Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie kijem go to pałką! – krzyknął. – To jedno i to samo! Najmocniej przepraszam. Te zwierzenia o tak późnej godzinie. Najmocniej dziękuję.

Wyszedł. Mnie na śmiech się zbierało. Heca! Połknął haczyk – i rzucał się, jak ryba!

Jakiego figla spłatała mu nasza parka!

– Cierpiał? Cierpiał? No tak, cierpiał, ale to było cierpienie tłustawe -

znużone – łysawe…

Wdzięk był po tamtej stronie. Więc i ja byłem „po tamtej stronie". Wszystko co stamtąd – rozkoszne i… umiejące zjednać… ujmujące… Ciało.

Ten byk, który udawał, że broni moralności, a naprawdę pchał się na nich własnym swoim ciężarem. Pchał się na nich sobą. Narzucał tę swoją moralność nie z innego powodu jak, że była „jego" -

cięższa, starsza, bardziej rozwinięta… moralność mężczyzny. Narzucał gwałtem!

A to mi byk! Nie mogłem go ścierpieć. Tylko że… czyż sam nie byłem jak on? Ja – mężczyzna… O tym myślałem, gdy znów odezwało się pukanie do drzwi. Byłem pewny, że Wacław powraca – a to był Siemian! Rozkaszlałem mu się w twarz – tego się nie spodziewałem!

– Wybaczy pan, że niepokoję, ale słyszałem głosy i wiedziałem, że pan nie śpi.

Czy mógłbym prosić o szklankę wody?

Pił wolno, drobnymi łykami, nie patrząc na mnie. Bez krawata, z rozpiętą koszulą i zmięty – a włosy miał wypomadowane, ale sterczące, i co chwila przebierał w nich palcami. Wychylił szklankę, ale nie wychodził. Stał i przebierał we włosach.

– Jaka to arabeska! – mruknął. – Nie do uwierzenia!… Stał dalej, jakby mnie nie było. Umyślnie nie odzywałem się. Rzekł półgłosem, nie do mnie.

– Potrzebuję pomocy.

– Czym mogę panu służyć?

– Pan wie za ja zupełnie załamałem się nerwowo? – zapytał obojętnie, jakby nie o niego chodziło.

– Przyznam się… Nie rozumiem…

– Pan musi być jednak au courant – roześmiał się. – Pan wie kim jestem. I że się załamałem.

Rozczesywał włosy i oczekiwał mojej odpowiedzi. Mógł czekać bez końca ponieważ zamyślił się, czy też raczej był skupiony na jakiejś myśli, choć nie myślał.

Postanowiłem dowiedzieć się, czego chce – odpowiedziałem, iż rzeczywiście jestem au courant…

– Pan człowiek sympatyczny… Ja tam obok już dłużej nie mogłem… w odosobnieniu… – wskazał palcem na swój pokój. – Jak by tu wyrazić się?

Zdecydowałem, że zwrócę się do kogoś. Zdecydowałem, że zwrócę się do pana. Może dlatego, że pan sympatyczny, a może dlatego, że przez ścianę… Dłużej ja nie mogę być sam. Nie mogę i kwita! Pozwoli pan, że spocznę.

Usiadł, a ruchy jego były jakby po chorobie – ostrożne, jakby nie miał pełnej władzy nad członkami i musiał naprzód obmyślić każde poruszenie. – Prosiłbym o informację – rzekł – Czy tu coś się knuje przeciwko mnie?

– Dlaczego? – zapytałem.

Postanowił roześmiać się, a potem powiedział: – Wybaczy pan, ja bym chciał otwarcie… ale wpierw muszę wyjaśnić w jakim charakterze tu zjawiam się przed panem szanownym. Będę musiał trochę zreferować mój żywot. Proszę łaskawie posłuchać. Pan zresztą sporo musi o mnie wiedzieć ze słyszenia. Pan słyszał o mnie, jako o człowieku śmiałym, niebezpiecznym, można powiedzieć… No tak…

Ale teraz, niedawno, napadło mnie to… Zapeszyłem się, wie pan. Taki feblik.

Tydzień temu. Siedziałem, wie pan, przy lampie i naraz mnie do głowy przychodzi takie pytanie: dlaczego tobie dptąd nie pośliznęła się noga? A jeśli jutro pośliznie się i wpa- t dniesz?

