. Po co mieliby to robić? Przecież zdrowe jest piękne.

Jak w takiej sytuacji postrzegali księdza ubranego od stóp do głów w sutannę? Może był dla nich cały pokryty krostami? A może w ogóle o tym nie myśleli, lecz podświadomie odrzucali go jako nieczystego.

* * *

Pewnego dnia misjonarz zdjął sutannę.

Stanął przed całym plemieniem tak, jak przez wiele miesięcy Indianie stawali przed nim – nago. I wtedy okazało się, że nie ma żadnych felerów, ba, on był piękniejszy od nich wszystkich – tak białej skóry Indianie nie widzieli przecież nigdy przedtem.

Podchodzili go oglądać, dotykać (także w miejscach gdzie księdza dotykać absolutnie nie wypada). Wzbudził wielkie zainteresowanie i zyskał szacunek.

To, że do tej pory przebywał w sutannie, zrozumiano jako wyraz rezerwy i braku zaufania. To, że ją nagle zdjął, Indianie poczytali sobie za zaszczyt, a jednocześnie deklarację braterstwa.

Kilka dni później ów polski ksiądz odprawił pierwszą mszę na golasa. Miał na sobie tylko stulę i guayuco [Przypis: Przepaska biodrowa. Skąpy kawałek czerwonej szmatki, który zasiania tylko z przodu – pupa goła. (Kiedy wieje wiatr – nie tylko pupa, ale tym się nikt nie przejmuje. Ani nie ekscytuje!)].

Tym razem, po raz pierwszy, Indianie go nie zignorowali – przybyli wszyscy i z szacunkiem, w kompletnej ciszy, wysłuchali jak się modli do swojego Boga.

Teraz (od tamtych wydarzeń minęło kilka lat) modlą się wspólnie. Ponadto okazało się, że nowy Pan Bóg jest tym samym Bogiem, którego Indianie znali wcześniej z Opowieści przekazywanych przez ich własnych przodków.

* * *

Czy msza święta odprawiona z gołą pupą jest profanacją?

Na pewno nie pośród amazońskiej puszczy – tam jest aktem niezwykłej mądrości i szacunku dla Indian. Czyli tych naszych braci, których Pan Bóg umieścił daleko poza cywilizacją majtek i biustonoszy.

Przyznaję, kiedy tam byłem i sam z gołą pupą klęczałem w czasie Podniesienia, czułem się trochę dziwnie. Ale wokół mnie klęczeli inni, ubrani równie skąpo. Pan Bóg chyba nie miał nam tego za złe. Mam nawet wrażenie, że się cieszył patrząc na nas z góry.

Dlaczego więc nie podałem nazwy kraju ani plemienia, o które chodzi? Prosił mnie o to ów ksiądz. Bardzo bał się niezrozumienia i związanych z tym kłopotów – w Kościele powszechnym ciągle przeważa pogląd, że chrystianizacja ludów pierwotnych musi się łączyć z ich cywilizowaniem. Tymczasem on postanowił wniknąć w kulturę „dzikiego” plemienia i przekazać naukę o Bogu bez rujnowania świata indiańskich wierzeń i obyczajów. Był prawdziwym Łowcą Chrztów.

ŁOWCY ZAŻENOWANI

Misje utrzymują się z datków. Łowcy Chrztów raz na trzy lata przyjeżdżają na urlop do Polski. Są wtedy zapraszani, by odprawili niedzielną mszę i opowiedzieli o swoich misjach – co zbiorą na tacę, jest ich. Tylko co tu opowiedzieć, żeby nie zostać źle zrozumianym? Jak ksiądz w Polsce miałby publicznie przyznać, że chorych posyła do czarownika, albo że popiera wielożeństwo?

– Czy ja mam ludziom powiedzieć, że my tam wcale nie chrzcimy, tylko uczymy uprawy roli? – pytał Adam Kuchta – Czy mam im powiedzieć, że zamiast kościoła budujemy silos na soję?…

Dlatego większość opowiada o małpach, wężach, robactwie, o tropikalnym klimacie i o biedzie wzruszającej serca. Utrwalają fałszywy stereotyp misjonarza – chrzciciela, podczas gdy dzisiejszy misjonarz jest najczęściej jedynym uczciwym pracownikiem socjalnym. Obrońcą uciśnionych, biednych, chorych, ale wcale nie dusz, tylko ciał.

Kiedy Adam Kuchta był w Polsce w roku 2001, próbował zebrać trzy i pół tysiąca złotych na wybudowanie studni. Nie zebrał.

–  Gdyby to była wieża kościelna, albo dzwon… Ale dziura w ziemi i porządny kibel… Jak ja mam uzasadnić, że właśnie to jest najważniejszy cel misyjny tego roku?

MORAŁ:

Łowcy Chrztów to najlepsi księża, jakich udało mi się poznać.

Mam wrażenie, że ci, którzy wyjeżdżają na misje, to kwiat, a w kraju zostają nam w większości łodygi. (Łodyga, jak wiadomo, jest sztywniejsza niż kwiat i mniej kolorowa.) Ale może po prostu nie miałem szczęścia poznać kwiatów polskich, bo zbyt dużo czasu spędzam na obcej ziemi.

YERBA MATE

Yerba Mate to odkrycie Indian Guarani – ich święte ziele, dar Matki Ziemi. Dzisiaj jest znane – głównie ze słyszenia – na całym świecie.

17
{"b":"89442","o":1}