– To przecież nieraz musiało się panu nasunąć.

– Naturalnie! Nieraz! Ale rym razem na tym nie skończyło się – bo mnie zaraz przyszła do głowy druga myśl, taka, że ja nie powinienem tak myśleć, bo to mnie mogłoby ewentualnie zmiękczyć, otworzyć, diabli wiedzą, udostępnić niebezpieczeństwu. Pomyślałem, że lepiej tak nie myśleć. A jak tylko tak pomyślałem, już nie mogłem się opędzić tej myśli, i złapało, i teraz ciągle, ciągle muszę myśleć, że mnie powinie się noga i że nie powinienem o tym myśleć, bo mnie powinie się noga, i tak w kółko. Panie! Złapało mnie!

– Nerwy.

– To nie nerwy. Wie pan co? To przeinaczenie. Przeinaczenie śmiałości w strach.

Na to nie ma rady.

Zapalił papierosa. Zaciągnął się, dmuchnął. – Panie, ja jeszcze trzy tygodnie temu miałem przed sobą cel, zadanie, miałem walkę, obiekt taki czy inny… Teraz nic nie mam. Wszystko ze mnie opadło jak, za przeproszeniem, gacie. Teraz tylko myślę żeby mnie się coś nie stało. I mam rację. Ten kto się boi o siebie, zawsze ma rację! Najgorsze jest to, że mam racj:ę, dopiero teraz mam rację!. Ale czego wy chcecie ode mnie? Już piąty dzień tu siedzę. Proszę o konie – nie dają. Trzymacie mnie jak w więzieniu. Co chcecie ze mną zrobić? Ja w tym pokoiku na górze skręcam się… Co chcecie?

– Niech się pan uspokoi. To nerwowe.

– Chcecie mnie wykończyć?

– Pan przesadza.

– Taki głupi nie jestem. Ja nawaliłem… Nieszczęście się stało, że ja się im wygadałem ze strachem moim, już wiedzą. Póki się nie bałem, oni się mnie nie bali. Teraz, kiedy się boję, stałem się niebezpieczny. Ja to rozumiem. Nie można mieć do mnie zaufania. Ale zwracam się do pana, jak do człowieka. Powziąłem takie postanowienie: żeby wstać, przyjść do pana i odezwać się wprost. To moja ostatnia szansa. Przychodzę do pana wprost, bo człowiek w moim położeniu nie ma innej drogi. Niech pan posłucha, to jest błędne koło. t Wy mnie się boicie, bo ja boję się was, ja was się boję, bo wy mnie się boicie. Ja nie mogę inaczej z tego wydobyć się, jak tylko skokiem i dlatego buch, uderzam do pana po nocy, choć się nie znamy… Pan jest inteligentny człowiek, pisarz, niech pan zrozumie, niech pan mi rękę poda, żebym ja z tego wydobył się.

– Co mam zrobić?

– Niech mi pozwolą odjechać. Odczepić się. Ja tylko o tym marzę. Żeby się odczepić. Wycofać się. Odszedłbym na piechotę – ale gotowiście mnie na polu gdzie zdybać i… Niech pan wyperswaduje, żeby mi pozwolili odjechać, że ja nikomu już nic nie zrobię, że mnie się przejadło, że już nie mogę. Ja chcę być -

spokojny. Spokojny. Jak raz się rozszczepimy, nie będzie trudności. Panie, niech pan to zrobi, ja błagam pana bo, wie pan, nie mogę… Albo niech pan mi pomoże uciec. Zwracam się do pana, bo przecie nie mogę być sam przeciwko wszystkim, jak banita, niech pan mi rękę poda, niech pan mnie tak nie zostawia. Nie znamy się, ale ja pana wybrałem. Ja do pana. Po co mnie chcecie prześladować, jeśli jestem już unieszkodliwiony – i na amen! Skończyło się.

Nieoczekiwany szkopuł w osobie tego człowieka, który zaczął się trząść… co mu powiedzieć? Ja pełny jeszcze byłem Wacława, a tu przede mną ten człowiek wymiotujący – dość, dość, dość! – i błagający o litość.

Ujrzałem w przebłysku całą'fatalność problemu: nie mogłem go odtrącić, bo teraz śmierć jego nasiliła się jego drżącym przede mną życiem. Przyszedł do mnie, stał się bliski i wskutek tego ogromny, życie jego i śmierć piętrzyły się teraz przede mną, niebotyczne. A zarazem zjawienie się jego przywracało mnie -

wytrącając z Wacława – służbie, akcji naszej pod przewodem Hipolita, i on, Siemian, stawał się tylko obiektem naszego działania… a jako obiekt, był wyrzucony na zewnątrz, wykluczony z nas i nie mogłem uznać go, ani porozumieć się z nim ani nawet z nim mówić naprawdę, musiałem zachować dystans i, nie dopuszczając do siebie stosować manewr, politykę… więc przez chwilę duch stanął mi dęba niczym koń przed przeszkodą nie do pokonania… bo on mnie wzywał do ludzkości i zbliżał się do mnie, jak do człowieka, a mnie nie wolno było ujrzeć w nim człowieka. Jaką miałem mu dać odpowiedź? Jedno najważniejsze – nie dopuścić go do siebie, nie pozwolić żeby mnie przeniknął! – Panie – powiedziałem – jest wojna. Kraj jest okupowany. Dezercja w tych warunkach to luksus, na który nie możemy sobie pozwolić. Jeden drugiego musi pilnować. Pan to wie.

– To znaczy że… pan nie chce ze mną… naprawdę pomówić?

Odczekał chwilę, jakby lubując się milczeniem, które coraz bardziej nas rozdzielało. – Panie – rzekł – nigdy panu portki nie opadły?

Znów nie odpowiedziałem, zwiększając dystans. – Panie – rzekł cierpliwie – ze mnie to wszystko opadło – ja jestem bez tego. Pomówmy bez ceregieli. Jeśli ja przychodzę do pana po nocy, jak nieznajomy do nieznajomego, pomówmy bez tego wszystkiego, chce pan?

Zamilkł i czekał co powiem. Nic nie powiedziałem.

– Obojętne, jaka pana opinia o mnie – dodał apatycznie. – Ale ja pana wybrałem -

na mego zbawcę, lub zabójcę. Co pan woli? Wówczas zastosowałem do niego wyraźne kłamstwo – wyraźne tyleż dla mnie, co dla niego – i tym wyrzuciłem go ostatecznie z naszego grona: – Nic mi nie wiadomo aby panu co groziło. To przesada. Nerwy.

To go ścięło. Nie odrzekł nic – ale nie ruszał się, nie odchodził, pozostał…

bierny. Jakbym pozbawił go możności odejścia. J pomyślałem, że może tak trwać godzinami, nie ruszy się, po co ma się ruszać – pozostanie… ciążąc nade mną.

Nie wiedziałem co począć z nim – i on nie mógł mi w tym pomóc, bo go odtrąciłem, wyrzuciłem, i bez niego znalazłem się wobec niego – sam… Jakbym go miał w ręku. A między mną, a nim, nie było nic oprócz obojętności, zimnej nieżyczliwości, odrazy, był mi obcy, był mi ohydny! Pies, koń, kura, nawet robak były mi bardziej sympatyczne od tego mężczyzny już w latach, zużytego, z wypisaną na sobie całą historią swoją – mężczyzna nie znosi mężczyzny! Nic bardziej odrażającego dla mężczyzny, niż drugi mężczyzna – mowa, rzecz jasna, o mężczyznach w starszym wieku z wypisaną na twarzy historią. Nie pociągał mnie, nie! Nie był w stanie mnie zjednać sobie. Nie mógł wkupić się w łaski. Nie mógł się podobać! Odpychał mnie tyleż swoją istotą duchową, co cielesną, jak Wacław, bardziej jeszcze – odpychał mnie, jak ja jego odpychałem, i wzięlibyśmy się na rogi jak dwa stare tury – i to, że ja jemu byłem równie wstrętny w zużyciu moim, wzmagało jeszcze mój wstręt. Wacław – a teraz on – obaj ohydni! I ja z nimi!

Mężczyzna może być znośny dla mężczyzny tylko jako wyrzeczenie, gdy wyrzeka się siebie na rzecz czegoś – honoru, cnoty, narodu, walki… Ale mężczyzna będący tylko mężczyzną – co za potworność!

28
{"b":"89429","o":1}